Zamorski djabeł/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Zamorski djabeł
Wydawca Spółka Nakładowa „Książka“
Wydanie trzecie
Data wyd. 1912
Miejsce wyd. Kraków
Ilustrator Henryk Minkiewicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIV.

Odwiedziny dwuch ubranych w mundury Europejczyków miały przedewszystkim ten skutek, że rozmowy za parawanem stały się cichsze, że zasłony tam zaciągano staranniej, że ręka po imbryk wysuwała się lękliwiej i nikła szybciej.
Na podwórzu co chwila zjawiali się jacyś Chińczycy dla długich i tajemnych narad z Czżanem. Niektórzy usiłowali nawet wedrzeć się do mieszkania, ale Wań ich nie puścił.
— Niech łaskawy zamorski pan przebaczy głupotę ciemnym ubogim sąsiadom, którzy nie posiadają nic prócz ciekawości... Minie czas i zapomnienie wszystko pokryje! Zapomnienie kryje i cnotę, i występek, i sławę, i miłość i gniew... Zapomnienie podarunek bogów. Gdyby nie zapomnienie, świat pełen byłby smutków! — pouczał poważnie Siań-szen swego posmutniałego ucznia.
— Ale rozumie przecie mój dobry zamorski pan, że ciemnych Chińczyków musi dziwić, dla czego on wdział brzydki strój krajowy i uczy się trudnego chińskiego języka... Nawet ja, jego nauczyciel, nie wiem przecie tego...
— Jak to, Siań-szen?! Mówiłem wszakże, że udaję się do plantacji i fabryki herbaty mego wuja w In-kou... Dla tego uczę się po chińsku...
— Ta-ak!... Więc to istotnie prawda?! Myślałem, że łaskawy pan tylko tak sobie odpowiedział, aby uspokoić trwożne serce swego Siań-szena, ale że w rzeczywistości jest urzędnikiem albo wojskowym...
— Ależ nie!... Zostanę kupcem lub przemysłowcem!
— Cóż, i to niezgorzej! Można zarobić dużo pieniędzy!... — odpowiedział protekcjonalnie Chińczyk i podniósł dumnie głowę w swej urzędniczej czapeczce.
Zamyślony Brzeski nie zauważył tego i nie zrozumiał na razie, do czego stosują się uwagi nauczyciela, ale uśmiechał się, wdzięczny za jego życzliwość.
— Czy Ma-czży nie mógłby mię zaprowadzić jutro do katolickiej misji? — zapytał niespodzianie.
— Do misji katolickiej?! Tak daleko?... W takie błoto?!... Widzę, że pilny mój uczeń ważny musi mieć interes. Czy uczeń odebrał list z domu? — zapytał Wań przebiegle, a gdy Brzeski nic nie odrzekł, dodał ostrożnie: — Nie radziłbym obecnie daleko od domu odchodzić!... Ma-czży zajęty...
— Pójdę sam!...
Wań podniósł do góry rękę i brwi i już nie przeczył.
Propozycja barona wytrąciła Brzeskiego z równowagi. Opadły go wątpliwości różnorakie, myśli, pragnienia i różnorodne przeciwieństwa, z których sam nie był w stanie wybrnąć. Uczuł gwałtowną potrzebę pogadania o swych walkach z kimkolwiek i przypomniał sobie księdza Płońskiego.
Zastał go z książką w ręku w głębi misyjnego ogrodu.
Ksiądz przywitał go uprzejmie, radośnie prawie i wypytywał pieczołowicie o szczegóły z życia. Brzeski odpowiadał z roztargnieniem i zerkał niespokojnie na budynek misji.
— Widziałeś ojca Paola?
— Nie!...
— To może pójdziemy przywitać się?!
— Nie, ojcze... Chciałem prosić przedewszystkim... Czy nie poszlibyśmy przejść się na mury miejskie?! Nie byłem jeszcze — dodał, kiwając głową w stronę ciemnej ściany zębatej, widocznej za siatką ogołoconych z liści drzew.
— Ależ, owszem! To moja ulubiona przechadzka!
