Zaklęty Dwór/XXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Walery Łoziński
Tytuł Zaklęty Dwór
Podtytuł powieść
Wydawca Władysław Dyniewicz
Data wyd. 1885
Druk Władysław Dyniewicz
Miejsce wyd. Chicago
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXIII.
Katilina rozpoczyna kampaniję.

Pan mandatarjusz z fajką na długim cybuchu w głębokiem zamyśleniu przechadza się po kancelarji.
Nieoceniony aktuarjusz-poeta, pan Gustaw Chochelka, siedzi poważny i nadęty przy stoliku, a gryząc pióro w zębach, czeka na rozkazy swego pryncypała. Tymczasem zaś zwykłym trybem podciąga kołnierzyki, muska bakenbardy i jeży czuprynę, a bogdaj czy nie szuka końcówek do jakiego nowego miłośnego wiersza.
W tyle przy drzwiach w pokornej postawie stoi dwóch chłopów z Oparek, Hawryło Facuła i Kiryło Gierega.
Obadwaj przyszli na sprawę, do wielmożnego sędziego.
A była to nie lada między niemi sprawa.
Zeszli się w karczmie w niedzielę po południu, a dyspotując o różnych przedmiotach, różnej także byli opinii.
Facuła mówił tak, Girega siak, Hawryło Kieryłę w twarz, Kieryło Hawryłę w piersi! Facule stłukła się fajka, Giredze zawieruszyła się szpinka od koszuli.
Więc obadwaj co żywo do pana sędziego.
Pierwszy chce plastra na gębę i nagrodę za fajkę, drugi gojącej maści na piersi i restytucyi szpińki postradanej.
Aby jednak tembezpieczniej upewnić się wygranej, Hawryło jako przednią straż wysłał dwie gęsi tuczone do dominium, Kiryło jako rezerwę przyniósł prosię w worku.
Pan sędzia wypytuje obudwóch z surową powagą i ścisłą bezstronnością.
A Kiryło zuowu tak, a Hawryło znowu siak.
Pan sędzia niby patrzy niby słucha, a w głowę jak fura siana zajechały mu dwie gęsi tuczone i prosię w worku.
— Gadaj jak było Hawryło! — rozkazuje jednemu, a w uszach zagęgały mu obie gęsi.
Hawryło ledwie zaczął, a tu znowu prosię zakwiczało w worku.
— Stój! — krzyknął pan sędzia.
— Gadaj Kiryło!
Kiryło kłania się do samej ziemi i tnie swoje. Hawryło przerywa i wszystko zaczyna da capo.
Panu sędziemu w jednem uchu zagęgały gęsi, w drugiem zakwiczało prosię.
— Cicho! — krzyknął — cicho obadwaj!
I zaczął przechadzać się po kancelarji i coś mruczy przez zęby.
Hawryło podsłuchuje z rozdziawioną, gębą i myśli w duchu:
— Za mną się skłania.
Kiryło uśmiecha się z tryumfem, i szepce sobie:
— Moja wygrana.
A pan sędzia chodzi i chodzi a mruczy.
— Dwie gęsi tuczone, prosię na pieczyste!... Prosię na pieczyste, dwie gęsi tuczone! Hm, hm, fiu, fiu, fiu!
— Kto zaczął? — zapytał, i obie naprzód wyciągnął ręce, jakby w wyobraźni w jednej ważył prosię, w drugiej gęsi obie.
— Hawryło zaczął, wielmożny sędzio.
— Kiryło zaczął! Zadał mi złodziejstwo?
— Kto kogo pierwej uderzył?
— Hawryło mnie!
— Hawryło ciebie, pst, sza! Ani słowa!
Tu pan sędzia przystanął i szeroko rozwarł nozdrza, jakby w jednej chwili wąchał i tłustą gąskę upieczoną i prosię nadziewane.
Facuła skrobie się w głowę.
— Źle — myśli
Gierega pokiwuje głową.
— Nie dobrze! — wzdycha.
— Kto skończył? — pyta dalej pan sędzia.
— Kiryło skończył!
— Ja go tylko odtrąciłem od siebie, łaskawy sędzio.
— Pst, sza! Ani słowa!
— Hawryło zaczął, Kiryło skończył! Hm, hm, Kiryło skończył, Hawryło zaczął... — duma dalej pan mandatarjusz.
I znowu zatrzymał się na miejscu i poruszył wargami, jak gdyby jednym półgębkiem smakował gęsi z jabłecznem kompotem, a drugim przypaloną skórkę prosięcia.
— Za drzwi obadwaj! — zakonkludował nareście.
Hawryło i Kiryło pokłonili się nisko i wyszli z kancelarji.
Pierwszy pozostał w sieniach, drugi czmychnął do kuchni i w ręce pani sędziny wysypał prosię z worka.
Pan sędzia pozostał sam z swym aktuarjuszem.
— Proszę pisać panie Chochelka — Per mandatum! — rozkazywał godny sługa Themidy.
A snąć na uspokojenie swego zanadto drażliwego sumienia, mruknął półgłosem:
— I gęsi zostaną, i prosię pójdzie do chlewa.
Na nieszczęście pan Chochelka, wytężywszy uszy, które długością zdawały się rywalizować z kołnierzykami, wziął te słowa za prosty wstęp mandatu i w kilku pociągach pióra nakreślił je na papier.
— Jest! — rzekł jednocześnie z ostatnim pociągiem pióra.
— Co jest?
— Prosię!
— Jakie prosię! — wykrzyknął pan mandatarjusz, zapomniawszy o swoim głośnym monologu.
— Pan sędzia dyktował przecie.
— Co?
Pan Chochelka z urażoną powagą nachylił się ka papierowi i odczytał pełnym głosem:
— I gęsi zostanę i prosię pójdzie do chlewa.
— Osioł! — wrzasnął mandatarjusz, łapiąc się za głowę.
— Osioł? Pan sędzia dyktowałeś prosię. Ale to nic, ja poprawię.
I poślinionym palcem pociągnął po fatalnem prosięciu, a piórem zamachnął aby natomiast przynależytego postawić osła.
Pan mandatarjusz z furją poskoczył ku niem wyrywając mu nieszczęsny papier z przed nosa zgmatwał i zdarł go w tysiąc kawałków.
Pan Chochelka wzruszył tylko ramionami człowiek na niewinne narażony prześladowanie i siedział spokojnie na miejscu.
— Pan wtedy będziesz mandatarjuszem, kiedy biskupem — wykrzyknął pan Gągolewski w najwyższej indygnacji.
