Zamorski djabeł/XXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Zamorski djabeł
Wydawca Spółka Nakładowa „Książka“
Wydanie trzecie
Data wyd. 1912
Miejsce wyd. Kraków
Ilustrator Henryk Minkiewicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXI.

Po długich poszukiwaniach znalazł Wań miluchną willę piętrową w ogrodach klasztornych, odnajmowaną na lato przez mnichów zamożniejszym mieszkańcom In-kou. Właśnie opustoszała z nadejściem jesieni i właściciele chętnie zgodzili się na roczną dzierżawę i potrzebne ku temu przeróbki. Otaczał ją niewysoki mur, przez który przelewały się, jak piana zielona, gęste zwoje pachnącego wina. Miała głęboką, cienistą werandę, a przed nią maluchne, wyłożone piaskowcem podwórko z wazonami wiecznie zielonych kwiatów po rogach. Ogromne, stare drzewa klasztornego parku szumiały z południowej strony tuż nad jej dachem. W dole pluskał strumień, mijając omszałe głazy. Od wrót lekki mostek łukowy wiódł przez wodę ku ścieżce, pnącej się wśród krzewów obwieszonych szklanemi dzwonkami, po zboczu urwiska, ku miastu i fabryce. Z jednej strony przez konary i uliścienia drzew błyskały złocone głowice klasztoru, z drugiej ujście jaru otwierało rozległy widok na błękitną rzekę, na kolorowe dachy miasta i mgliste pagórki.
Jedyną wadą domku było nieznośne dzwonienie w świątyni codzień: rano, w południe i wieczorem.
Brzeski zajął pokoik na górze, dokąd wiodło z werandy osobne wejście po schodach krytych galeryjką. Dom, zbudowany w czysto chińskim stylu, pozwolił rodzinie Wań wrócić do chińskich obyczajów. Brzeski przestał prawie widywać kobiety. Tylko szelest ich sukien i szczebiotliwe ich głosy dobiegały go czasem, wskazując, że tam żyją, rozmawiają, bawią się... Było mu coraz nudniej i tęskniej bez gawęd i żartów z Lień, nawet bez gderania starej, do której przyzwyczaił się zwolna. Gdy jednak raz spróbował zawołać na Lień, przechodzącą w głębi domu, obecny Siań-szen zauważył stanowczo:
— Musimy oględniej przestrzegać chińskich prawideł, gdyż żyjemy wśród obcych, którzy nas osądzą z pozorów. Łuk mocno napięty pęka; dziewczyna, widziana przez mężczyznę, nie znajduje męża.
Brzeski przyznawał słuszność przestrogom, których zresztą nie mógł naruszyć. Nie potrzebował po nic chodzić w głąb domu i nie znał wcale jego wnętrza, oprócz pierwszej sali, gdzie urządzono ołtarz przodków i gdzie jadano w czasie słoty. Spójnia jego z rodziną „Władcy Wrót Zachodnich“ zmalała nagle do wspólnych śniadań, obiadów i krótkich lekcji wieczornych. Jedynie świeże kwiaty, zjawiające się niekiedy w jego izdebce, przypominały mu, że tam na dole, w ciemnych alkowach i dusznych korytarzach, żyje pamięc o nim. Dawno już nie czuł się tak osamotnionym.
Stosunki w fabryce układały się dla niego rozpaczliwie. Nie wiedział dla czego, ale towarzysze innych narodowości stronili odeń i odsuwano go systematycznie od zajęć poważnych. Zamiast do fabryki naznaczono go do biura, gdzie dano mu do przepisywania jakieś nieciekawe rachunki i rejestra. Nie potrzeba było po to ani przyjeżdżać tak daleko, ani uczyć się po chińsku, ani studjować uczonych ksiąg o uprawie herbaty. Lecz doświadczenia nauczyły Brzeskiego cierpliwości, milczał więc, pełnił swe obowiązki i czekał.
— Och, och!... Znacznie łatwiej być siostrzeńcem bogatego wujaszka, niż prowadzić należycie księgi handlowe!... — dokuczał mu przy lada sposobności buchalter z kozią bródką, który go szczególnie nie lubił.