Wejście na mury okazało się w pobliżu i wkrótce ksiądz z młodym swym gościem, poprzedzani przez Ma-czży-ego, szli środkiem powietrznej, szerokiej na kilkanaście łokci ulicy. Gwar miejski tu nie dochodził, uroczystą ciszę naruszał tylko wiatr, szeleszczący trawami, wyrastającemi ze szczelin pomiędzy głazami. Stada siwych gołębi długo biegły przed idącemi, nim wystraszone zrywały się i nikły z obu stron za nizką balustradą, gdzie w głębokiej przepaści rozlewało się szeroko morze różnokolorowych, fantastycznie połamanych dachów. Ich żółta, purpurowa, sina, niebieska, zielona polewa, obmyta przez niedawne deszcze, lśniła obecnie w słońcu jak szmaty barwnej, srebrnej, albo złotej lamy, wetkanej w brunatne tło bezlistnych, zimowych ogrodów. Chmury, przesuwając się między słońcem a miastem, rzucały w przelocie na ten dachów kobierzec delikatne cienie, a stada gołębi kołowały nad nim, niby roje drobnych motyli. Z błękitnego szlaku mgły na skraju horyzontu strzelały w górę, podobne do perłowych obłoków, gmachy i rogate wieżyce świątyń Nieba i Ziemi.
Z przestworza dolatał chwilami dziwnie melodyjny świegot.
— To flety, przywiązane do skrzydeł gołębich... Prawda, jakie to podobne do śpiewu naszych skowronków.
— W Mongolji też są skowronki... — wyrzekł Brzeski poważnie.
Ksiądz Płoński uśmiechnął się.
— Zdawało mi się, żeś mi chciał coś powiedzieć, mój synu?
— Tak, proszę księdza. Nie mam się kogo poradzić. Ale opowiem chyba od początku? A może to będzie za długo? za... nudno? Może ksiądz czasu nie ma?
— Mów, dziecię moje! Jestem przecie z powołania doradcą i powiernikiem.
Brzeski spojrzał w młodą twarz księdza, z której biły jednak już przeżyte bóle wielkie. Głos kapłana brzmiał cicho i łagodnie i dziwnie serdecznie. Zaczął mu więc młodzieniec opowiadać o matce, o domku na syberyjskim przedmieściu, o Teodorze, o wuju, o swym uniwersyteckim marzeniu, wreszcie o wyjeździe do Chin, o niepowodzeniach wyprawy, o fotografie, doktorze, topografie, baronie... o sądzie, o ucieczce i uratowaniu wyprawy, i... o ostatniej propozycji barona.
— Odmówiłem. Ale może źle robię? Może nie mam prawa ze względu na matkę... Oni powiadają, że się świetnej wyrzekam przyszłości, że się to już nie powtórzy... że baron pierwszy się zwrócił, więc mi to ujmy nie robi.
Ksiądz patrzał na dachy obcego miasta, błyskające w słońcu, i słuchał uważnie.
— O jakiej mówisz przyszłości, mój synu?! Chcesz więc pojechać z niemi, żeby zostać uczonym badaczem, członkiem ich rozmaitych towarzystw? Czy zrozumiałem cię należycie? O, nie rób tego, synu! Za taką cenę matka twoja nie przyjmie dostatku! To tosamo, co samobójstwo!... Gdy zaczniesz pisać inaczej swe rodzinne nazwisko, umrze w tobie cząstka czegoś wielkiego, czego Bóg w nieprzewidzianych swych wyrokach uczynił cię drobnym wcieleniem... Myśl twoja, okuta obcemi dźwiękami, utraci skrzydła. Umrą uczucia oniemiałe, gdyż żyją one jedynie w wyrazach, słyszanych w kolebce. Będziesz miał chwile strasznej tęsknoty, albo gorzej jeszcze: staniesz się chodzącym grobem człowieka. Dużo mamy takich grobów i wciąż się mnożą. Prawda, że dzieje się im niezgorzej, że mają dostatek, uznanie, wygody, że praca ich jest łatwiejsza. Ale nie wierzę, nie wierzę w owocność pracy odszczepieńców. Synu mój, świat stoi ofiarą! Bóg stworzył ludy dla niewiadomych celów i zechciał, aby każdy przez lud swój służył ludzkości, a siła ludu w sercach jego obywateli. Nie szukaj cudzych progów, cudzych zaszczytów i cudzych bogactw! Zachowaj niepokalanemi cnoty przodków, oczyść z brudów, co się zbrukało w przeszłości, ale nie zamieniaj łachmanów własnych na łachmany cudze. Bądź sobą i nie wstydź się, żeś pozornie bezwładny! Cnotami staraj się górować nad innemi. Bądź czysty, bądź mężny, bądź dobry...
