Zamorski djabeł/XXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Zamorski djabeł
Wydawca Spółka Nakładowa „Książka“
Wydanie trzecie
Data wyd. 1912
Miejsce wyd. Kraków
Ilustrator Henryk Minkiewicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXIV.

Przyjechał konsul z Szan-chaju dla zbadania zaburzeń, a wicekról przysłał jednocześnie swego dao-taja i urzędników śledczych.
Wielu Chińczyków aresztowano, w ich liczbie i Wania. Brzeski zaopiekował się opuszczoną przez wszystkich rodziną swego starego nauczyciela, a jego samego nawet odwiedził w więzieniu. Ledwie poznał dumnego „Władcę Wrót Zachodnich“ wśród gromady brudnych złoczyńców, obdartych i obrosłych jak dziady. Siedział na ziemi, zakuty w łańcuchy, w głębi ciasnej i ciemnej sali, oddzielonej od podwórza kratą z grubych bambusowych pali.
Gdy Brzeski zbliżył się, nie podniósł spuszczonej na piersi głowy, choć zdala już dostrzegł był gościa. Wtedy Ma-czży, na rozkaz młodzieńca, podał ojcu przyniesione zawiniątko i pozdrowił go. Chińczyk drgnął i zabrzęczał kajdanami. Ze starych, zaropiałych oczu polały się łzy rzęsiste.
— Synu... nie zapomnisz mię... nie zapomnisz i nie dasz ciała mego psom na pożarcie — szeptał, przyłożywszy twarz do kraty.
— Ojcze, ojcze, wszyscy w domu łzy lejemy. Było już tak dobrze!
— Nie jest jeszcze tak źle, Siań-szen! Staramy się, aby was oswobodzić.
— Pocoś mię tu przywiózł?... Biją mię tu, katują — odrzekł stary ponuro.
— Będziemy przychodzili do ciebie, zostawimy ci trochę pieniędzy.
— Niema ratunku. Wszyscy mnie nienawidzą!
— Będziemy się starali, aby cię wypuszczono za poręczeniem.
— Niesiecie zgubę synom tej ziemi.
— Zastanów się, Siań-szen, co mówisz! Sam jesteś przyczyną swego nieszczęścia. Uciskałeś robotników, swych braci, wymagałeś od nich datków...
— O, wcale nie o to poszło! I przedtym nieraz tak robiłem. Wszyscy tak robią. Nikt tego nie uważa za złe. Każdy chętnie zapłaci, skoro ma zysk. Ale dyrektor kazał obliczać zarobek dziennie. Mówiłem, że będzie źle, bo nikt wtedy nie wie, ile mu się należy. W dodatku nastał rok nieszczęśliwy. Kominy wasze do reszty wysuszyły niebo, smok w podwalinach ziemi obudził się od łoskotu waszych machin, wylały rzeki, cienie waszych drutów poprzecinały nieboszczyków. Za was cierpię i ginę, przeklęte djabły zamorskie!
Więźniowie zaczęli szemrać. Nadzorca prosił Brzeskiego, aby skrócił swój pobyt, gdyż więźniowie się burzą, i młodzieniec uprowadził płaczącego Ma-czżyego z więziennego podwórza.
— Synu, synu, przyjdź! Przyjdź z Lień! — wołał Wań.
— Cudzoziemcze, wielki cudzoziemski panie, uwolnij i nas! Myśmy niewinni. Nawet w tłumie nie było nas. Cudzoziemcze, my znamy cię, słyszeliśmy, żeś dobry. Ulituj się! Przecież wasze kominy wyssały deszcze! Rodziny nasze umierają z głodu! — krzyczeli niektórzy więźniowie, gdy już odchodził.
Brzeski robił starania, aby złagodzić dolę nieszczęśliwych. Ale konsul opierał się wszelkim ulgom.
— Panie, Europejczyk został zabity!... Gdyby im to uszło płazem, pan nawet nie wyobraża sobie, do jakichby doszło powikłań. Według ich pojęć krwią płaci się za krew. Przebaczenia nie przypisaliby naszej wspaniałomyślności — oni jej nie znają, lecz słabości i tchórzostwu. Rozgłaszaliby, że rząd ich pochwala zabójstwo, że każe tępić cudzoziemców. Mandarynom w to graj! Coby to było! coby to było! Owszem, muszę nalegać, aby kary były jak najsurowsze. Jednego Wania zgadzam się ratować. Dyrektor również mówił mi o nim. Czy on chrześcijanin? Nie wie pan?
— Chrześcijanin, a co najważniejsza, wcale w zaburzeniach nie brał udziału.
— Ba! Chińczycy podają go za głównego winowajcę, ponieważ z jego powodu wybuchły zaburzenia... Co się zaś tyczy winy, to bardzo wierzę, że większość ich istotnie jest niewinna. Winowajcy pewnie dawno uciekli. Gdzie ich szukać? Ładniebyśmy wyglądali, gdybyśmy czekali, aż ich złapią! Zresztą nie o to chodzi. Tu w Chinach inaczej się zapatrują na zbrodnię i karę. Tu chodzi przedewszystkim o uroczysty akt zemsty, o zobrazowanie sprawiedliwości. Bogaci przestępcy najmują tu za siebie zastępców i nikogo to nie gorszy. Chińczycy są zawsze i wszędzie komedjantami, krętaczami i jeszcze raz komedjantami. O znam ich! Mam z niemi już dwadzieścia lat do czynienia. Dusza Chińczyka to taka, panie, otchłań łgarstwa, okrucieństwa, zdrady i łotrostwa, że ktoby z europejską miarą chciał się tam zagłębić, zginąłby w labiryncie sprzeczności. Niema wyboru: należy albo wyrzec się z niemi stosunków, albo nie folgować im ani na jotę, ani na włos!
