Zamorski djabeł/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Zamorski djabeł
Wydawca Spółka Nakładowa „Książka“
Wydanie trzecie
Data wyd. 1912
Miejsce wyd. Kraków
Ilustrator Henryk Minkiewicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.
W PUSTYNIACH MONGOLJI.

Brzeski wyskoczył raźno z dorożki i wszedł przez furtkę na nieduże podwórko błotniste i zaśmiecone, odgrodzone od ulicy niebiesko malowanemi sztachetami. Pośrodku, na sznurze przeciągniętym wpoprzek, suszyły się białe, czerwone i pstre koszule, oraz inna męska i żeńska bielizna. W głębi stał obszerny dom z ciężkim, czubatym dachem, z ogromną liczbą okien i okiennic, również malowanych niebiesko.
Brzeski nachylił się, przesunął szczęśliwie między zwisającemi sztukami pożytecznych płócien i rozejrzał dokoła. Dom przeglądał się melancholijnie w błyszczących u stóp jego kałużach, złotych od słońca, błękitnych od nieba. Do wnętrza domu wiodły po schodkach dwa wejścia, nakryte dwoma jednakowemi ganeczkami. Za sągiem drzewa, koło chlewów rozlegały się miarowe uderzenia siekiery i chłop w wyrudziałej siermiędze to chylił, to prostował swój grzbiet szeroki. Brzeski skierował się ku niemu.
— Gdzie tu mieszka baron Butberg?
Chłop poprawił nogą szczapę i z głośnym sapnięciem opuścił na nią wzniesioną siekierę, poczym spojrzał na pytającego wyblakłemi, siwemi oczyma i poskrobał się w głowę.
— Powiedzcie mi, gdzie tu mieszka baron Butberg, naczelnik naukowo-handlowej ekspedycji?
— Naczelnik... to... chyba tutaj... Ale żeby był kspedytor, to nie wiem!...
Niepokój, który trawił Brzeskiego od chwili opuszczenia pociągu, znikł nagle; spojrzał wesoło na chłopa, którego czerwony nos i niepewne ruchy przypomniały mu Teodora.
— Jakiż ten naczelnik?... Czy dobry?!
— Zwyczajnie... naczelnik!... — odrzekł chłop wymijająco. — Przez tamten ganeczek trzeba iść, przez dalszy...
Wskazał palcem wejście, do którego wiodła przez podwórzowe topiele wązka kładka drewniana. Brzeskiemu znów serce zabiło.
Wszedł do sionki i zastukał nieśmiało.
— Herein! — zabrzmiał z wnętrza głos chropawy nizki.
Gdy drzwi uchylił, ujrzał na tle okien przepojonych słońcem wysoką, tęgą figurę w kurtce z błyszczącemi guzami, pochyloną nad stołem, zawalonym papierami. Baron dużej, kanciastej, krótko ostrzyżonej głowy nie podniósł, na przybyłego nie spojrzał i nie przestał wodzić po mapie grubym palcem ze lśniącym sygnetem złotym.
— A kto tam?
— Jan Brzeski.
— Czego?
— Od wuja... Członek ekspedycji... Miałem być zaliczony...
— Aha!... Aha!... Przypominam sobie. Listy, dokumenty są?
— Są.
Brzeski postąpił krok naprzód z listem w ręce; jednocześnie rozległo się pod piecem warczenie i duży żółty buldog dźwignął się ociężale na przednie łapy.
— Leżeć, Dor!... Leżeć! — upomniał go łagodnie baron.

Buldog zwrócił do pana swój łeb potworny; jego krótka, szeroka morda z rozdwojonym nosem, z przyciętemi wargami i zwisającemi, mokremi pyskami wyrażała bezdenną pogardę dla gościa. Wypukłe, krwią nabiegłe oczy zdawały się spostrzegać tylko pana.
Dor

A baron tymczasem czytał list wuja Śnietyckiego i chmurna twarz jego, okolona krótką, szpakowatą brodą, rozjaśniła się, a w piwnych oczach strzeliły przyjazne błyski.
— Ha, ha! Pamiętam! Stare dzieje... Tęgi był bursz!... A cóż teraz porabia wuj pański? — spytał, wskazując nareszcie krzesło Brzeskiemu.