Przyczepiał się do najmniejszego drobiazgu, do niewłaściwie postawionego przecinka, kropki zapomnianej nad literą.
— Kropka i przecinek też mają swe znaczenie. Źle użyte mogą pozbawić człowieka nietylko czci, ale i życia nawet...
— Wielka rzecz postawić je, skoro pan zauważył ich brak... Przecie poto przegląda pan moją robotę...
— Proszę mi uwag nie robić. Siedzę tu już dwanaście lat, nie jedno krzesło wysiedziałem i wiem, co do mnie należy!... Proszę na przyszłość uważniej przepisywać papiery!...
— Czego on chce ode mnie!?... — skarżył się Brzeski jedynemu towarzyszowi, z którym zaprzyjaźnił się. Był to młody, rumiany, kędzierzawy blondyn, przezywany z francuska „Serż“.
— Boją się ciebie... Każdy troszczy się o to, żebyś go z miejsca nie wysadził. Więc chcą odwlec, ile się da, twe obeznanie z fabrykacją!
— Skądże takie przypuszczenie?
— Przypuszczenie?! Wiem napewno. Wuja masz w Zarządzie Głównym, do pracy się rwiesz, po chińsku umiesz... Mógłbyś łatwo za parę lat zostać... dyrektorem fabryki. To się innym nie podoba. Sami mają na to ochotę. Obecny dyrektor myśli, że go chcesz wysadzić... A ty pluń!... Przestań pracować, zabiegać... Zacznij hulać, grać w karty, jak my... Udawaj, że cię nic nie obchodzi, a potrosze wszystkiego się dowiesz... Niewielka mądrość! Łatwo poznasz wszystko doskonale, wyuczysz się, zbadasz... A wtedy... wyrzucimy nicponiów, zrobimy porządek i zaczniemy rządzić po swojemu... Rozumiesz? co?!...
Brzeski rozumiał, ale nie zgadzał się z przyjacielem.
— Ja tak nie mogę... Nie mogę kłamać i udawać... Uważam za poniżenie dla siebie... W dodatku nie znoszę wódki, kart! — mówił z podnieceniem.
— Szkoda. Bez tego tu bardzo nudno. Co zaś do udawania i kłamstwa, ja również ich nie lubię i tak tylko powiedziałem... Ale kontent jestem, żeś się nie zgodził... Jeszcze więcej za to lubić cię będę. Jednak z niemi bez tego trudno dać sobie radę... Ja mogę nie kłamać i nie udawać, bo to dla mnie nie ma znaczenia, nie dbam o nic, nie staram się o nic. Dla tego oni boją się mnie... Szkoda, żeś się z Chińczykami związał... Stancję ci koło mnie przygotowali. Nie wiem za co, ale polubiłem cię. Z tobą tobym się nie bał pójść do najdzikszej nawet herbaciarni w mieście. Trzepiesz po chińsku, jak młyn... Psa zjadłeś!... I z oczu ci patrzy, żeś pewnie śmiały! Rzuć Chińczyków i przenieś się do mnie!
— Nie mogę. Ten Chińczyk z mojej namowy tu przyjechał. Muszę go utrzymywać do czasu.
— Taak! A to trzeba mu znaleźć miejsce. Niech on przyjdzie do mnie, to z nim pogadam i nauczę. Tylko już ty go nie proteguj. Nawet niech imienia twego nie wspomina, gdyż wtedy: żegnajcie, nadzieje!
— Czyż tak są na mnie rozżarci?
— Wcale nie, ale... usypka, ususzka i szkody... Nie rozumiesz?! No, to ja ci nie wytłumaczę!... Pożyjesz, zobaczysz!
— Ususzka, usypka... — powtórzył zdziwiony Brzeski, przypominając sobie podobne rubryki w księgach rachunkowych. — Cóż to ma wspólnego z miejscem dla Wania?...
— A to, że miejsce się znajdzie! — Wiem nawet, że ono jest napewno, lecz przyjaciel twój przez te właśnie usypki, ususzki i myszy nie dostanie...
— Nie rozumiem!...