— Pan sędzia zapomina, że mam już Mandatarspruefung, a co do Polizeirichterspruefung... — oponował urażony aktuarjusz-poeta.
Mandatarjusz wzruszył ramionami i machnął ręką.
— Weź pan inny papier! — krzyknął.
Pau Chochelka z urzędową flegmą i powagą wziął inny półarkusz siwego papieru, ale za to z wielkim zamachem i ferworem zamaczał pióro do kwartowego kałamarza, sporządzonego z starej stłuczonej flaszki, którą wszystkoumny policjant sznurkiem obciął w zimnej wodzie.
Pan mandatarjusz postawił się w pozycji Cezara dyktującego listy siedmiu sekretarzom naraz.
— Pisz pan — rzekł.
Pan Chochelka furknął piórem w powietrzu.
Pryncypał dyktował:
„Wójtowi w Oparkach!
Nakazuje się po karą 25 kijów, aby Hawryłę Facułę i Kiryłę Gieregę pogodził z sobą niezwłocznie.
Dominium Żwirów dnia 26 Października 1845.“
— Pięć! — powtórzył Chochelka z tryumfującą miną i nadstawił pióro panu sędziemu.
Pan Gągolowski wziął pióru do ręki i nakreślił swoje imię z zwykłym wykrętasem i zwykłym przydatkiem niemieckich tytułów.
— Hawryło! Kiryło! zawołał teraz obracając się ku drzwiom.
Weszli obadwaj chłopi, a pan sędzia nie patrząc nawet na nich, podał im papier złożony.
— Wójtowi! — rzekł od niechcenia.
Obadwaj chłopi sięgnęli po papier, ale zręczniejszy Kiryło uprzedził przeciwnika i uniósł skarb nieoceniony.
A w samej rzeczy skarbem mógł się nazwać taki wyrok! sam Salamon by go pozazdrościł!
Zaledwie wynieśli się obadwaj skarzyciele, a pan sędzia jakby umęczony dopełnionym aktem urzędowania, odetchnął z pełnej piersi i chciał wygodnie ułożyć się na sofce, kiedy w tem turkot bryczki rozległ się na ganku.
— Pan Żachlewicz! — krzyknął mandatarjusz uradowany i wybiegł naprzeciw gościa.
Pan Chochelka z pasją, podciągnął kołnierzyki.
— Wytrzymajże dłużej u takiego gbura bez wychowania! — mruknął i biorąc za czapkę wymknął się za drzwi.
Mandatarjusz wprowadził swego gościa do kancearji, a zaledwie zaskrzypły drzwi za Chochelką, pochwycił go za rękę i zapytał skwapliwie:
— I cóż, jak stoją interesa?
— Wybornie!
— Wybornie! — powtórzył mandatarjusz i zatarłszy ręce.
— Najdalej zaś dziesięć dni nie będzie studencika we dworze!
— Czy być może!
— Pojutrze zjedzie komornik.
— Tutaj?
— Wysłucha pierwszych zarzutów przeciwnych czyli tak zwanej execpji dzisiejszego dziedzica.
— A jak te zarzuty pokażą się nieważne...
— Co po trzydziestu zaprzysiężonych świadectwach daje się z góry przewidzieć... — uzupełniał Żachlewicz.
— Wtedy...
— Pan komornik uzna testament za nieważny a prowizorjum aż do dalszego rozstrzygnięta przyzna najbliższemu naturalnemu sukcesorowi.
— Jaśnie wielmożnemu Kazimierzowi hrabi Żwirskiemu.
— Dziedzic zaś dzisiejszy z wszelkiemi pretensjami, protestami i rekursami....
An den Rechtsweg! — dorzucił mandatarjusz i strzepnął palce...
— Amen: — zakonkludował Żachlewicz i głowę pochylił na piersi.
W tem tętęt konia rozległ się przed gankiem.
— Na macie! — krzyknął mandatarjusz poskakując do okna — Katilina!
Żachlewicz drgnął przestraszony.
— Katilina! powtórzył mechanicznie i skwapliwie pochwycił za czapkę.
— Nie chcę aby mię tu zastał — poszepnął do mandatarjusza.
— Zapóźno! już idzie! — zawołał mandatarjusz, postępując ku drzwiom.
— Idzie!
W samej rzeczy w sieniach dały się prędkie i głośne słyszeć kroki.
Żachlewicz jak piskorz skręcił się po pokoju.
— Schowam się! — szepnął.
I tuż znalazł upragnione schronienie.
W kącie między dwoma szafami z aktami wisiała garderoba pana Chochelki, na którą troskliwy właściciel uszył rodzaj kapy z papieru.
Żachlewicz jednym susem poskoczył pod papierową zasłonę i przycupnął we dwoje pod krótkim płaszczykiem bandyckim, najcelniejszym artykułem garderoby pana Chochelki.
Jednocześnie drzwi rozwarły się z trzaskiem, a Katilina wszedł do pokoju.
Twarz jego miała swój zwykły spokojny i niedbały wyraz, tylko do owego uśmiechu szyderczego w ustach i oczach przymieszało się coś jak ukryta groźba.
Mandatarjusz powitał go zwykłemi ukłonami. Katilina badawczym okiem powiódł dokoła i uśmiechnął się z podwójną złośliwością.
Papierowa kapa między dwoma szafami zatrzęsła się z lekka.
— Pan sam jesteś panie Gągolewski? — zapytał mandatarjusza.
— Sam.
Katilina rzucił się na sofkę i szpicrutem poklepał po butach.
— Coż tam słychać? — zapytał znowu, a ukradkiem łypnął ku nieszczęsnej kapie papierowej.
— Nic — odparł mandatarjusz cokolwiek zaniepokojony.
— Nic zgoła nowego!
— Przynajmniej ja o niczem nie wiem.
Katilina zagwizdał przez zęby.
— Przybyłem umyślnie, aby się czegoś dowiedzieć od pana — ozwał się znowu po chwili.
Mandatarjusz wzruszył ramionami, ale zaniepokoił się na prawdę.
— Jakichże nowin spodziewałeś się pan dobrodziej odemnie? — odwarzył się zapytać.
Katilina bystro wpatrzył się w mandatarjusza, a ten mimowolnie cofnął się o krok w tył.
— Ołańczuk nie powrócił?
— Dotąd nikt go jeszcze nie widział w całem dodominium.
Z oczu Katiliny złowrogi jakiś strzelił wyraz.
Porwał się z sofki i szybko postąpił ku stołowi.
Mandatarjusz odetchnął ciężko: zdawało mu się, że Katilma zmierza ku fatalnemu ukryciu.
