Zaklęty Dwór/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Walery Łoziński
Tytuł Zaklęty Dwór
Podtytuł powieść
Wydawca Władysław Dyniewicz
Data wyd. 1885
Druk Władysław Dyniewicz
Miejsce wyd. Chicago
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.
Eugenia.

Wchodząc do salonu, zastał już hrabia Juljusza w towarzystwie swej córki. Przywitał go dumniej i chłodniej niż zazwyczaj i usiadł z widocznem postanowieniem więcej się przy słuchiwać niż brać udział w rozmowie.
Hrabina nosiła wszystkie zewnętrzne znamiona swego wysokiego pochodzenia. Wzrost okazały, postawa dumna i imponująca, nos orli, spojrzenie pewne i śmiałe, ręka bajecznie mała, wszystko to przystawało wybornie do jej książęcego urodzenia.
Wcale do niej nie podobną była jej córka jedyna, młoda, szesnastoletnia Eugenia. Szczupła, wątła smukła jak trzcina, była to jedna z tych drobnych eterycznych postaci, że zda się listek róży nie ugiąłby się pod jej stopami. Hrabina uchodziła za ciemną szatynkę o czarnych brwiach i oczach, Eugenia była jasną blodynką, miała oczy jakby urobione z najbłękitniejszych listków bławatu, a nosek tak drobny i tak prześlicznego zakroju, że niepowstydziłby się pewno obok najpiękniejszego greckiego wzoru. W twarzy hrabiny malowała się przeważnie duma i powaga, w fizjonomji hrabianki zdawał się każdy rys drgać dziecięcą swobodą i wesołością, posuwaną częstokroć aż do pustoty i swawoli. Na joj świeżych, zawsze wilgotnych i cudownie wciętych ustach, igrał wieczny uśmiech jakiegoś serdecznego zadowolenia, z którego najczęściej samaby sobie nie mogła zdać sprawy. Patrząc na jej płeć śnieżną, przeźroczystą, zdawałoby się, że już ani sobie wyobrazić coś równie białego, a przecież za pierwszem najlżejszem otwarciem ust odsłaniały się dwa rzędy malutkich ząbków, które mogły śmiało upomnieć się o ten przymiot. Biała pulchna rączka zapatrzyła się w matczyną, bo snać już od pieluchowego powicia przestała na zawsze rość dalej, a za jej przykładem poszła zapewne przez współzalotnictwo nóżka, która, wciśnięta w malutki atłasowy trzewiczek, w tej chwili wyzierała na pół z pod lekkiej, błękitnej muślinowej sukienki.
Mimo starannego swego wychowania, nie zupełnie jeszcze z salonowem życiem oswojony Juljusz, wydawał się jakoś nieśmiały i zakłopotany na wstępie, ale zagadnięty w jednej chwili kilką uprzejmemi słowy hrabiny, a kilką wesołemi, trzpiotowatemi zapytaniami hrabianki, nabrał zupełnej swobody i pewności.
Rozmowa toczyła się długo w zwykłym powszednim obrębie.
— Ale, ale — zawołała nagle Eugenia — mama sobie przypomina, co nam wczoraj opowiadała Solczaniowa?
— A prawda, coś o zaklętym dworze.
Juljusz uśmiechnął się z zadowoleniem. Sam ciągle bił się z myślami, jak na ten tor naprowadzić rozmowę, aby z swojem niedawnem wyjechać spostrzeżeniem. Eugenia jakby umyślnie przychodziła mu w pomoc
— Wyobraź sobie pan — poderwała żywo — nasza klucznica Szalczaniowa, opowiadała, wczoraj nowe, niestworzone rzeczy o zaklętym dworze.
— Nadszedł zapewne zwykły perjod strachów, który lud co roku prawie do tej odnosi pory — odezwał się Juljusz.
Hrabia niechętnie zmarszczył czoło.
— Moje dziecię — przemówił z pewnym naciskiem do córki — te niedorzeczne baśnie zabobonnego ludu ciągle tkwią ci w głowie. Mówisz o nich nieustannie.