— O głowo kapuściana, jeszcze ci mało?!... Przyjaciel siostrzeńca właściciela fabryki nie może dostać miejsca, skąd łatwo śledzić, czy są... myszy... czy są szkody... Jeszcze nie rozumiesz? Albo może i w myszy nie wierzysz? Więc jakże zostaniesz dyrektorem, bo przecież wszyscy o tym wiemy, że wuj pana chce tego?... Tymczasem bez myszy w rachunkach ani rusz... Gdy brak pieniędzy albo towaru, natychmiast: myszy, usypka, ususzka... Nareszcie pewnie zrozumiałeś!... Mają rację, że się ciebie boją... Tybyś swoją uczciwością i ścisłością wszystkich zadręczył...
— Głupstwa gadasz! Przecież nie wszyscy oszukują i kradną... Przecież ty nie kradniesz...
— Nie kradnę. I dyrektor też pewnie nie kradnie... Ale większość tutaj kradnie, albo przez palce na kradzież innych patrzy. Takie tutaj obyczaje!... Nie przerobisz ich. Trzeba na wiele rzeczy oczy zamykać... Inaczej nie wytrzymasz: zjedzą cię i zrujnują do szczętu... Dobrze, gdy udaje się te kradzieże i nadużycia w pewnej utrzymać granicy!
— Nigdy!... — oburzał się Brzeski.
Długo sprzeczali się przyjaciele i nie mogli zgodzić, co lepiej: nie ustępować ani na krok od prawdy i swoich przekonań, czy też zwolna zwalczać zło, prostować nieprawdę, wprowadzać w życie czystość, porządek, sprawiedliwość, prawdomówność, szczerość.
— Już dobrze, niech będzie jak chcesz! Z duszy i serca życzę ci powodzenia! A tymczasem przyślij Chińczyka. Zdaje się, że opróżniło się miejsce nadzorcy nad plantacjami. Albo wiesz co? Sam przyjdę do ciebie, aby się z nim poznać... Czy zgoda? — zakończył Serż.
Brzeski nie wiedział, co powie na gościa Wań, i niebardzo przyjaciela zapraszał, ale Serż zdawał się tego nie spostrzegać.
— Przyjdę w niedzielę rano, to może potym pójdziesz ze mną do miasta. Są tam rozmaite ciekawe do widzenia rzeczy. Tylko chodzić boimy się, gdyż poznają nas nawet w chińskim przebraniu i... dokuczają. Ty zaś zupełnie jak Chińczyk wyglądasz... Mówiłbyś, a jabym milczał...
Przyszedł w niedzielę. Zjedli razem obiad, potym spacerowali po parku klasztornym. Szklane dzwoneczki na krzewach, potrącane wietrzykiem, grały melodyjnie i błyskały jak wpięte w gęstwinę brylanty. Otyli mnisi w żółtych opończach kłaniali im się przy spotkaniu i grzecznie pytali:
— Czy z tęsknotą oczekiwani przez nas goście jedli już swój ryż doskonały?
Brzeski tłumaczył Serżowi, co mówią, a ten rozbawiony potrząsał uprzejmie przed mnichami pięściami wołał:
— Cin! Cin! powiedz im, Jasiu, żeśmy jedli i ryż i gniazda jaskółcze, i pijawki suszone, i szarańczę z miodem, i trzyletnie jajka, i psy, i koty i wszelkie przysmaki, jakich zapragnie dusza chińska. Żałujemy bardzo, że nie mamy już apetytu i nie możemy zjeść po kawałku pieczonego mnicha! Wiesz, bracie, że wszyscy oni w głębi duszy podejrzewają Europejczyków o ludożerstwo. Doprawdy nie żartuję.
Brzeski wyliczał, opuszczając żarty towarzysza, a mnisi kiwali poważnie głowami i mówili skromnie:
— Umiarkowany pokarm nie szkodzi cnocie!
— Pyszni, brachu! A patrz, jak się od nas bronią! — krzyknął, wskazując Brzeskiemu na szczyt jednej pagody, skąd mały, przeraźliwie wykrzywiony djabełek drewniany celował z łuku w stronę kominów fabrycznych.