— Daj mi pan z łaski swojej arkusz papieru! — żądał niebezpieczny gość.
Mandatarjusz skwapliwie poskoczył na zawołanie.
Katilina usiadł przy stoliku, pochwycił za pióro i zamaczawszy w niezgrabnym kałamarzu z zamachem szastnął po papierze.
Nagle rzucił się gwałtownie.
— Cóż za ochydny masz pan atrament! — wykrzyknął i pochwycił za nieszczęśliwy kałamarz.
Mandatarjusz z przestrachu przykląkł na obadwa kolana.
W tej chwili kałamarz z świstem przemknął mu już ponad głową i pozostawiając sporą plamę na okazałym nosie, padł trafnie wymierzony w kąt między szafy, poza papierową zasłonę.
I nagle głośny rozległ się bżdżęk, pomieszany z wykrzykiem gniewu i przestrachu.
Fatalna flaszka ugodziła w samą czaszkę Żachlewicza i rozbiła się w drobne kawałki.
— A to co? — wykrzyknął Katilina z udanym przestrachem.
— Gwałtu! ratunku! — zawrzeszczał okropnym głosem Żachlewicz — zamordowano mię!
Przygłuszony nagłem, niespodziewanem uderzeniem, wziął nieborak lejący się zewsząd atrament za czystą krew w pierwszym przestrachu i wysuwając się raczkiem z swego ukrycia, jęczał w niebogłosy.
— Krew! krew! ratunku!
Mandatarjusz stał jak wryty na miejscu, a z przestrachu, gniewu i oburzenia, nie mógł wyrzec ani słowa.
Katilina zanosił się od śmiechu.
— Cóż pan tam robiłeś do djabła panie Tachlewicz? — zapytał nareszcie.
Zelektryzowany szyderczym dźwiękiem tego głosu, Żachlewicz porwał się na równe nogi i ocierając strugi atramentu od gęby i nosa, uspokoił się wprawdzie co do swego uszkodzenia, ale za to wściekłym, zawrzał gniewem i z zaciśniętemi pięściami prawie o krok naprzód postąpił ku Katilinie.
— Po cóż pan tam wlazłeś, panie Tachlewicz? — pytał niezmieszany szyderca.
— Bo mi się tak podob.... bało... — silił się powiedzieć pan Żachlewicz, ale na nieszczęście zachlisnął się nową strugą atramentu.
— Wybornyś sobie panie Tachlewicz!
— Nie nazywam się Tach...chle...wicz — zachlisnął się znowu biedak na pół z złości, na pół z nowego napływu atramentu.
Tym czasem osłupiały na razie mandatarjusz opamiętał się jakoś i w groźnej wyprężył się postawie.
Postępek Katiliny rozgniewał i oburzył go do żywego, a przywieziono właśnie przez Żachlewicza wiadomości, śmiałem natchnęły go postanowieniem.
— Co mi teraz zrobi, kiedy za tydzień już wezmą djabli samego dziedzica... — mruknął sam do siebie.
I w jednej chwili zmieniony do niepoznania, postąpił na przód ku Katilinie.
— Co to znaczy? — krzyknął — w moim domu!...
Katilina rzucił nań jedno spojrzenie, a mandatarjusz co żywo cofnął się w tył i zamilkł jak zaczarowany.
Katilina postąpił ku drzwiom.
— Wody! — krzyknął do sieni.
Potom spokojnie wrócił na środek pokoju i rzekł jakby nic nie zaszło:
— Zaraz się pan Tachlewicz umyje, a potem będę się starał wytłumaczyć!
— Nie nazywam się Tachlewicz! — wrzasnął Żachlewicz z wściekłością.
— Tak, pan komisarz nie nazywa się Tachlewicz! — ozwał się mandatarjusz buńczuczno.
I odzyskując całą swą powagę podniósł się na palce i groźnie schmurzył czoło.
Katilina parsknął urągającym śmiechem i postąpił naprzód ku niemu.
Ale w tem rozwarły się drzwi, a do kancelarji wleciała przestraszona krzykiem pani sędzina, a za nią pan Chochelka i służąca z konewką wody.
O la Boga! co się tu dzieje? — krzyczała pani sędzina zasapana.
— Nic zgoła — odpowiedział Katilina drwiąco-uspokajającym tonem. — Pan Tachlewicz trochę się poplamił, ale się zaraz obmyje.
Tu pan mandatarjusz nie mógł powstrzymać się dłużej.
— Dosyć tego! — zachuczał gromowym głosem. — Nie chcę już cierpieć dłużej! Niedbam więcej o służbę u dziedzica który sobie jakichś od świata posprowadzał łaj.....
Nie dokończył, bo twarz Katiliny tak groźny przybrała wyraz, że i śmielszy z natury mógł się przestraszyć na prawdę.
Pan Chochelka zawczasu salwował sobie ku drzwiom rejteradę, a pani sędzina cała drżąca poskoczyła na bok i rzucając mężowi spojrzenie opamiętania, zawołała upominająco:
— Bonifasiu! Bonifasiu!
Ale Bonifasio jeszcze w sroższy wpadł ferwor i chciał już dokończyć sens przerwany, kiedy Katilina postąpił spokojnie ku niemu i patrząc mu bystro w oczy, rzekł zwolna a dobitnie:
— Słuchajno aspan, czy myślisz, że jak w imieniu dziedzica krzyknę na chłopów, to się potrafisz ochronić od pięćdziesięciu kijów?
Mandatarjusz struchlał cały.
Wiedział aż zanadto dobrze, że wciągu swego długoletniego urzędowania zraził sobie chłopów na zabój i że na pierwszy wykrzyk Katiliny zleciałyby się wszystkie szesnaście gromad na jego rozkazy. Mówiło mu zaś silne wewnętrzne przeświadczenie, że zuchwały awanturnik nie wiele troszczy się o środki legalne i gotów nieochybnie spełnić obietnicę.
— Jakto? pan mówisz? — zawołał spuszczając z tonu.
— Że jeśli aspan cicho i pokornie nie będziesz słuchał moich rozkazów, krzyknę na wójta i chłopów i taką mu sprawię łaźnię, o jakiej świat nie słyszał!... I jakgdyby dla temsilniejszego utwierdzenia otworzył drzwi od sieni i wrzasnął gromowym głosem.
— Hej policjant! stójka!
Policjanta nie było, ale wpadł tak zwany stójka, t. j. dostawiany codzień kolejno od pojedynczych gromad nominalny stróż kancelarji, właściwie zaś daremny sługa pani sędziny.
Katilina przystąpił żywo ku niemu i chwytając go za ucho, obrócił go szybko do drzwi.
