Zaklęty Dwór/XXX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Walery Łoziński
Tytuł Zaklęty Dwór
Podtytuł powieść
Wydawca Władysław Dyniewicz
Data wyd. 1885
Druk Władysław Dyniewicz
Miejsce wyd. Chicago
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXX.
Redivivus!

W przeciwnej ścianie z trzaskiem ukryte rozwarły się drzwi a w progu jakaś ludzka pojawiła się postać.
— Mikołaj! — wyszepnął napół nieżywy hrabia głosem bez wyrazu i dżwięku.
— Nieboszczyk! — wykrzyknął stary kozak z tryumfem i radością.
W samej rzeczy rzucić tylko okiem na wiszący na ścianie portret, i stojącą we drzwiach postać, a nie można się łudzić ani chwili.
Był to starościc zmartwychwstały albo jego z drugiego świata zaklęty cień.
Stał nieruchomy jak posąg na miejscu, tylko oczy dziwnym jakimś blaskiem gorzały mu w głębokich jamach.
A po tych iskrzących się oczach, po tem czole wyniosłem i wypukłem, po tem nosie szeroko rozwartym u spodu, i pięknie rozkrojonych a silnie zaciśniętych ustach, poznajemy przy bliższem rozpatrzeniu się tajemniczy figurę, co w przebraniu maziarza tak wielki i ważny wpływ wywierała na tok i rozwój naszej powieści.
Teraz dopiero znajdujemy wyjaśnienie, dlaczego wzdłuż i wszerz uwielbiany przez chłopów i mieszczan kum Dmytro, występował zawsze osmarowany mazią na twarzy, dlaczego kręcąc się po całej okolicy z umysłu zdawał się omijać wszystkie wsie żwirowskiego klucza, i dlaczego stawiony przed mandatarjuszem dla lekkiego zadraśnięcia całą twarz owinął chustką.
Wyświeca nam się zarazem i owe nieograniczone przywiązanie, owa uległość bezwarunkowa, owa cześć bałwochwalcza, jaką wszędzie i zawsze objawił mu Kośt’ Bulij.
Ale Hrabia nie widziawszy nigdy maziarza a przekonany święcie o zgonie brata, wziął nagle jego pojawienie się za jakiś cień ułudny, za widmo upioru z drugiego świata, i skamieniały z przestrachu i zgrozy, na pół obłąkanemi oczyma wpatrzył się w postać złowrogą.
Starościc chwilę jeszcze stał w progu nieruchomy jak z głazu, nagle postąpił o krok naprzód i przemówił cichym i uroczystym, a zarazem surowym i szorstkim głosem:
— Bracie! Zygmuncie!
Hrabia w zabobonnym przestrachu wyciągnął obie ręce przed siebie.
— Wszelki duch chwali Pana Boga! — wybąknął złamany zupełnie na duchu.
Na ustach starościca mignął uśmiech.
— Uspokój się, bracie, ja żyję — przemówił spokojnie i stanowczo.
— Żyjesz?! — wybełkotał hrabia, a w oczach jego malowała się niepewność i nieprzytomność.
W jednej chwili zdało mu się nagle, że go jakaś senna trapi mara.
I rzucił się gwałtownie w fotelu, a oboma rękami potarł oczy.
Starościc tymczasem powolnym krokiem zbliżył się ku niemu i z wolna położył mu rękę na ramieniu.
Hrabia drgnął i poskoczył w górę.
W piekielnym popłochu chciał wołać ratunku i szukać pomocy. Obejrzał się skwapliwie, a w drugim kącie sali jeżyła się tylko olbrzymia postać Kośtia Bulija, i iskrzyły się z pod gęstych brwi jego ponure, złowieszcze oczy.
Hrabia z dziką zgrozą powalił się bezsilny napowtór na fotel, a zdało mu się w pierwszym momencie, że rozum zaczyna mu się plątać pod wpływem tak okropnego wrażenia.
Starościc jeszcze raz rękę położył mu na ramieniu, a w twarzy jego zacierał się powoli wyraz surowy, groźny i zagniewany, z jakim pojawił się w sali.
— Ja żyję bracie — powtórzył o wiele łagodniej.
— Ty... t... ty... żyjesz? — wyjąkał hrabia.
— Czyż jeszcze nie wierzysz... dotknij się mej ręki!