— Nie wiem. Nie widziałem go.
— Jak to? Nigdy?!...
— Nigdy.
Baron podniósł brwi z lekka. Buldog podszedł do Brzeskiego i z tajemniczą miną powąchał mu łydkę.
„Średnia przyjemność“ — pomyślał chłopak, ale nie ruszył się, nawet okiem nie mrugnął, gdyż... miał przecie należeć do ekspedycji, która mogła spotykać się z tygrysami! Baron jednak zauważył blady obłoczek krwi, przesuwający się po czole młodzieńca.
— Niech pan się nie boi... on tak tylko!... On nie ukąsi!... — uspokajał gościa z tłumionym zadowoleniem. — Poszedł precz, Dor!... Na miejsce!... Idź już sobie!...
Pies pocłapał dalej i zaczął wtykać nos z głupim uporem w rozmaite kąty.
— Nie boję się psów! Niczego się nie boję! — gorąco odpowiedział Brzeski.
— A co pan umie?
— Nic nie umiem. Skończyłem gimnazjum.
— Rysować pan umie?
— Trochę... bardzo słabo!
— A fotografować?
— Wcale.
Baron w zamyśleniu popieścił dłonią koniec swej przyciętej brody.
— To nic. Niech się pan przez te kilka dni wprawi. Ekspedycja może składać się tylko z pożytecznych członków. Zostanie pan... pomocnikiem fotografa!
— Pomocnikiem fotografa?! — powtórzył ze zdziwieniem Brzeski. — A czy... będę mógł polować?
Baron pomyślał chwilkę.
— O tyle, o ile to nie będzie wstrzymywało ogólnego pochodu! — odrzekł poważnie, powstał i kiwnął głową.
— Sługa panu wskaże... — dodał, gdy chłopak już do drzwi się zwrócił.
W sionce Brzeski zatrzymał się, aby się trochę uspokoić. Miał przykre uczucie, że przedstawił się jak ostatni osieł. O nic się nie rozpytał, nie umówił. Nawet się nie dowiedział, na czyj koszt pojedzie „jako pożyteczny członek ekspedycji!“ Nie spytał i nie wiedział, czy baron odebrał pieniądze, wysłane dla niego przez wuja!... Z gniewem myślał o sobie, a z rozrzewnieniem o dobroci i rozumie barona.
„Brał mnie na próbę z buldogiem... alem nic nie pokazał...“
Przypominał sobie, jak się baron namyślał, jak mówił wolno a stanowczo, jak wodził palcem po mapie.
„To musi być bardzo niezwykły człowiek“ — rozważał.
Ale wszystkie myśli dobre i złe tłumiła uciecha, że jest przyjęty... A więc ujrzy Chiny, zaczarowany kraj, gdzie mężczyźni noszą warkocze i spódnice, kraj kobiet o skośnych oczach i drobnych nóżkach, kraj ceremonji dziwacznych i dziwacznych obyczajów, kraj gdzie kwitnie herbata, gdzie robią słynne filiżanki, gdzie palą opjum i w czasie zaćmienia strzelają do słońca... Z radości gotów był wszystkich ściskać, nawet sługę, który mu miał pokazać, gdzie mieszkał fotograf.
Postanowił, że słudze da dziesiątkę. Ale nigdzie go nie dostrzegał. Z podwórka znikł nawet chłop w rudej siermiędze. Natomiast zjawiły się stada wróbli i białych gołębi. Wiatr łagodnie kołysał schnącą bieliznę, ptastwo ćwierkało i furkotało skrzydłami, płynące po niebie chmury odbijały się częściowo w kałużach błota, jak w kawałkach rozbitego na sztuki zwierciadła. Za sztachetami na ulicy dorożkarz spał zgarbiony na koźle.
„Jeszcze mi ukradną kuferek!“ — pomyślał Janek i pośpiesznie poszedł ku wyjściu.
Gdy nachylił się, aby się przemknąć między dwiema uroczyście zwisającemi koszulami, spotkał się oko w oko z mężczyzną w wojskowym mundurze, który zamierzał uczynić to samo. Brzeski cofnął się i zawahał. Oficer obejrzał go uważnie dobremi, siwemi oczyma.
— Pozwolę sobie utrudzić pana, gdy spytam, gdzie... — bąkał chłopak.