— Ależ kochany papo, mię to wszystko zajmuje niewymownie. Wszystkie te wieści mają w sobie jakiż urok tajemniczy, w tyra dworze opuszczonym, zamkniętym dla wszystkich, jest coś romantycznego.... Mimowolnie przypominają się powieści Walter-Scotta.
En effet — szepnęła hrabina, która obok wielu szlachetnych przymiotów miała te dwie główne wady, że za często wmawiała w siebie migrenę, i powtóre zanadto powoli przychodziła do poznania, jak niedorzecznie i śmiesznie jest plątać bez potrzeby francuzkie zwroty i wyrazy w tok ojczystej mowy.
Każenie i znieważenie rodzinnego języka u narodów, mających samodzielność polityczną — niech nam wolno będzie powiedzieć to nawiasem — może być tylko wadą, śmiesznością, głupstwem po prostu, u nas, gdzie, jak dotąd rzeczy stoją, główne i jedyne tętno narodowego życia wcieliło się w język, jest ono czemś więcej jeszcze, a temsamem na dwójnasób sroższe zasługuje potępienie. Zaniedbywać w mowie potocznej język ojczysty na korzyść obcego, jestto odrzucać samowolnie jedyną, lojalną dziś broń, podtrzymającą narodowość naszą. Chełpić się znajomością języka francuzkiego dziś, kiedy każda kucharka mówi po francuzku, może być tylko dowodem nieprzebranej głupoty i próżności. Na szczęście ludzie z wyższem wykształceniem, wyższem pojęciem, dawno uwolnili się od tej wady, a od dnia do dnia staje się ona coraz wyłączniejszą cechą charakterystyczną tej tylko części takzwanej arystokracji galicyjskiej, która powstała z żydów-przechrztów, ekonomów złodziejów, spekulantów niesumiennych i wszelkiego innego rodzaju tałatajstwa moralnego. Po tej krótkiej, wprawdzie wcale już nie nowej ale niestety zawsze jeszcze słusznej ekspektoracji, powróćmy do dalszego toku powieści.
Hrabiemu jak zawsze, niemi to było i teraz każde napomknienie o zaklętym dworze. Przypomniało mu to przykre stosunki z bratem, które nie rad odżywiał w pamięci.
— Daj pokój temu wszystkiemu, duszko — ozwał się z niechęcią. — Wiesz że nie lubię wszystkich tych baśni.
— Sądziłam, że papa tylko w nie nie wierzy.
— Nie lubię ich wcale — powtórzył hrabia z większym naciskiem — bo ubliżają pamięci mego nieboszczyka brata a twego stryja.
Eugenia rzuciła główką, jakby po raz pierwszy dopiero spotkała się z podobnem zdaniem.
— Prawda — szepnęła.
— Ależ — poderwała nagle sama hrabina — mnie się ciągle zdaje, że w tych niedorzecznych bajkach ukrywa się coś prawdziwego.
— Coś prawdziwego? — podchwyciła skwapliwie Eugenia.
— Mniemam — ciągnęła hrabina dalej — że jakieś jedno i drugie zdarzenie prawdziwe musiało dać powód do wszystkich tych pogłosek fałszywych
— I ja byłbym tego samego zdania, co pani hrabina.
Pous aussi, monsieur?
— Są to tylko proste przypuszczania bez wszelkiej rzeczywistej podstawy — wtrącił hrabia nie zmieniając z tonu.
— Przeciwnie panie hrabio, ja sam miałbym dla nich niejaką podstawę.
— Pan sam? — wykrzyknęła Eugenia z żywą ciekawością.
Juljusz przygryzł wargę. Nie przygotował się wcale na podobny zwrot rzeczy, jemu się zdawało, że młoda hrabianka będzie najstaranniej unikała wszelkiej wzmianki o zaklętym dworze, w którego ogrodzie dała się przecież podejrzeć z nienacka przed kilką dniami, a tymczasem ona sama naprowadziła rozmowę na ten przedmiot, i najmniejszego w ogóle nie objawiała zakłopotania.
— Zrobiłem pewno szczególniejsze spostrzeżenie! — przemówił po chwili Juljusz.
— Czy być może! — zawołała hrabina.
Hrabia gwałtownem poruszeniem przysunął się bliżej z swym fotelem.