— Biegaj mi cożywo do wójta i każ niech tu natychmiast przyjdzie z dziesięciu tęgimi parobkami! Ruszaj, marsz! — i popchnął go ku drzwiom.
Stójka wyleciał jak opętany a po chwili mignął się tylko przed oknami.
Pan mandatarjusz stał osłupiały na miejscu. Żachlewicz zbladł jak ściana poza zasychającymi plamami atramentu, a pani sędzina czuła wielką ochotę dostać spazmów.
Katilina spokojnie obejrzał się dokoła.
— Mam pogadać z panem Tachlewiczem i chciałbym pozostać z nim sam na sam. Prosiłbym więc państwa... — dodał wskazując na drzwi.
— Pójdź Bonifasiu! — krzyknęła pani sędzina i cożywo za rękę pociągnęła skonsternowanego mężulka.
Chochelka już przed chwilą znikł gdzieś jak kamfora.
Katilina obrócił się do Żachlewicza, który chyłkiem chciał także wymknąć się z pokoju.
— Za pozwoleniem — rzekł, zastępując mu drogę. — Pomówimy z sobą, kilka słówek.
— Ależ ja pana dobrodzieja nie znam! — wykrzyknął Żachlewicz prawie z rozpaczą.
— Nic nie szkodzi, to mię poznasz zaraz.
— Czegóż pan chcesz odemnie?
— Maleńkiego wyjaśnienia.
— Wyjaśnienia.
— Tylko wyjaśnienia... — pomyślał i duch wstąpił w nikczemnego tchórza.
— Niech pan siada! — prosił Katilina.
I rzucając się sam na drelichową sofkę, zmusił swą ofiarę usiąść koło siebie.
— Teraz — rzekł z flegmą i spokojem — zaczniemy mówić na serjo.
Żachlewicz uczuł, że mu się znowu jakoś duszno zrobiło w piersiach.
Katilina ciągnął dalej z naciskiem:
— Wiem o wszystkiem, o wszystkiem, panie Tachlewicz.
Chudy, skrzywiony człowiek drgnął cały.
Katilina świdrujący utopił w nim wzrok.
— Pan jesteś wielkim łotrem, panie Tachlewicz!
— Panie dobrodzieju! — krzyknął skrzywiony człowiek i porwał się z sofy, a oczyma łypnął ku drzwiom.
— Pan jesteś wielkim łotrem — powtórzył Katilina z większym naciskiem i kładąc mu swą silną, szeroką rękę na ramieniu, zmusił go siąść napowrót.
— Czegóż pan dobrodziej żądasz odemnie? — wybełkotał Żachlewicz na pół nieprzytomny z wściekłości i podłego tchórzostwa.
Katilina zaśmiał się z gryzącem szyderstwem.
— Nie bój się — rzekł — nie będę ci roztrząsał sumienia, jesteś łotrem dla siebie i dla kryminału! mnie nic do tego.
— Panu dobrodziejowi nic do tego? — poszepnął tchóż mechanicznie, jakby się uspakajając tem zapewnieniem.
— Ja chcę cię tylko zrobić nieszkodliwym sobie.
Żachlewicz szeroko rozwarł oczy i wypatrzył się na swego dręczyciela, jak delinkwent na sędziego.
Katilina z silnym naciskiem prawił dalej:
— Powiedziałem panu, że wiem o wszystkiem, o wszystkiem...
Żachlewicz przytłumił w sobie ciężkie westchnienie.
— Dostawszy pana teraz w swoje ręce...
— W swoje ręce! — wydzwonił Żachlewicz z piekielnym przestrachem, i aż ciemno zrobiło i się w oczach.
Katilina kontynuował niezrażony.
— Chcę po prostu korzystać z przypadku, a mówiąc krótko i węzłowato, mam panu postawić dwa warunki do wyboru.
— Wa warunki!
— Właściwie dwie propozycje.
Żachlewicz coś wybełkotał przez zęby.
— Wybór bardzo łatwy. Albo zgodzisz się na pięćdziesiąt kijów, które ci tutaj eo instante każę na wieczną wyliczyć pamiątkę....
Żachlewicz był bliskim zemdlenia.
— Albo... — ciągnął Katilina dalej.
— A.... albo?
— Raczysz łaskawie napisać list do mnie.
— List do pana! — wykrzyknął Żachlewicz, jakby własnym uszom niedowierzając.
— Tak, list i nic więcej.
— A kiedy? — zapytał skwapliwie.
— Natychmiast.
— Lecz cóż ma być w tym liście?
Primo: że proces przeciw Juljuszowi podjąłeś za ścisłem z hrabią porozumieniem, za jego wiedzą i wolą, jego środkami i funduszami, że on tylko dla ukrycia się przed światem wysunął ciebie naprzód, a sam zachował się biernie.
— Nigdy! przenigdy! — wrzasnął Żachlewicz.
— A więc skończyliśmy z sobą — rzekł Katilina obojętnie i wstał z sofki, a ręką wskazał ku oknu.
Żachlewicza zimny pot oblał.
Przed gankiem stał wójt z dziesięcioma sążnistymi drągalami.
— Ależ to gwałt panie! — zawołał.
— A gwałt — odpowiedział Katilina wzruszając ramionami.
— To zbrodnia, kryminał!
Katilina parsknął śmiechem.
— Nie traćmy czasu! — rzekł i przystępując do drzwi zawołał donośnie.
— Hej wójcie!
— Stój pan! krzyknął Żachlewicz.
— Przyjmujesz?
— Prz... prz... yj... muję.
Wójt z niskim ukłonem ukazał się w progu.
— Zaczekaj jeszcze kilka minut! — rzekł Katilina i przymknął drzwi napowrót.
— Teraz — prawił obracając się do Żachlewicza — wróćmy do dalszego ciągu listu.
— Dlaczego ciągu!... — wyszepnął Żachlewicz głosem bez dźwięku i głowę bezsilnie spuścił na piersi.
Katilina spokojnie ciągnął dalej:
Secundo: przyznasz pan, że przekonany o niesłuszności swej sprawy, uciekłeś się do różnych sztuczek i intryg niesumiennych.
— Ja... jakto?
— Między innemi wściubiłeś grube łapowe komornikowi i podpłaciłeś świadków...
Żachlewicz żachnął jak oparzony.
— Ależ to niepodobieństwo! — wykrzyknął.
— Na tem kończą się moje żądania.
— Dziękuję!
— Pan nie przyjmujesz drugiego punktu?
— W żaden sposób.
Katilina obojętnie wzruszył ramionami.