Hrabia z szeroko rozwartemi oczyma patrzył ciągle jeszcze napół nieprzytomny w mniemane widmo zagrobowe.
— Żyjesz! Nie umarłeś! — wykrzyknął nareście, jakby powoli przychodząc do siebie i pojmując stopniowo cały stan rzeczy.
— Uspokójże się! — przemówił znowu starościc.
— Żyjesz! żyjesz! i to ty, ty Mikołaju! — powtórzył hrabia znowu.
— Ja twój jedyny brat, Zygmuncie.
— A twoja śmierć?
— Udana.
— A zwłoki pochowane w grobowcu?
— Nie moje.
— Nie twoje?!
— Pochowaliście ciało Aleksy Pańczaka.
— Twego drugiego kozaka. I ty żyjesz i wracasz?
Starościc z uśmiechem wstrząsł głową.
— Czy wracam do dawnego życia, pytasz? — ozwał się po krótkiej pauzie. — Niestety umarłem już dla świata i dla samego siebie.
— Ale żyjesz? — zapytał hrabia z naiwnym pospiechem.
— Żyję dla wielkiej i szlachetnej idei — odparł starościc, a w oczach dziwny łysnął mu żar.
Hrabia oboma rękami chwycił się za głowę.
— Nie wiem doprawdy, czy śnię czy czuwam. Jesteś dla mnie zagadką nierozwiązaną!
Starościc nagle ściągnął brwi, a twarz jego przybrała pierwotny surowy i ponury wyraz.
— Kazałem cię tu ściągnąć bracie — ozwał się po chwili — aby z tobą, pomówić obszernie.
— O ja dawno tego pragnąłem! — ozwał się hrabia.
Na czoło starościca liczne nabiegały chmury.
— Kost’ już przygotował cię po swojemu na treść naszej rozmowy.
— Jakto? — zawołał hrabia żywo. — Zarzuty które mi śmiał robić w tej chwili....
— Są zarazem i moje.
— Twoje mówisz!
Starościc wyprostował się chmurny i ponury.
— Pomówimy otwarcie, mój bracie — rzekł i nagle chwytając za najbliższy fotel, usiadł w pobliżu.
— Pomówimy po raz pierwszy od lat ośmnastu — dodał po chwili.
— Słucham cię Mikołaju — ozwał się hrabia, a w głosie jego przebijało się silne wzruszenie.
Starościc zwiesił głowę na piersi, i milczał czas niejakiś...
— Odkrywając ci na wstępie tajemnicę mojej śmierci — przemówił naraz — dałem ci najlepszy dowód mego zaufania. Nie myśl te w jakimś zaślepieniu złości i nienawiści podnoszę w tej chwili przeciw tobie głos zaskarżenia wobec wizerunków naszych przodków i wobec żywej tu jeszcze pamięci naszego ojca wspólnego.
Hrabia spuścił oczy ku ziemi i schmurzył czoło.
— Ależ jednocześnie pozwolisz mi się raz uniewinnić przed sobą — przemówił z naciskiem.
Na ustach starościca gorzki zaigrał uśmiech.
— Uniewinnić — szepnął i umilkł.
Hrabia Zygmunt szybko zabrał głos.
— Nie chcę i nie myślę wszelkiej zrzucać z siebie winy, lecz pewno nie zasłużyłem sobie na tak zawzięty gniew z twej strony....
Znowu gorzki uśmiech zaigrał na ustach starościca, a Kośt’ Bulij, co stał od początku sceny między oboma braćmi, usunął się w przeciwny kąt sali i westchnął głośno i żałośnie.
— Zacznijmy się tedy tłumaczyć — ozwał się starościc.
— Słucham twego zaskarżenia Mikołaju.
Twarz starościca przybrała smętny i ponury wyraz.
— Przebaczysz mi Zygmuncie — rzekł cokolwiek chwiejnym głosem — że dla związku rzeczy nie będę oszczędzał i innej drogiej ci osoby.
— Mojej matki! — wykrzyknął hrabia żywo.
— Mojej macochy — wyszepnął starościc i głowę pochylił na piersi..
Hrabiemu wszystka krew wezbrała do głowy.
— Ona już od dziesięciu lat spoczywa w grobie — poszepnął i głos jego drżał silnie.
— I od dziesięciu lat jej przebaczyłem, a i teraz nie myślę ubliżać jej pamięci. Bez żalu i niewczesnego wyrzutu wspomnę tylko, co ominąć niepodobna.