— Przed trzema dniami spotkałem się oko w oko z strachem — ciągnął dalej Juljusz.
Vous vous moques, monsieur — zawołała hrabina.
— Mówię z najszczerszą prawdę
Hrabianka aż poskoczyła z ciekawości, a sam nawet hrabia nie mógł wielkiego ukryć zdziwienia.
— A zechceszże nam pan opowiedzieć całe to zdarzenie? — ozwała się hrabina.
— Najchętniej.
— Ale przedewszystkiem nie będzie to nic strasznego? — ciągnęła dalej hrabina.
— Nieśmiałbym przecie trwożyć panie.
— A więc słuchamy! — poderwała prędko Eugenia.
— Było to przed trzema czy czterema dniami, dziś mamy sobotę, a więc....
— W środę czy we czwartek?
— We środę. Wybrałem się na maty konną przejażdżkę i mimowolnie jakoś zapędziłem się ku żwirowskiemu dworowi.
— W dzień oczywiście? — wtrącił hrabia.
— W jasny dzień, około jedynastej przed południem...
Tu zawahał się na chwilkę Juljusz, nie chcąc i nie śmiąc się jakoś przyznać, że umyślnie podjechał pod parkan ogrodowy....
— I cóż tedy? — zapytał hrabia.
Juljusz przezwyciężył się prędko, i ciągnął dalej nie bez lekkiego zająknienia.
— Nie wiem z jakich przyczyn koń mój spłoszył się nagle i skacząc w bok, uniósł mię aż pod sam parkan ogrodowy. Powstrzymawszy go tutaj, nie mogłem poskromić mej ciekawości, i zajrzałem do środka opuszczonego ogrodu.
— Który oczywiście musiał zdziczeć zupełnie — mruknął hrabia.
— W samej rzeczy zarósł chwastem i wygląda raczej na jakiś dziki ostęp lasu, niż na ogród pałacowy. Postawszy kilka chwil miałem na myśli już wrócić na gościniec, kiedy wtem — ciągnął powoli, wpajając bystro wzrok w hrabiankę.
Hrabianka nie spuszczała oczu, i najmniejszego nie objawiała pomieszania.
— Wtem? — zapytała z wybuchającą ciekawością
Juljusz ściągnął brwi nieznacznie wzruszył głową.
— Na zakręcie zdziczałego, opustoszałego szpaleru zarysował się jakiś cień wyraźny...
Hrabia podrzucił się w swem siedzeniu, hrabina głowę wychyliła naprzód, a hrabianka aż zatrzęsła się cała.
— Za chwilkę — ciągnął Juljusz, nie spuszczając oka z Eugenii — pojawiła się jakaś postać....
— Strach? — krzyknęła hrabianka.
— Strach, ale w najpowabniejszej pod słońcem postaci....
— W postaci młodej, ładnej dziewczyny zapewne? — dorzuciła hrabina domyślnie.
Juljusz skinął tylko głową zamiast odpowidzi, bo dziwny spokój, niewytłumaczona swoboda hrabianki, mieszały mu wszystkie szyki. A przecież im baczniej i pilniej przypatrywał się jej twarzy, tem silniejszego nabierał przekonania, że ona a nie kto inny była owem szczególnem zjawiskiem w pustym ogrodzie.
— Więc po prostu była to jakaś nimfa.... — ozwała się hrabina.
— Jakaś urocza Sylfida — dorzuciła hrabianka z uśmiechem.
Hrabia zmarszczył czoło i nic nie mówił.
Juljusz zabrał głos na nowo nie bez pewnego zakłopotania.
— W samej rzeczy mogła rościć sobie prawo do wszystkich nazw, bo naprawdę nadziemskiej wydawała się piękności.
— Ah! — zawołała hrabina z ironicznym uśmiechem.
— Tak dokładnie ją pan widziałeś? — zagadnął hrabia.
— Widziałem ją tylko krótką chwilkę, ale rzeczywiście dość dobrze.
— I jakże wyglądała? — zapytała hrabianka — brunetka czy blondynka.
— Jasna blondynka z niebieskiemi oczyma — odpowiedział z pewnym naciskiem Juljusz.