— Stoi tedy na kijach? — zapytał po chwili.
— Na kijach! — wykrzyknął Żachlewicz i zadrżał cały.
Katilina zwolna podniósł się z sofki.
— Wójt czeka za drzwiami — szepnął jakby tylko dla przypomnienia.
Żachlewicz z rozpaczą zgrzytnął zębami.
— Panie... — wydzwonił ledwie zrozumiale.
— Powiedziałem aut, aut!
Żachlewicz stał nieruchomy na miejscu, jakby walczył sam z sobą.
Nagle wstrząsł głową i jakoś dziwnie łypnął oczyma.
— Dobrze! — zawołał prędko — zgadzam się na wszystko.
— Przecież! — mruknął Katilina.
Żachlewicz uśmiechnął się prawie zadowolony.
Pan — dobrodziej podyktujesz mi sam ten list? — zapytał z szczególnym pospiechem.
— Jeśli pan chcesz...
— Bardzo proszę!
— A więc siadaj pan.
Żachlewicz przysunął się do stolika, a chwytając za papier, poszepnął w duchu.
— Wszystko co napiszę, nie ma najmniejszego znaczenia. Ulegam fizycznemu przymusowi, brutalnej przemocy, gwałtowi, a w takiem położeniu musiałbym podpisać i własny wyrok śmierci.
Katilina śledził pilnie fizjonomję swego przeciwnika, a jej uspokojony, prawie zadowolony wyraz, zachwiał go cokolwiek.
— Na jaką nową myśl mógł wpaść ten łotr? — zagadnął się zaniepokojony.
— Jużem gotów — ozwał się Żachlewicz.
— A więc... Proszę pisać.
I rzucając się napowrót na sofkę, zaczął dyktować prędko:
„Wielmożny mości dobrodzieju!
„Zmuszony odkryć całą szczerą prawdę, wyznaję otwarcie, że proces przeciw testamentowi nieboszczyka starościca Mikołaja Żwirskiego, wytoczyłem za ścisłem porozumieniem z moim pryncypałem, jaśnie wielmożnym hrabią Zygmuntem Żwirskim, który mię w wszelkie potrzebne zaopatrzył fundusze i do wszelkich odpowiednich upoważnił kroków. Sam JW. hrabia nie chciał dlatego tylko pod własnem wystąpić imieniem, że przeświadczony najzupełniej o niesłuszności procesu, bał się skompromitować wobec ludzi honoru. Podejmując się zaś w jego imieniu popierać całą sprawę, nie łudziłem się także co do jej moralnej podstawy, wszakże do dziś dnia udało mi się poprowadzić wszystko jaknajlepiej. Sowitem łapowem ująłem komornika, pana Dezyderjusza Gramarskiego, pieniędzmi i przyrzeczeniami na przyszłość zapewniłem sobie pomoc i świadectwo p.p. Gągolewskiego, Girgilewicza i innych!...“
— Koniec? — podchwycił skwapliwie Żachlewicz.
— Jeszcze tylko krótkie zakończenie:
„Z szczerą otwartością i najpełniejszem zaufaniem — wynurzam się obecnie przed w.panem dobrodziejem, wiedząc że o wszystkiem dowiedziałeś się już zkądinnąd. Śmiem ci jednak proponować, abyś zaniechał bronić zgubnej sprawy a połączyć się z nami, za co mu w imieniu JW. hrabiego hojną mogę przyrzec nagrodę. Oczekując pomyślnej jak tuszę decyzji w. pana dobrodzieja, zostaję uniżonym sługą.

„Pankracy Żachlewicz.“

— Skończyłem.
— Złóż pan i zaadresuj.
Żachlewicz zabrał się dopełnić ostatniego rozkazu, a Katilina tymczasem rozwar drzwi od sieni i krzyknął donośnie:
— Panie Gągolewski, panie Chochelka!
Wpadł co żywo upokorzony mandatarjusz, ale Chochelka znikł gdzieś jak kamfora.
— Gdzież aktuarjusz? — zagrzmiał Katilina.
— Gdzież się schował! Nie można go znaleźć! — odpowiedział skonsternowany mandatarjusz.
— Szukać go! — krzyknął Katilina piorunującym głosem.
Mandatarjusz wybiegł i nuż wraz z swą połowicą po wszystkich kątach rozbijać się za zbiegiem, który jak poświadczali czekający na ganku chłopi, nie wyszedł nigdzie z domu.
Wszakże napróżno szukali i wołali go po imieniu w niebogłosy.
Nieoceniony aktuarjusz-poeta znikł, jakby w ziemię wpadł.
Na szczęście wójtowi przyszła myśl zajrzeć do gruby od pieca, a tam dopiero odszukano zbiega.
Biedny Adoniś parafiański, przestraszony energicznem wystąpieniem Katiliny, zaraz w pierwszej chwili za bezpiecznem obejrzał się schronieniem, a odkryty teraz drżał jak listek i krzyczał jak opętany.
— Ja się do niczego nie mieszałem! Ja nic tutaj nie znaczę!
Wyciągnięty za nogi z swej kryjówki, nie dał się uspokoić żadnem przedstawieniem, a osmolony i okopcony szedł na zawołanie Katiliny jak zbrodniarz pod rusztowanie.
Przestrach jego oburzał samego mandatarjusza.
— Cóż to do djabła! — zawołał z indygnacją — głowę panu nie urwie!
I popchnął go naprzód a sam za nim w pokornej postawie wsunął się do kancelarji.
Katilina parsknął głośnym śmiechem, na widok opłakanego stanu biednego aktuarjusza.
— Cóżto pan kominy wycierałeś, panie Chochelka?
Niefortunny Adoniś rozkrzyżował ręce i wybełkotał na nowo z pospiechem rozpaczy:
— Ja się do niczego nie mieszałem, ja tu nic nie znaczę!
— Ale któż pana obwinia?
Panu Chochelce lżej się trochę zrobiło na sercu.
— Myślałem...
Katilina machnął ręką wzgardliwie i obracając się do Żachlewicza, rzekł rozkazująco:
— Odczytaj pan swój list głośno, panie Tachlewicz.
Były rządca orkizowski skurczył i zgarbił się we dwoje i odczytał świeżo napisany list głośno od początku do końca.
Mandatarjusz rozdziwił gębę, wytrzeszczył oczy i stał jak piorunem rażony.
— Ja... jakto — wybełkotał wreszcie po dobrej chwili — pan Żachlewicz utrzymuje, że, że.... pieniędzmi zapewnił sobie moje świadectwo!
— Jak pan słyszysz.
— To... to... fałsz... potwarz!