— Słucham cię — rzekł z zupełną determinacją.
Starościc potarł ręką po czole i w zamyśleniu wstrzął głową.
— Nie potrzebuję ci przypominać mych lat dziecięcych — ozwał się po niejakiej pauzie. — Wiesz że niemowlęciem straciłem matkę, a zaraz w rok otrzymałem macochę. Nie wiem z jakich nieszczęsnych poszlak i skazówek zakroiłem w oczach ludzkich zaraz w pierwszem dzieciństwie na zupełnego idyotę, na stworzenie z urodzenia upośledzone na umyśle.
— Tak się zdawało wszystkim — poderwał hrabia, chcąc stanąć zaraz w obronie matki.
— I dlatego też nikt nie uznał godnem, zająć się szczerze moim umysłem. Jak bydlę pozostawiono mię na sam wpływ ślepych instynktów — prawił dalej z cierpką goryczą.
— Mikołaju! Mikołaju! — przerwał łagodząc hrabia.
Starościc niezwarzając na to ciągnął dalej:
— Ojciec mój podlegał już wówczas chwilowym napadom nieprzytomności, która się niebawem w zupełne zmieniła obłąkanie, inni nie czuli obowiązku rozwijać umysł idyoty, upośledzonego niedołęgi i tak wzrosłem w lata umiejąc zaledwie czytać i pisać, ciemny i nieokrzesany, dziki i gwałtowny, odpychany, upośledzony od wszystkich, a mianowicie od ciebie, mój bracie...
— Mikołaju! — przerwał na nowo hrabia z przykrem wzruszeniem.
Starościc wstrząsł głową.
— Jeszczeż póki bawiła we dworze poczciwa Tączewska, była przecież jakaś dusza na świecie, która się zajmowała mną i umysłem moim, ale kiedy ona opuściła dwór, zostałem i ja zupełnie opuszczony.
— Ależ zmiłuj się, miałeś wspólnych ze mną guwernerów — wtrącił hrabia.
— Lecz ci z góry poczytywali mię za nieuka i idyotę a temsamem drażnili do najwyższego moją dumę i mój upór, na złość im odrzucałem od siebie wszelką naukę. Odpychany od wszystkich, odpychałem wszystkich od siebie; brzydki, niezgrabny, dziki, głupkowaty Mikołaj nie znachodził nigdzie milszego schronienia jak w czerwonym pokoju u boku ojca, który z namiętnej miłości ojczyzny postradał rozum i zdrowie.
Tu głębokie wzruszenie wybiło się na jego twarzy, a dwie łzy łysnęły mu w oczach.
— A ten ojciec w swem obłąkaniu nauczył mię więcej, niż ciebie wszyscy twoi guwernerowie w swych rozumach ... ...................................
I urwał nagle i ręką gwałtownie potarł po czole.
— Ale nie... nie o tem mi teraz mówić — zaczął na nowo: — W owym to czasie ciemny, dziki, namiętny, poznałem po raz pierwszy uczucie, o którem poprzednio nie miałem ani wyobrażenia.
— Xeńka — szepnął hrabia i mimowolnie głowę pochylił na piersi.
— Xeńka — powtórzył starościc z silnym naciskiem.
— Tak, o niej mam mówić Zygmuncie, ja kochałem ją szczerze.
— Prostą dziewkę! — szepnął Zygmunt, niepodnosząc głowy.
Starościc dziwnym wybuch śmiechem.
— Prostą dziewkę mówisz — zawołał zapalając się.
— A nie pomnisz-że czem ja byłem wówczas w mojem zaniedbaniu i opuszczeniu, czemże to różniłem się od niej, w czem ją przewyższałem?...
— Byłem jej zupełnie równy pojęciem i umysłem, a instynktem jakoś nie wierzyłem nigdy w przywileje urodzenia!
Umilkł znowu i bystro wpatrzył się w twarz brata, który siedział ciągle nieruchomy z pochyloną na piersi głową
— Zygmuncie! — ozwał się nareszcie starościc dziwnie przenikającym głosem — czy wiedziałeś jaką mi sprawiałeś boleść, na jak srogą narażałeś mię walkę uczuć?...
Zygmunt wstrząsł się cały i podnosząc głowę zabierał głos z gorączkową skwapliwością.