— O tak, ojcze, chcę być dobrym...
— Okoliczności zapędziły cię tutaj. Może z czasem zostaniesz naczelnikiem, dyrektorem fabryki wuja. Nie ciemięż krajowców! Niech imię twoich rodaków łączy się w wyobraźni cudzoziemców zawsze ze szlachetnym i wzniosłym obrazem. Był czas, kiedy tak było. Ale przedewszystkim, skoro tylko będziesz mógł, wracaj do swoich! Tam niwa twoja...
— A?... Aha??! — bąknął Brzeski, ale zmieszany nie skończył pytania.
Po bladych wargach księdza przewinął się smutny uśmiech.
— Domyślam się, o co chcesz się spytać, mój synu. Jam z Poznańskiego. My, duchowni, jesteśmy jak żołnierze. Nie chciałem pomagać niszczyć kwiatów Bożych i znalazłem się... tutaj. Bliżej czy dalej mała różnica, skoro nie wśród swoich. Gorzej, że nie wierzę w nawrócenie Chińczyków. Handel i polityka wykopały niezgłębioną przepaść między temi duszami a nauką Chrystusa. Niema okropniejszej rzeczy nad stosunki, w których słowa miłości stają się narzędziami ucisku i zdzierstwa!
Szli wciąż przed siebie, spędzając po drodze czeredy siwych gołębi. Z małych budek strażniczych, stojących co paręset kroków, wychodzili żołnierze lub ich żony i, uczciwszy przechodniów wstrząśnięciem pięści, przyglądali się im długo uważnie.
Brzeski słyszał, jak szeptali:
— Cudzoziemcy... chrześcijanie... Co oni tu robią!...
— Wracaj, chłopcze, wracaj...
— Istotnie, ojcze, wracajmy. Poznali nas i śledzą...
— Nie o tym mówię powrocie. Ale... doprawdy idą za nami. Nigdy mi się to nie zdarzało.
— Tam, bliżej misji, są oswojeni. Rozmawiając, zaszliśmy w odległą dzielnicę. Hej, Ma-czży, wracamy!... — krzyknął po chińsku.
Chłopak, przewieszony przez balustradę, śledził pilnie, co się dzieje z rzucanemi przezeń kamykami, i nie słyszał wołania.
— Ma-czży... — krzyknął Brzeski raz jeszcze.
— Ma-czży!... — powtórzył uprzejmie idący za niemi żołnierz. — Przyjemną jest przechadzka na murach. Tu cicho i niema kurzu! — zwrócił się do Brzeskiego.
— O tak! — potwierdził młodzieniec i dał mu drobną monetę.
Ojciec Paolo przywitał ich na progu misji.
— Słyszałem, słyszałem, młodzieńcze... Winszuję i życzę powodzenia... Jedziesz z baronem?!
— Nie, ojcze, zostaję w Pekinie. Będę się uczył.
— Owszem, owszem... pięknie! Baron podobno daleko się wybiera?! Co? Mówiono mi, że mu polecono szukać drogi dogodnej dla wytknięcia kolei żelaznej, która przejdzie w krótkim czasie przez Tybet i Azję Mniejszą, aż do Bosforu. Wspaniały pomysł! Mógłbyś, młodzieńcze, z czasem korzystną przy tej kolei uzyskać posadę, ale skoro przekładasz naukę...
— Nic nie słyszałem o żadnej kolei!
— Pojmuję i pochwalam... dyskrecję. A co to za mały Chińczyk?
— To syn mego gospodarza, Ma-czży...
— Duży już chłopiec. Słyszałem, że Wań ma dzieci, ale mi mówił, że małe... Czy chodzisz, chłopcze, do szkoły? — wypytywał dzieciaka, gładząc go po buzi.
— Chodzę...
— I czego się uczysz?
— Zacząłem „Księgę Trzech Wyrazów“.
— Oho! Sprytny, widzę, jesteś chłopaczek! A ojciec twój kiedy w domu bywa?