— Powiedz pan raczej zdrada! — odparł drwiąc Katilina.
Obracając się zaś do Żachlewicza, zagrzmiał dobitnie:
— No, panie Tachlewicz, powiedzże mu w oczy co napisałeś.
Żachlewicz spuścił oczy na dół i szepnął głosem bez dźwięku i wyrazu:
— Tak... to wszystko prawda!
— Kłamstwo! ani złamanego szeląga nie widziałem! — wołał mandatarjusz z całego gardła — gdzie dowody, gdzie świadkowie?
Katilina z złośliwym śmiechem radował się z położenia swych ofiar.
— Cicho, cicho moi panowie — nie chcę was poróżnić naprawdę. Wart Pac pałaca a pałac Paca!
I przystępując prędko do Żachlewicza, wyrwał mu list z ręki i rzekł z przyciskiem:
— Skończyliśmy z sobą panie Tachlewicz! Ruszaj do djabła!
Żachlewicz cożywo pochwycił za czapkę.
Katilina otworzył drzwi i zawołał wójta.
— Słuchaj — rozkazywał z tą dobitną bezwzględnością, która chłopa naszego zawsze domimowolnego zmusza szacunku — każesz dwom ludziom odprowadzić tego pana aż za granicę naszego dominium!
— Ja tu mam bryczkę... Jest na folwarku! — ważył się wtrącić Żachlewicz.
— Bryczkę przytrzymaną na folwarku, aresztuję do jutra w imieniu dziedzica. Pan przejdziesz się piechotą, panie Tachlewicz.
— Ależ panie....
— Bez długich zachodów. Dalej wójcie wyprowadź go!
Żachlewicz w bezsilnej złości zgrzytnął zębami, ale prędko jak kot czmychnął za drzwi.
Katilina obrócił się nagle do mandatarjusza.
— Teraz my jeszcze pomówim ze sobą kilka słów! — rzekł z przerażającym przyciskiem.
— Jam niewinny w niczem! — wybełkotał mandatarjusz.
Katilina rzucił się gwałtownie.
— Pan jesteś łotr na wielki kamień, infamis od stóp do głowy!
— Panie dobrodzieju ja tego.... to...
— Mógłbym aspanu sprawić łaźnię, żebyś ją popamiętał do samej śmierci, ale niech cię djabli biorą! Ruszaj na cztery wiatry! Za dwie godziny aby ani śladu nie było po tobie w całym kluczu.
— Ależ panie dobrodzieju.... ja ulegam cyrkułowi... Odprawiając mnie, musi dziedzic zawiadomić cyrkuł.
Katilina wzgardliwie wzruszył ramionami.
— Furda, dziedzic aspana nie odprawia, tylko aspan sam uciekasz.
Mandatarjusz na pół łokcia rozdziawił gębę.
— Ja... ja... u... uciekam?
— To jest uciekniesz!
— Sumienie nakazuje mi pilnować urzędowania.
— A roztropność radzi czmychnąć cożywo, bo jutro ogłoszę we wszystkich szesnastu gromadach, że ktokolwiek dał kiedy aspanu łapówę, może się teraz upomnieć o nie!
W mandatarjusza jakby piorun ugodził. Aż w oczach mu się ściemniło w pierwszej chwili.
— Ha jeśli pan dobrodziej chłopów zamyśla buntować... — wybełkotał skonsternowany do reszty.
— Widzisz pan więc, że nie masz tu co robić. Jedź sobie jak najprędzej, gdzie cię oczy poniosą! Ale wara gdziekolwiek dołki kopać podemną bo cię wsadzę do kryminału jak mię tu widzisz!
— Do kryminału! — wybąknął mandatarjusz mimowolnie.
— Myślisz, że trudno mi przyjdzie dowieść ci zdzierstwa, przedajności, nadużycia władzy et caetera?
Mandatarjusz pochylił głowę na piersi i nie wyrzekł ani słowa.
Wychodząc zaś z kancelarji na skinienie Katiliny, zgrzytnął z wściekłości zębami, i mruknął sam do siebie:
— A to oczajdusza! nie mówiłem! zgubił mię na wieki. Zabił, zarzuci mię bez noża!
Katilina tymczasem przystąpił do pana Chochelki i uderzając go po ramieniu, rzekł:
— Teraz na nas kolej, panie Chochelka.
Biedny aktuarjusz mało nie przykląkł na oba kolana, tak silny zatrząsł nim strach.
— Bóg świadkiem, ja się nie mieszałem do niczego! — wykrzyknął na nowo.
— To też dla tego — odrzekł Katilina z drwiącym naciskiem — choć mówiąc między nami jesteś głupi jak but, chcę cię podnieść trochę. Zrobię z pana chochlę przynajmniej....
— Ch... chochle!
— Pan masz już egzamin na mandatarjusza?
— Brakuje mi tylko Polizeirichterspruefung.
— Mniejsza o to, tymczasowem możesz pan zawiadywać dominium.
Pan Chochelka poczerwiniał jak burak i zdawało się, że wraz z bakenbardami podrósł nagle na kilka cali.
— Jakto? — wybełkotał.
— Mianuję pana tymczasowym mandatarjuszem!
Pan Chochelka drżał teraz zarówno z radości jak dawniej z przestrachu, a nie wiedział czy do nóg się rzucić niespodziewanemu dobroczyńcy, czy w inny jaki sposób wyrazić mu swą wdzięczność nieskończoną.
Ale Katilina nie miał czasu w tej chwili zabawić się z nim długo.
Pochwycił za kapelusz i rzekł prędko:
— Pilnuj pan aktów tymczasem i czekaj moich dalszych instrukcyj! A teraz bywaj zdrów.
Chochelka ukłonił się do samej ziemi, ale napróżno silił się jakieś zrozumiałe wybełkotać słowo.
Dopiero kiedy Katilina wyszedł z kancelarji, i po kilku słowach, rzuconych do wójta, dosiadł konia, pan Chochelka rzucił się w całej postawie na sofkę i wykrzyknął prawie nieprzytomny z dumy i szczęścia:
Dominikalrepresentant, ja!!!
Katilina nie jechał do Oparek, ale wprost skręcił ku Orkizowie.
— Odrazu uderzę na hrabiego! — mruknął przez zęby — Juljusz za głowę się weźmie, jak mu tyle na raz przywiozę wiadomości....
I zaciął konia z całej siły.
— Z jaśnie wielmożnym będzie trudniejsza sprawa! — szepnął po chwili namysłu — ale też ona wszystko rozstrzyga! Hrabia musi mi dać formalne zrzeczenie na piśmie!