— Owszem! Służę panu...
— Jestem świeżo naznaczonym członkiem sasko-kobursko-gotajskiej ekspedycji i kazano mi odszukać fotografa... — wypalił z mocnym rumieńcem.
— Aha! Pewnie mam do czynienia z panem Janem Brzeskim, na którego czekaliśmy... Jestem też członkiem ekspedycji, doktorem — dodał z przyjaznym uśmiechem. — Więc pan już widział naczelnika?
— Byłem. Mam zostać pomocnikiem fotografa, a wiem o fotografji tyle tylko, ilem się nauczył z fizyki w gimnazjum... Kazano mi wprawić się... Ale czy zdążę? czy długo tu zabawimy?
Wesoły błysk przemknął po twarzy doktora.
— Ależ zdąży pan, zdąży... Nie jest to znowu tak wielka filozofja...
— Wyznaję, że wolałbym co innego.
— Pan, zdaje się, opłaca swą podróż?!
— Nie wiem. Nie spytałem się. Wszystko wuj...
— A może pan wolałby zbierać rośliny i preparować zwierzęta? Właśnie potrzebny mi jest taki młody, jak pan, pomocnik. Przypuszczam, że pan zwinny?
— O panie, jaki pan dobry! Koledzy mówili, że jestem dość zręczny...
— Jeżeli kolega chce, to poproszę naczelnika! Tylko niech kolega wiele się nie spodziewa. Prośba moja nic, ale to zupełnie nic nie znaczy. Niech kolega idzie do fotografa. Mieszka niedaleko stąd w domku z zielonemi okiennicami. Będą okiennice żółte, potym liljowe, następnie zielone... Obok mieszkam ja z topografem ekspedycji. Radzi będziemy koledze... Proszę wieczorem na herbatę.
„Jacy oni wszyscy mili!... Ludzie nauki, a wszyscy koledzy!“ — rozmyślał po drodze chłopiec.
Ale fotograf, zawiędły, wysoki blondyn, zawiódł go, przyjął go chłodno, prawie niegrzecznie.
— Wprawić się w dni kilka!? — wykrzyknął. — Baron myśli, że to tyle, co wypić kieliszek wódki. Pięć lat uczyłem się pilnie... Po kilku dniach będziesz pan umiał, co najwyżej, nosić aparat i podstawkę...
— Będę spełniał wszystko, co trzeba, ale myślę, że prosty służący... Chciałbym być pożytecznym...
Fotograf wzruszył ramionami.
— Cóżem ja winien!
— W takim razie powiem naczelnikowi, że nie jestem panu potrzebny.
— Tego nie mówiłem. Pan tylko do Pekinu? — spytał trochę łagodniej.
— Tak!
— Pewnie kazano panu razem ze mną zamieszkać!? Uważają, że mam za obszerny pokój... Stąd pewnie płynie... cała ta fotografja. A pan widzi, jak ciasno! Ale co robić!... Niech pan rzeczy rozkłada... Pan, zdaje się, na własny koszt?... Pan ma środki?!... Trzeba będzie wnieść łóżko...
— Czy warto? Prześpię się na ziemi. Przecie wkrótce ruszamy...
Fotograf bystro nań spojrzał.
— Skąd pan wie!? Czy baron co mówił?
— Nie, ale tak sądzę...
— Nie radzę... — bąknął i odwrócił się od gościa.

Ten, stropiony, nie wiedział co począć. Czuł, że trafił w jakąś sieć nowych dla niego stosunków i uczuć. Już trapił się, że jest ograniczony, że nie umie poznawać się na ludziach, że baron pewnie nie jest dobry.
Siuj

„Trzeba się mieć na ostrożności“ — powtarzał sobie. Stanął na uboczu i więcej się nie odzywał.
Fotograf zagłębił się w książkę. Czas jakiś trwało przykre milczenie; wreszcie przerwał je służący, który wniósł rzeczy i kufer Janka.