Ma-czży spojrzał na misjonarza z pod oka.
— Ojciec... wciąż... pisze! — odrzekł z niechęcią.
Ojciec Paolo dał mu cukierek i odesłał do kuchni.
— Idź, idź!... Tam dadzą ci jeść!...
Brzeskiego poprowadził misjonarz do siebie, nawiązując przerwaną o kolei żelaznej rozmowę.
Zauważywszy jednak, że młodzieniec niechętnie mówi o tym przedmiocie, zmienił natychmiast rozmowę.
— Jakże się pan urządził i co pan porabia?.. Czy dobrze panu u starego grzesznika Wania?...
— Owszem, dobrze!... Jedynie, że mieszkanie zimne... Będę musiał całkowicie przenieść się do pokoju Siań-szena, co ma swe niedogodności...
— Zapewne. Mieszkać razem z Chińczykami nieprzyjemnie, zbyt są niechlujni...
— Prócz tego tam... kobiety! — wtrącił, rumieniąc się, Brzeski.
Ojciec Paolo spojrzał nań i zamyślił się. Zamyślił się i Brzeski. Przykro mu było, że Ma-czży-ego, którego lubił, nie wzięto do pokoi, lecz odesłano do kuchni. Nie śmiał jednak spytać się o to.
— A Siań-szen?... Jakże on?... Co porabia?
— Siań-szen wciąż zajęty. Spokojnym i poczciwym wydał mi się człowiekiem...
— Istotnie spokojny on i poczciwy i nawet... co ważniejsza... pobożny!... Ale ma bardzo wielką wadę: żonę pogankę!
— Jak to pogankę?
— A tak — poganka i nic na to poradzić nie można — westchnął misjonarz. Pochodzi ona ze znakomitej rodziny i Wań boi się jej... W rzeczywistości ona całym domem zarządza. Czyż pan tego nie zauważył? Co chce robi z Waniem, bałamuci go, a ten, osieł, słucha jej, wierzy i łże, łże wszystkim i na wszystkie strony... Naprzykład, wiedziałem, że ma syna i córkę... Córek Chińczycy nie posyłają zwykle do szkoły, uczą w domu, ale chłopca żądałem oddawna, żeby oddał do naszej szkoły misyjnej... Odmawiał stale: mały, zbyt mały... A teraz widzę, co to za „mały“... Chodzi do chińskiej uczelni i już księgę Trzech Wyrazów wbijają mu do głowy... przeklęci poganie!
Brzeski próbował bronić swego Siań-szena, że chodzić chłopcu do szkoły misyjnej daleko, że Siań-szen ubogi i nie ma na odzienie, na strawę dla syna... Ojciec Paolo kiwał znacząco głową:
— Wszystko to prawda, ale poza tym dostrzegam tam i co innego. Twój Siań-szen stary grzesznik. Był on przed laty urzędnikiem i to dość znacznym; zarządzał miastem powiatowym w Mongolji. Ale brał łapówki, kradł i wygnano go stamtąd. Wrócił do Chin, zamieszkał w stolicy w oczekiwaniu powrotu do łaski i urzędu... Czeka dotychczas... Bez pieniędzy trudno w Chinach o posadę.. Tu za te rzeczy trzeba drogo płacić... Tymczasem Wań goły jak szczur... Nędza go żre!... A szkoda, gdyż pobożny i... posłuszny! — dodał w zamyśleniu misjonarz.
Brzeski nie odpowiedział. Nie znał się na tych sprawach i mało go one obchodziły. Zrozumiał jedynie, że nawracanie Chińczyków rzecz dla rozmaitych powodów niełatwa.
Późno wieczorem wracali Brzeski z synkiem Wania do domu. Hojnie i uprzejmie podejmowano ich w misji cały czas. Mimo to, obu im było jakoś nieswojo i obaj milczeli, rozważając w duszy usłyszane tam zdania.
— Jak myślisz, dobry mój panie: czy ten mnich nie będzie bił mego ojca? — zapytał niespodzianie Ma-czży już u wrót domu.
— Kto?... Ojciec Paolo? Niemądry chłopcze, toć on bardzo miły i dobry... Zacóż miałby was bić?
Ma-czży nie odpowiedział, ale podejrzliwie spojrzał na Europejczyka i czmychnął nosem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.