I co koń wyskoczył, popędził gościńcem ku Orkizowie.
Słońce już tylko połową swej tarczy przyświecało na zachodzie, a za chwilę schowało się zupełnie za góry.
Katilina coraz gwałtowniej napędzał konia.
— Wieczór! — mruknął niezadowolony.
— Ha tam lepiej — pocieszał się po chwili — pewniej zastanę hrabiego w domu!
I w duszy zaczął ważyć i układać, od czego ma zagaić z nim rozmowę i jak ugodzić weń najskuteczniej.
— Ręczę — zawołał nagle — że mazgaj Juljusz będzie się na mnie gniewał za wszystko! Gdybym mu się naprzód zwierzył, nie dałby mi pewnie ani kroku zrobić!
Zamyślił się na chwilkę, a potem wesoło wstrząsł głową.
— Jeśli nie naprawię sprawy — poszepnął — to popsuć jej nie mogę. W najgorszym razie Juljusz może się mię wyprzeć zupełnie. Działam na własną rękę.
Już dobry zapadł zmrok, kiedy nareszcie stanął przed znanym nam pałacem hrabskim w Orkizowie, Znużony koń ledwo mógł utrzymać się na nogach i parskał z całej siły, a i Katilina aż oddech stracił z szybkiego pędu.
— Jest pan hrabia? — zawołał dopiero po krótkiej chwili wypoczynku do stojącego na ganku lokaja.
— Jest!
— Któżto? — ozwał się w tej chwili zdziwiony głos z boku.
Katilina obrócił się co żywo i ujrzał hrabiego samego wraz z żoną i córką.
Przechadzał się po dziedzińcu i wracał właśnie do pałacu.
Katilina ukłonił się skwapliwie, a na widok hrabiny i hrabianki zmieszał się na razie. Lecz właśnie w takich chwilach pomieszania i zakłopotania, wybuchła podwójnie jego rubaszność i obcesowość wrodzona.
— Hej! — krzyknął na lokaja, który czekając snąć skinienia hrabiego, stał nieruchomy na miejscu — potrzymaj mi konia!
Lokaj przyskoczył zelektryzowany energicznym rozkazem.
Katilina zręcznym susem zeskoczył na ziemię i postąpił śmiało naprzeciw hrabstwu.
Hrabia niedawno powrócił do domu, bo wyjechawszy od Juljusza wstąpił jeszcze do jednego z sąsiadów po drodze. A szczególnym przypadkiem właśnie teraz opowiadał żonie i córce swe spotkanie z okrzyczanym w okolicy przyjacielem Juljusza.
Katilina jak istny lupus in fabula wpadł w sam tok rozmowy o sobie.
Nietrudno sobie wyobrazić, jak wielce musiało nagłe pojawienie się jego zdziwić hrabiego, a z jaką ciekawością mierzyły go kobiety od stóp do głowy.
Katilina przezwyciężał na gwałt kłopot i zamieszanie, w jakie szczególniej wprawiała go żywa, śmiała, ironicznie uśmiechnięta hrabianka, tak uderzająco podobna do nieznajomej zaklętego dworu, że przy panującem zmroku można było łatwo zupełnemu uledz złudzeniu.
— Zdaje mi się, że nie potrzebuję się już przedstawiać panu hrabiemu! — zawołał prędko z nowym ukłonem niesforny i nieokrzesany plebejusz.
Hrabia przymrużył oczy i wzruszył ramionami.
— Nie przypominam sobie... — rzekł z dumą.
— Kto pan jesteś?
Katilina przygryzł wargi, a w oczach mignął mu ten właściwy mu uśmiech urągający.
— Jestem Damazy Czorgut — odpowiedział spokojnie, ale nie bez pewnego drwiącego nacisku — przed kilku godzinami miałem zaszczyt być przedstawionym panu hrabiemu u mego przyjaciela, Juljusza Żwirskiego.
— Ah — szepnął hrabia od niechcenia i uśmiechnął się wzgardliwie.
Snąć mimo swej szlachetności charakteru nie mógł zuchwałemu plebejuszowi przebaczyć niedawnego impertynenckiego znalezienia się.
Katilina zarumienił się zlekka, a odzyskając swą flegmę zwyczajną, ozwał się bez wszelkich wstępów i korowodów;
— Przybywam w ważnym interesie do pana hrabiego i prosiłbym o kilka chwil posłuchania.
— Teraz zaraz? — zapytał hrabia zdziwiony.
— Natychmiast, jeśli pan hrabia pozwoli!
Hrabia wzruszył ramionami.
— Nie przyjmuję nikogo tak późno — ozwał się po chwili niedbale. — Może... zechce udać się do mego rządcy.
— Chcę kilka chwil pomówić z panem hrabią osobiście.
Hrabia znowu wzruszył ramionami.
— Powtarzam, przybyłem w interesie wielkiej wagi! — podchwycił Katilina skwapliwie.
Hrabia zdawał się namyślać.
Vous consentirez donc, papa — ozwała się prędko Eugenia, którą śmiałe i energiczne wystąpienie Katiliny w wysokim rozciekawiło stopniu.
Il peut s’agir de quelque chose importante — poparła romantyczna hrabina.
Hrabia zlekka machnął ręką.
— Proszę się udać ku lewemu skrzydłu pałacu. Przyjdę zaraz do mej kancelarji — rzekł do Katiliny i odpowiadając od niechcenia na jego ukłon ponowny, poprowadził żonę i córkę ku głównym drzwiom pałacu.
Katilina nie wypadł bynajmniej z właściwego charakteru. Gwiżdżąc przez zęby i wymachując w powietrzu spicrutem, kroczył przez dziedziniec ku gankowi z taką swobodą i niedbałością jakby śród własnej przechadzał się zagrody.
— Słuchaj-no ty! — krzyknął na pierwszego lokaja co mu zaszedł drogę — gdzie to jest kancelarja pana hrabiego?
— Tam na lewem skrzydle — odparł lokaj i chciał prędko iść dalej.
— Prowadźże błaźnie! — zawołał i szpicrutem machnął mu pod nosem.
Lokaj w pokornym ukłonie zgiął się we dwoje.
— Służę wielmożnemu panu — wyszepnął zkonfundowany, wnosząc o wielmożności gościa z samego tonu jego mowy.
Przed kancelarją hrabiego, zamkniętą zwyczajnie na klucz, był mały skromnie umeblowany przedpokój, przeznaczony dla proszących o posłuchanie oficjalistów i propinatorów.