— Ale dlaczegóż bracie nie pozwoliłeś się mi nigdy uniewinnić z tego kroku, dlaczegóż odtąd nie chciałeś nigdy usłyszeć ani jednego słowa z ust moich?
Starościc uśmiechnął się z goryczą.
Hrabia szybko ciągnął dalej:
— Zaślepiłeś się w prostej dziewce do szaleństwa, do zupełnego. Zapomnienia się, odrzucałeś ze wzgardą wszelkie przedstawienia, wszelkie rady i upomnienia.... Nie było innego środka uleczenia cię od silnej warjacji.
Starościc gwałtownie ściągnął brwi, a z oczu groźna strzeliła mu błyskawica.
Podniósł się cokolwiek z siedzenia i ozwał się szorstkim i surowym głosem:
— Więc i przed własnem sumieniem osłaniasz się maską faryzeuszowskiej obłudy. Aby mię uleczyć od urojonego szaleństwa, chciałeś mię przyprawić o rzeczywiste. Narzucając się na sędziego mych losów zrobiłeś się zarazem siepakiem i wykonawcą swych własnych wyroków, godząc we mnie ciosem zdradzieckim, obłudnym i nikczemnym, mniemałeś mi wyświadczyć dobrodziejstwo! Czyn podły i haniebny, chcesz liczyć za zasługę!...
— Mikołaju! bracie — ozwał się hrabia drżącym głosem i blady jak trup podniósł się także na pół z owego siedzenia.
Starościc z goryczą wykrzywił usta.
— I nietylko że skaziłeś, skalałeś, oplułeś, zdeptałeś nogami najwyższe, najszlachetniejsze uczucie, do jakiego mogłem się wznieść w owym czasie ale... — dodał i zgrzytnął zębami.
— Ale... — wyszepnął hrabia mechanicznie.
— Kazałeś mojej córce na wieki wstydzić się swej matki!
— Twej córce! — wybełkotał hrabia przerażony.
— A czemże była owa Jadzia, którą do posagu matki dodałeś owemu kowalowi Niemcowi na Podgórzu?
— Jakto?... ty... ty wiesz co zrobiłem z Xeńką? — wybełkotał hrabia w najwyższem pomieszaniu.
— Wydałeś ją po niewczasie za mąż za kowala na Podgórzu i w jego i jej ręku zostawiłeś jedyne dziecię moje, córkę moją....
— Lecz ty ją znalazłeś!? — podchwycił hrabia prędko.
— Znalazłem! Znalazłem na twoje nieszczęście...
— Na moje nieszczęście? — powtórzył hrabia osłu piały.
Starosta znowu usta wykrzywił z goryczy.
— Możesz teraz śmiało ojca jej ogłosić warjatem, szaleńcem... Umarły dla świata, umarły dla siebie samego, nie podniesie on głosu na swoją obronę... Ale kiedy chciwą rękę wyciągniesz po jego, komu innemu przekazany majątek, wtedy wystąpi ona, córka potajemnie ale prawnie uznana i adoptowana, i jednem słowem udaremni twoje niegodne trudy i zabiegi!
Hrabia wyprostował się w całej postaci, a żal i boleść malowała się w jego twarzy.
— Bracie! — zawołał rozrzewnionym głosem, zakrywając twarz rękoma. — Nie zasłużyłem na ten ostatni zarzut!
Starościc wstrząsł się z lekka, jakby mu się nagle żal zrobiło brata.
— Więc Żachlewicz na własny działa rękę? — zapytał skwapliwie.
Hrabia chwilkę milczał, jakby chciał przytłumieć naprzód swe gwałtowne wzruszenie.
— Prawda — rzekł naraz z skruchy i wylaniem — zawiniłem wobec ciebie w latach młodzieńczej lekkomyślności i nierozwagi, ale czyż mię zaraz mniemasz zdolnym, do jednego niegodnego uczynku przyłączać i drugi? O nie, nigdy, przenigdy! — zawołał i wzdrygnął się z odrazy.
I po krótkiej chwili obopólnego milczenia, zabrał głos na nowo i wyspowiadał szczerze i otwarcie, jak dla przesadnych i ułudnych widoków ambicji dał się obcej namowie nakłonić do nieszczęsnego procesu, którego żadnemi dwuznacznemi nie myślał popierać środkami, a którego skutek pomyślny chciał okupić ręką swej córki jedynej.