— To ich feng-szui, wiatr-woda! Czary przeciw naszym czarom! Podoba mi się tu! Cin! Cin! Szkoda, Janku, żeś sam... jak mnich! Cin! Cin! — śpiewał Serż melancholijnie. — Nie wytrwasz... Bez tego, bez hulania... nie wytrzymasz! Tęsknica cię pożre! Nieraz taka człeka bierze sztuka, że choć się utop!
Ale powiedz mi, dla czego mię nie poznałeś z rodziną Wania: z jego żoną i córką?!

— Tego uczynić nie mogę, gdyż, jak wiesz, Chinki nie ukazują się obcym mężczyznom...
— A ty?... Widujesz się z niemi przecie? — spytał Serż, spoglądając nagle na Brzeskiego. — Ten poczerwieniał.
Wykrzywiony djabełek drewniany celował z łuku...

— Nie, nie widuję się!
— Dziwne. Hm, powiedz lepiej otwarcie, że nie chcesz mi ich pokazać... słyszałem, że jesteś u nich jak u siebie.
— Bynajmniej. Dawniej tak było, kiedy mieszkaliśmy w ciasnym mieszkaniu w Pekinie... Teraz nie widuję ich wcale — dodał cicho Brzeski.
— A widzisz: czy nie świnie!? Taka to chińska wdzięczność! Nie broń ich!... Świnie, wszyscy mówią, że świnie!
— Każdy lud ma swe dziwactwa! — przekładał przyjacielowi Brzeski. — Mają dziwactwa i Polacy i Anglicy i Niemcy i wy.
— Co prawda, to prawda! Mają dziwactwa!... Co kraj to obyczaj! My naprzykład lubimy pić i dopiero podpiwszy sobie stajemy się wesołemi, rozmównemi, towarzyskiemi. A gdy dobrze upijemy się, to zaraz... bitka! „Chinarze“ tymczasem nawet trzeźwi bawią się wesoło jak dzieci, a bijatyk między niemi prawie nie bywa!
Cały dzień spędzili przyjaciele razem, rozprawiając o różnych przedmiotach. Było im dobrze obojgu, smutek opuścił na chwilę Brzeskiego, a Serż po raz pierwszy nie zrobił w święto awantury.
W parę dni potym odebrał Brzeski list od matki:
„...Co to za kobiety? Nic przed tym nie wspominałeś o nich. Dziecię moje, jakże strasznej nabawiasz mnie trwogi! Trzymaj się zdala od tych cudzoziemek. Niema cięższych łańcuchów nad takie związki. Kopią przepaście pomiędzy najbliższemi sobie osobami. Szerzą wokoło cierpienia i lekkomyślność rodziców opłacają nieszczęściem dzieci. Rozpacz mnie ogarnia, gdy myślę, że... ach!.. nie mam odwagi napisać. Zaklinam cię na wszystkie świętości, na pamięć ojca — wróć sam...“
Brzeski czytał ten list kilka razy, wzruszał ramionami i szepnął:
Może się mamusia nie obawiać!
Przez otwarte okno leciały ciepłe zapachy nieznanych kwiatów, na dalekim niebie mrugały obce gwiazdy... Brzeski spojrzał w tę stronę i nagle serce ścisnęła mu straszna tęsknota. Zapragnął z bolesną siłą towarzystwa ludzi dobrych, wykształconych, pokrewnych, zapragnął dźwięków mowy ojczystej, zatęsknił do ojczystych pól, do zimna śniegów zimowych, do całokształtu rodzimego życia, nawet do razowego, czarnego polskiego chleba, którego tu wcale nie znają.
Tęsknił do tych czasów i miejsc odległych, kiedy wolno mu będzie kochać bez przeszkód, kogo serce wybierze, gdzie będzie mógł puścić korzenie na wieki, zróść się tysiącem włókien z macierzą całością, aby z nią razem pracować i cierpieć...
— Nie to, co tu! Ślęczę nad przyrządzaniem nieciekawej herbaty, co i sami Chińczycy równie dobrze zrobićby mogli!... — rozmyślał młodzieniec, wspominając swe niemądre rachunki w biurze i cały tłum majstrów i robotników chińskich, codziennie zalewających fabrykę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.