Stanąwszy tu, rzucił się Katilina na małą, skórą wybitą sofkę i rozpierając się jak najwygodniej zaczął w myślach układać plan przyszłej rozmowy z hrabią.
Lokaj tymczasem zapalił świecę, cięgle bijąc się z myślami, kto może być ten gość znakomity; o którego sam jasny pan nie wiele zdaje się troszczyć.
Po kilku chwilach oczekiwania, nadszedł nareszcie hrabia.
Katilina porwał się z miejsca z ukłonem.
Hrabia jakby nikogo nie widział, otworzył drzwi swej kancelarji i puszczając naprzód lokaja, zatrzyma się we drzwiach, aby pierwej pozapalano świece.
Katilina postępywał krok w krok za nim, a w tym momencie złośliwy uśmiech usiadł mu na ustach.
Stanął w ceremonialnej pozycji i udając że bierze zatrzymanie się hrabiego w progu na ofiarowane sobie pierwszeństwo wstępu, zawołał skwapliwie:
— O bardzo proszę pana hrabiego! Niech pan hrabia idzie naprzód! Ja za panem hrabią!
Dumny magnat przygryzł wargi, nie wiedząc czy natrafia na głupotę, czy na otwartą efronterję. Nie odpowiedział też ani słowa, a wchodząc do pokoju obrócił się zaraz przy drzwiach, i odsyłając lokaja skinieniem ręki, zapytał Katylinę krótko i szorstko:
— Cóż mi pan powie?
Katilina bez żenady wysunął się naprzód.
— Niech pan hrabia będzie łaskaw usiąść. Interes mój jest bardzo ważny, wymaga swobodnej rozmowy.
Hrabia jakgdyby chcąc tylko czemprędzej pozbyć się swego nieokrzesanego gościa, rzucił się milcząc na stojący przy biórze fotel.
Katilina obrócił się i z trzaskiem pociągnął za sówkę u drzwi.
— Co to znaczy? — krzyknął hrabia prawie zaniepokojony.
— Aby nikt nie przeszkodził — odparł Katilina obojętnie i pociągnąwszy za sobą małe safianowe karło, usiadł w pobliżu hrabiego, który zaczynał już zżymać się widocznie.
— Panie hrabio — ozwał się nareście bez wstępu z silnym naciskiem — przybyłem tu w pełnem zaufaniu w honor i charakter pana hrabiego, tak wielbiony w całej okolicy.
— Czegóż chce właściwie? — przerwał hrabia z nietajoną niechęcią.
— Fanie hrabio, na to imię i na ten honor szarpią się właśnie ludzie bez czci i wiary.
Nieprzygotowany na taki wstęp, hrabia rzucił się w fotelu w najwyższem zdziwieniu.
Katilina niezrażony prawił dalej.
— Rzucają na pana hrabiego ohydną potwarz, bezczelne oszczerstwo.
— Nie rozumiem pana — odrzekł hrabia, nieposiadając się z zdziwienia.
— Pan hrabia pozwoli, że odczytam mu coś zamiast przedmowy.
Hrabia skinął ręką, na znak przyzwolenia. Katilina dobył list Żachlewicza i odczytał głośno. Zaraz po pierwszych wierszach znanego nam pisma hrabia porwał się z fotelu i stanął jak wryty, a trupia bladość okryła jego piękną szlachetną twarz.
Katilina z tryumfem i zadowoleniem śledził sprawione na hrabiu wrażenie, a chcąc je jeszcze powiększyć, dodał z silnym naciskiem:
— Tak panie hrabio, Żachlewicz obwinia go otwarcie o uczestnictwo w podłej intrydze, o spólnictwo w brudnym procesie, popieranym przekupstwem i fałszywemi świadectwami.
Hrabia dumnie machnął ręką. Nie mógł zaprzeć w własnem sumieniu, że wiedział o wytoczonym procesie, ależ jak wiemy, obmyślił zaraz i środek zaradczy aby wszystko pogodzić z honorem i uczciwością. Żachlewiczowi nigdy żadnych z góry nie udzielał funduszów, ani śmiał pomyśleć o przekupstwie sędziów i świadków.
To też potrzebował kilka chwil nim ochłonął z z pierwszego wybuchu gniewu, zdziwienia i oburzenia, w jakie go wprowadziły zaraz początkowe słowa fatalnego listu niedawnego ulubieńca.
— Zwyciężyłem — poszepnął w ducha Katilina — przygnębiłem go zupełnie i zrobię z nim co zechcę.
Ale się pomylił grubo tym razem.
Hrabia dotknięty niesłusznym zarzutem, podniósł się nagle w całej swej dumie obrażonej i rzekł wyniośle:
— Dziękuję panu: Zakomunikowaniem tego listu wyświadczyłeś mi prawdziwą przysługę.
— Jeśli zaś panu chodzi o uspokojenie Juljusza — dodał po chwili — to możesz mu powiedzieć odemnie, że na wytoczony bez mej wiedzy i woli proces przyzwoliłem dopiero po obmyśleniu środka, który w razie przegranej świetniejsze jeszcze niż dotychczasowe rokował mu położenie..
Katilina wypatrzył się zdziwiony na hrabiego.
— Jakto? — zapytał — przegrana miała być niby korzyścią dla niego?
— Będę jutro w Oparkach — odpowiedział hrabia z dumą — i rozmówię się sam z Juljuszem.
— A teraz żegnam — dodał i skinął ręką.
Katilina zmieszał się: duma i powaga hrabiego
imponowała mu mimo całej wrodzonej zuchwałości i rubaszności charakteru.
Zbity zupełnie z ułożonego w myślach toku rozmowy, przemówił z jakiemś niezwykłem u siebie wahaniem:
— Ja przyjechałem właściwie prosić p. hrabiego o pisemne zrzeczenie się wszelkich pretensyj do spadku po nieboszczyku starościcu.
Hrabia wyprężył się z dumą.
— Powiedziałem że będę jutro w Oparkach — odparł krótko i pociągnął za sznurek od dzwonka.
Tuż zaraz dały się słyszeć kroki na korytarzu, a Katilina odsunął zasówkę ode drzwi.
— Pójdę do pani na herbatę — rzekł hrabia do wchodzącego lokaja, nie troszcząc się dalej o swego gościa.
Katilina przygryzł wargi i zły i niekontent z siebie, pożegnał hrabiego i wyszedł przed nim z pokoju.
Kiedy dosiadł konia i puścił się z powrotem do Oparek mruknął z niechęcią:
— Niech mię licho porwie, podrwiłem sprawę! Myślałem że z hrabią pójdzie tak łatwo jak z Żachlewiczem i mandatarjuszem!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Walery Łoziński.