Starościc drgnął na to ostatnie zeznanie.
— Przeznaczyłeś ją Juljuszowi? — zapytał z dziwną skwapliwością.
— Dopiero po takiem postanowieniu dałem się uwieść niecnym namowom przeniewierczego oficijalsty.
— Alboż Juljusz kocha twoją córkę?
— Tak mi się zdaje, czyli raczej tak mi się zdawało w początkach poznania.
Starościc odetchnął.
— A twoja córka? — zapytał po chwili.
— Eugenia jest bardzo dobrze wychowaną — odpowiedział prędko hrabia z znaczącym przyciskiem.
Starościc machnął ręką z ironicznym uśmiechem.
— To jeszcze nadzieja nie stracona! — mruknął.
I nagle krótką chwilę wypatrzył się w niemem milczeniu na wzruszoną twarz brata i cofając się o krok w tył, wstrząsł głową jakby chciał jakieś gwałtowne przytłumić rozrzewnienie.
— Bracie! — zawołał nagle i rozwarł szeroko ramiona — Zapomnijmy co było!
— Mikołaju! — wykrzyknął hrabia ze łzami w oczach i rzucił się w objęcia brata
I długą chwilę trzymali się obaj bracia w czułym, serdecznym ucisku. Po raz pierwszy uderzyły ich serca rodzeńskiem ku sobie uczuciem, a sprzeczne dusze w bratniem zetknęły się porozumieniu.
— Zygmuncie!
— Mikołaju! — wykrzyknęli obadwaj jednocześnie, i nowym serdecznym zespoili się uściskiem.
A stary kozak, co dotąd zimny i obojętny na pozór stał na uboczu, zaczął nagle oboma rękami ocierać zwilżone oczy, a przyskakując ku obudwom pojednanym braciom, w rozrzewnieniu ściskał ich kolana.
— Sława Bogu! sława! — szeptał z głębokiem nabożeństwem.
A podnosząc oczy ku hrabiemu, ozwał się drżącym z wzruszenia głosem:
Przebaczcie mi jasny panie, za surowo was sądziłem!
A w tej chwili jakby aniół zesłany z nieba na utwierdzenie bratniej zgody, jakby geniusz opiekuńczy szlachetnej rodziny, pojawiła się we drzwiach ukrytych niebiańska postać Jadzi.
— Moja córka! — wykrzyknął starościc.
— Jadzia! — zawołał hrabia i wyciągnął ku niej ramiona.
Jadzia była strasznie blada i jakby cierpiąca. Ubrana w bieli jedną rączkę trzymała owiniętą na szarfie jedwabnej.
— Mój Ojcze! — wykrzyknęła swym dźwięcznym, anielskim głosem i postąpiła naprzód.
Starościc pochwycił ją za wolną rękę.
— Twój stryj, Jadziu! — zawołał stawiając ją przed bratem.
Hrabia z uczuciem przycisnął młodą dziewczynę do swych piersi.
— O nie, nietylko stryj — zawołał silnym głosem — Mikołaju! ja cię już pojąłem, odgadłem przyczynę twej śmierci udanej, i twego obecnego przebrania. Żyj beztroski ja będę opiekunem, ojcem twej córki.....
I Znowu powtórzył się serdeczny uścisk obudwu braci.
A nie spostrzegli nawet w swem wzruszeniu i zajęciu, że przed chwilą głośny na dworze rozległ się świst, a Kost’ Bulij szybko wybiegł z pokoju.
Jadzia nie znająca całej tajemnicy ojca, wypatrzyła się zdziwionemi i prawie przestraszonemu oczyma w jego twarz rozrzewnioną.
Kilka słów wyświeciło jej cały stosunek.
— Ja to sam jestem owym mniemanym nieboszczykiem starościcem, o którym niejednokrotnie słyszałaś! — zawołał ojciec, a stryj uzupełnił resztę.
— Ale ten pożar! wasze ocalenie! — wykrzyknął nagle hrabia, przypominając sobie całe to dziwne zdarzenie.
Starościc spoważniał na samo wspomnienie tej chwili.