Dnia tego poznał Brzeski jeszcze dwuch członków ekspedycji, dwuch tłumaczów: Siuja, niemłodego już Chińczyka z twarzą pomarszczoną jak jabłko zimowe, i Syberyjczyka Małycha, który po chińsku wprawdzie umiał niewiele, ale jeden tylko z całego grona rozumiał Siuja, mówiącego po rosyjsku w narzeczu używanym w Kjachcie. — Przy powitaniu Chińczyk zarzucił natychmiast Brzeskiego całym potokiem wyrazów. Chłopakowi wydało się, że dosłyszał nazwisko wuja, a że wiedział, iż Chińczyk mógł go znać osobiście, więc był ciekawy, o co mu chodzi. Mimo jednak wszelkich wysiłków uwagi, chociaż błyskały w mowie tłumacza znajome dźwięki, nic zgoła nie rozumiał.
— Ty sy-fa-ju sy-lo-fa ni-sy-na-sza... na-sza sy-lo-fa ni-sy-na-sza!... Ka-ka sy to-poj ka-fa-li mo-sza-na! Sy to-poj ka-fa-li ni-li-sja!... — krzyknął wreszcie rozgniewany Chińczyk i odszedł.
— On gniewa się, że z panem mówić wcale nie można, że pan swego języka nie zna i „ichniego“ języka nie zna! — przetłumaczył z uśmiechem wyższości Małych.
— A przedtym co mówił... o wuju?
— Ot! Nic!... Pytał, ile pan ma lat i jak się mają pańscy rodzice... Oni zawsze tak pytają! Niech to pana nie niepokoi... Zwykli... Azjaci!
Wieczorem napisał Brzeski obszerny list do matki, pełen tęsknoty do tych stosunków prostych, do tych uczuć jasnych, jakich doświadczał tylko w jej otoczeniu.
„Będę się miał na ostrożności, jak mamusia radziła, ale myślę, że wszyscy oni pewnie są inni, niż się wydają, że mi dobrze życzą, bo dla czegoby mieli źle życzyć? Jestem podejrzliwy, przekonałem się, i niegodziwy egoista... Postaram się tych wad pozbyć...“ — dopisał w końcu.
Umył się, ubrał i poszedł do doktora.
— Niceśmy, kolego, nie wskórali! — powitał go ten uprzejmie. — Musi pan zostać pomocnikiem fotografa, którego on nie potrzebuje...
— A skąd pan wie?
— Oho! tu wszystko rozbiega się lotem błyskawicy i nabiera echa niezwykłej potęgi. Niech kolega o tym pamięta!
Przedstawił go topografowi, olbrzymiemu, posępnemu mężczyźnie.
— Aha! Więc pan istnieje? A wyznam szczerze, myślałem, że pan jest mitem, którym tylko pozorowano wrodzoną nam bezczynność...
— To panowie istotnie czekali?
— Nie przesadzaj, Mikołaju! — złagodził doktór. — Wcaleśmy nie czekali, a przynajmniej nie z powodu pana...
— Rozumie się, nie z powodu pana... Muchy się na pana jeszcze nie goniły, a w każdym mieście mieliśmy zawsze tysiące przeszkód, aby czas tracić, zwłóczyć, korzystać z okazji, aby smacznie zjeść, dobrze wyspać się, wyleżeć po drodze... Rozkoszować się popularnością, przyjęciami, spotkaniami, paradnemi obiadami... Czyż to wszystko nie są rzeczy piękne, ponętne?... A więc znajdzie się zaraz na miejsce pana tysiące innych powodów. Nie darmo mamy taki długi tytuł: „Sa-sko-Ko-bur-sko-Go-taj-ska-han-dlo-wo-na-u-ko-wa...“ — nim człek do końca dojdzie, to się dobrze wysili... Poco mamy się śpieszyć, skoro nie dojedziemy dalej niż do Zajsanu?...
— A widzisz, jesteś niesprawiedliwy... bo i Małych powiedział mi, że ruszamy pojutrze...
— Chyba, że Małych powiedział! — mruknął zjadliwie olbrzym i wyciągnął się z papierosem w zębach na łóżku.
Doktór tymczasem zaparzył herbatę i zaczął dobrotliwie wypytywać gościa, co posiada i co zamierza kupić na drogę. Dawał mu rozmaite rady, a topograf ze swego kąta dorzucał potężnym basem praktyczne uwagi.
Brzeski zapomniał o „ostrożności“ i wesoło opowiadał, jakie oni w gimnazjum urządzali łódką na rzece wyprawy i jakie czynili po temu naówczas przygotowania.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.