— Więc wyrzec się!... — szepnął Brzeski.
Konsul spojrzał nań zdumiony.
— To niech pan napisze do wuja, żeby zaczął od swojej fabryki. O co chodzi? Przecież ja tu mieszkam i trudzę się nie dla własnej przyjemności — odrzekł ostro.
Z wielkim zachodem udało się Wania ocalić. Dostał sto bambusów i kazano mu być obecnym przy egzekucji współwinowajców.
Wychudły, skatowany, opuszczony przez wszystkich, taką wzbudzał litość, że Brzeski przemógł wstręt i poszedł z nim na plac egzekucji, aby starego wesprzeć i pokrzepić.
O szarym świcie ruszyli od bramy więziennej na końcu orszaku, poprzedzani przez oprawców z blyszczącemi mieczami. Tłumy ludu stały w milczeniu z obu stron drogi. Skazańcy szli ze spętanemi rękoma i śpiewali pieśń, która wychwalała męstwo Chińczyków, piękność ich kraju i wyrażała pogardę dla barbarzyńskich cudzoziemców, „przeklętych Jan-guj-tzy!“ (zamorskich djabłów). Ale w miarę, jak skazani zbliżali się do fatalnego pola, głosy ich rwały się i milkli.
— Powiedzcie, żeśmy zuchy! Pochwalcie nas! — wołali do tłumów.
— Czy twarze nasze pobladły? Czy kroki zawodzą nas?
— Nie, nie! — odpowiadano im. — Niech Niebo Wysokie błogosławi was!
— Pochowajcie nas, jak przystało mężnych.
Obrzucono ich kwiatami, a gdy przyszli na miejsce, podano im z ciżby chłodzące napoje. Pili długo pobladłemi usty, aż kaci zniecierpliwieni wytrącili im z rąk czasze. Zmuszono ich uklęknąć szeregiem.
Wtym jeden wyrwał się i zaczął z pachołkiem szamotać.
— Nie chcę... Puśćcie mię!... Pójdę... Boję się!... — ryczał.
Brzeski poznał w nim wesołego jak dziecko Szuń-Tzi z prowincji Chu-bej. Pokonano go wkrótce; padł jak byk na kolana.
W powietrzu różowym od zorzy mignęła sina błyskawica stali. Zginął pierwszy. Inni czekali kolei z wyciągniętemi szyjami, mocno trzymani przez pachołków za długie warkocze. Okrwawione głowy zawleczono do kosza i odniesiono do miasta, gdzie miały być wystawione na murach na widok publiczny.
Pomocnik konsula, obecny z urzędu przy egzekucji, podszedł do Brzeskiego.
— Pan pieszo? Chciałem panu ofiarować muła mego sługi. Taki pan blady...
Chłopak odwrócił się do niego plecami.
— O, tak! To nie należy do rzeczy przyjemnych. Był pan podobno przyjacielem Serża... Miałeś więc do pewnego stopnia satysfakcję.
— Ach, przestań pan!
— Na mnie to już nie działa, widzę coś dziesiątą...
Brzeski chwycił Wania pod rękę i odszedł pośpiesznie. W mieście najął dla niego i dla siebie dwa palankiny, gdyż czuł się za słabym, aby dojść do domu. Pragnął ciszy i samotności. Miał wstręt do ludzi i zarazem litował się nad niemi:
— I poco, poco to wszystko? — rozważał, wstrzymując rozsadzające piersi łkania.
A w mieście życie zwykłym biegło trybem. Kulisi, z wołaniem do jęków podobnym, znosili na przystań towary. Ze sklepów wyglądały przebiegłe twarze kupców, straganiarze zaczepiali przechodniów. Niebieski tłum ludzi zbity i wrzaskliwy przewalał się po ulicach. Obłoki kurzu wznosiły się wysoko i kołowały w promieniach słońca. — Szyldy sklepowe, znaki, złote napisy, rzeźbione frontony domów, polewane kolorowe dachy, tworzyły z obu stron szerokie, barwnie malowane wstęgi, podziurawione czarnemi wylotami wejść, okien i plamami cieniów. Roje ludzi żółtych, kosookich, odzianych w niebieskie i szare chałaty, — braci straceńców, — żartowały, śmiały się, wrzeszczały, klęły... Fale życia zawarły się nad zamordowanemi, a pamięć o nich pozostała jedynie w sercach ojców, matek, żon i osieroconych dzieci.
W fabryce i na plantacji też wrzał ruch. Ślady spustoszenia dawno już tam znikły. Poprawiano stare budowle i wznoszono nowe za pieniądze zapłaconego przez rząd chiński odszkodowania.
Od czasu zaburzeń dyrektor bardzo zmienił się w swym obejściu z Brzeskim. Wykazywał mu wiele życzliwości i był dlań bardzo dobry. Czy chciał w ten sposób załagodzić przed nim swą winę, czy bał się, że Brzeski napisze list do wuja ze skargą — niewiadomo. Prawdopodobnie było w tym wszystkiego po trochu, a głównie stary filut czuł szczerą dla Brzeskiego wdzięczność, że uratował jemu i reszcie urzędników życie, że ocalił fabrykę od zupełnego zburzenia. Rzecz prosta, iż zechciał Brzeskiego mieć bliżej koło siebie, ocenił nagle jego znajomość chińskiego języka i obyczajów.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.