— Cudem tylko uszliśmy śmierci — przemówił i oczy wzniósł ku niebu. — Omylony bezzasadnem podejrzeniem zapóźno przybyłem na miejsce pożaru. Cały dom już prawie dogorywał, ale jakaś dziwna i cudowna opieka Boska czuwała nad córką moją. Pozbawiona przytomności leżała na ziemi całkiem nieuszkodzona. Rozpacz nadała mi jakiejś nadziemskiej, herkulicznej siły i energji. Wpadłszy wpośród płomieni wyrzuciłem jedną ręką przez okno upadającego bez ducha Katilinę, a drugą uniosłem szczęśliwie Jadwigę....
— Uniosłeś gdzie? którędy? — poderwał hrabia prędko i ciekawie.
Na ustach starościca lekki zaigrał uśmiech.
— Przypomnisz sobie zapewne — rzekł — że pod dawniejszym mieszkaniem ogrodnika znajdowała się obszerna piwnica, przeznaczona na przechowywanie korzonków i cebulek kwiatów.
— Prawda, prawda! — zawołał hrabia żywo.
Starościc z uśmiechem ciągnął dalej;
— Kost’ Bulij zajmując mieszkanie ogrodnika, w pierwszej izbie chaty w kącie pod szerokim przypieckiem sporządził nowe drzwi do środka, a nadto ukrytym w krzakach wyłomem połączył piwnicę z ogrodem.
— A na cóż to? — zapytał hrabia mimowolnie.
Starościc uśmiechnął się ze znaczeniem.
— W chacie Kośtia’ Bulija — ciągnął cokolwiek zniżając głos — odbywałem............ Lękając się zdrady i nagłego obskoczenia, przygotowaliśmy sobie drogę do uciezki.
— Ah! — wykrzyknął hrabia i uderzył się w czoło. — tędy uciekliście!
— Na nie opisaną zgrozę chłopów i Girgilewicza — dorzucił starościc wesoło.
Hrabia w nagłem zamyśleniu pokiwał głową.
— Pojmuję teraz wszystkie straszne wieści o zaklętym dworze.
Starościc uśmiechnął się smutno.
— Niestety dziś już nie ubezpieczają mnie one jak dawniej... Pojawienie się wobec tylu świadków przy pożarze ściągnie zapewne komisję, śledztwo, poszukiwania... Jeszcze tej nocy muszę uchodzić z tych okolic.
— Na zawsze? — zapytała Jadzia z lekkiem drżeniem.
Na ustach starościca smętny zaigrał uśmiech.
— Moje dziecię — poszepnął — umarli nie należą do siebie i nie znają żadnych węzłów i względów ziemskich.
— Nierozumię cię ojcze — wybąknęła strwożona dziewczyna.
Starościc wyprostował się w całej postawie, twarz jego przybrała dziwnie smętny i uroczysty wyraz, oczy osobliwszym migotały blaskiem.
— Powiedziałem wam już kochani — ozwał cię po chwili z silnym naciskiem — że umarłem dla świata, dla siebie samego, dla was, i dla wszystkich co mię znali. Starościc Mikołaj Zwirski nie żyje! Lepsza część jego istoty, jego duszy i natury, odrodziła się do nowego bytu poświęconego, oddanego..... jednej wyłącznie myśli. Na grobie starościca wziął namaszczenie swoje, kum Dmytro.........

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Uroczyste słowa starościca, przerwał nagle głośny wykrzyk.
Przed chwilą już stanął w progu niepostrzeżony Juljusz wraz z Kośtiem Bulijem, który jak wiadomo na posłyszany świst na dworze wyszedł z pokoju.
Wszystkich oczy zwróciły się ku nim.
Jadzia zadrżała jak listek, a na bladej jej twarzy żywy rozlał się pąs.
Juljusz stał jak wryty na miejscu.
— Nieboszczyk starościc! — mruknął przerażony.
Starościc poskoczył ku niemu i chwytając go za rękę, zawołał jakby dalej kontynując zaczętą przemowę.
— Tak nieboszczyk! nieboszczyk w całem pojęciu tego wyrazu! Starościc Żwirski przyszedł do przekonania za życia, że cała i jedyna nadzieja naszego odrodzenia leży w pojednaniu i solidarności z ludem. A by ten lud spólną natchnąć myślą, ku jednej porwać zasadzie, jednemi przejąć celami, nie można przemawiać do niego z stanowiska, które winą wieków upłynionych budzi w nim tylko niechęć i nieufność. Chcąc pożądany na lud wywrzeć wpływ, potrzeba zniżeć się do niego, przyswoić sobie jego obyczaje i wyobrażenia, i przemawiać do jego serca jego własnym językiem. Oddany z duszą i z ciałem idei odrodzenia, starościc Żwirski chciał własnym przykładem stwierdzić swe przekonanie. Umarł zupełnie w dawnej postaci i istocie, a odżył w nowej, użyteczniejszej....... Zapomnijcie wszyscy o starościcu Żwirskim, a zachowajcie tylko pamięć i przywiązanie dla kuma Dmytra, który opuści was niebawem, ale stanie w waszem gronie.....
Wszyscy w niemem milczeniu otoczyli maziarza i z wyrazem bałwochwalczego podziwu wpatrywali się w jego twarz, opromienioną blaskiem wyższego natchnienia.
— Ojcze! — wykrzyknęła Jadzia i rzuciła się ku jego piersiom.
— Bracie! — zawołał hrabia z komielśniącem — Tyś przewyższył naszych wielkich przodków!
A Juljusz stał na boku drżący jak listek. Rumieniec okrywał mu lica, szlachetny blask bił z oczu.
— Panie — odezwał się naraz wzruszonym ale pewnym i stanowczym głosem — do twoich wielkich zamiarów potrzeba i wielkich środków! Poznawszy twoje cele, nie mogę żadną miarą zatrzymać twego daru. Składam go napowrót w twoje ręce, rozrządzaj nim raczej ku tryumfowi twojej idei.
Starościc z radością i uczuciem spojrzał na młodzieńca. Ścisnął go serdecznie za rękę i rzekł z widocznem rozrzewnieniem:
— Zatrzymaj go zacny młodzieńcze i działaj nim w swojem zakresie, w swojej sferze. Mnie pozostały środki dostateczne. Prócz znacznej zatrzymanej gotówki posiadam inne obfite źródło. Ojciec mój nieboszczyk powierzył mi w jednej z swej chwil jasnych, że w dworze znajduje się ukryty znaczny skarb familijny w złocie, który jeszcze dziad mój wyłącznie i jedynie przeznaczył na cele publiczne pro publico bono. Jak ojciec dziadowi, tak ja musiałem przysiądz ojcu, że skarbu tego nie tknę nigdy, chyba pro publico bono! Zdaje się jednak, że rozporządzając nim teraz nie łamię przysięgi.
Juljusz wstrząsł głową niezachwiany w swem postanowieniu.
— Ależ panie, jam ci zupełnie obcy, a ty masz córkę!
W oczach starościca zagadkowy zamajaczył promyk.
Spojrzał bystro na młodzieńca, który z zachwytem i uwielbieniem wpatrzył się w tej chwili w cudną postać dziewicy.
Twarz starościca zajaśniała, a dziwny uśmiech przemknął mu przez usta.
Pochwycił jedną ręką Jadwigę, drugą przyciągnął bliżej Juljusza.
— Tak, mam córkę, córkę jedyny, ubóstwianą, brat Zygmunt przyrzekł jej być ojcem, a ty Juljuszu, mój synie, czemże chcesz być dla niej...
— Bratem czy mężem? — dodał po chwili.
Jadzia krzyknęła i drżąca i zapłoniona skryła twarzyczkę na piersiach ojca.
Juljusz stał chwilkę niemy i nieruchomy, jakby nagle szczęście olśniło i pozbawiło go przytomności.
— Ojcze mój! — krzyknął nagle na pół szalony z radości i przyciskając gwałtownie jego rękę do ust, bezwiednie i mimowolnie pochylił się na kolana do stóp dziewczyny.
I prześliczna grupa utworzyła się nagle w tym ponurym blado oświetlonym pokoju.
Starościc swą natchnioną, nadziemskim blaskiem Opromienioną twarzą dziwnie wspaniale wyglądał śród tych nadobnych postaci, drżących pod gwałtownem wzruszeniem i natłokiem wspólnych uczuć i nadziei!
Na boku stał hrabia poważny i imponujący, wzruszenie malowało się na jego twarzy, łzy lśniły w oczach, a w tyle za nim ukląkł stary kozak, drżał jak listek ze wzruszenia i zalewając się łzami szczęścia i radości, mruczał z ułożonemi na piersiach rękami w prostocie swej duszy poczciwej i szlachetnej:
— Boże! daj im tylko to, czego warci!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Walery Łoziński.