— To coś do mnie podobna! — wykrzyknęła hrabianka wesoło.
Na te słowa Juljusz zmieszał się z swej strony.
— Byłażby to nie ona?! — pomyślał w duchu.
Ale właśnie w tej chwili spotkał się z oczyma Eugenii i wstrząsł się cały. Były to najwyraźniej oczy owego ogrodowego widziadła.
— Osobliwsza historja! — mruknęła naraz hrabina.
Hrabia w głębokie wpadł zamyślenie, widocznie jakby gonił za rozwiązaniem zagadki.
— A jakże była ubrana? — zawołała hrabianka znowu.
— Nie mogłem wielkiej uwagi zwracać na jej ubranie, zdawało mi się jednak, że miała na sobie błękitną sukienkę.
— To znowu coś jak ja — zawołała Eugenia ze śmiechem.
— W samej rzeczy — zająknął się Juljusz do reszty zbity z toru.
Eugenia parsknęła głośnym śmiechem.
— Otóż mamy najlepszy klucz do wszystkich tych zagadkowych bajeczek — wykrzyknęła żywo, jakgdyby uszczęśliwiona jakimś nowym domysłom trafnym.
— Jaki klucz? — zapytali jednocześnie hrabia i hrabina.
Eugenia śmiała się serdecznie, a w oczach jej malowała się pewna nawet ironia.
— Pan nie mówiłeś ani słówka z swojem widziadłem? — zapytała Juljusza zamiast żądanej odpowiedzi.
— Nie mogłem go zagadnąć, tak prędko znikło mi z oczu.
Na to wyznanie wzrosła jeszcze wesołość hrabianki.
— Najprościej państwu wszystko wytłumaczę — rzekła stanowczo.
— Ty duszko! — wykrzyknęła hrabina.
— Pani? — ozwał się Juljusz z naciskiem, w którym więcej przebijało się oczekiwania, niż zdziwienia.
— Posłuchajcie mię tylko moje państwo — wzywała Eugenia przybierając minę poważną i uroczystą, która twarzy jej pocieszny nadawała wyraz.
— Jakiś żart zapewne — mruknął hrabia obojętnie.
— O, nie, nie żarcik papo, ale jasne, umiejętne, filozoficzno tłumaczenie widziadła pana Juljusza.
— Zkądże do niego przychodzisz? — zapytał hrabia.
Eugenia z komiczną powagą zapukała w czoło swym drobnym, różowym paluszkiem.
— Czerpię go ztąd, mój ojcze — odpowiedziała uroczyście, a widząc że hrabia z lekka zchmurzył czoło jakby się niecierpliwił temi żartami, zawołała żywo i wesoło: — Zaczynam tedy! Zjawisko pana Juljusza należy do najpowszedniejszych na świecie. Jestto prosta tylko ułuda. Pan jesteś trochę poeta, marzyciel, fantasta, panie Juljuszu — ciągnęła prędko zwracając się do młodzieńca — to też zaglądając do opuszczonego ogrodu, uzupełniłeś rzeczywisty widok tworami fantazji złudzeniami bujnej imaginacji. Zdało się ci że brakuje tej ustroni tylko jakiejś nimfy, dryady, najady, rusałki, a urzeczywistniłby ci jedną z owych czarodziejskich dziedzin, jeden z owych zaczarowanych ogrodów starożytnych zamków średniowiecznych w wcale nie czarujących powieściach rycerskich, i otoż nagle staje się co pragnąłeś, pojawia się czego pożądałeś. Krótką tylko chwilkę trwało przywidzenie zmysłów. Zjawisko znikło nagle, jak nagle się ukazało. Z wytrzeźwieniem umysłu rozpierzchła ułuda. A pan! — zawołała głośnym wybuchając śmiechem — pan jesteś doskonałym w swojem poetycznem usposobieniu. Nie tylko że pan uwierzyłeś naprawdę w ciało i krew złudnej swej mary ale i nam każesz w nie wierzyć jak Dante w swoje widzenie piekła, jak Hoffman w swoje fantastyczno postacie.
Obojgu hrabstwu przypadł wykład ten wielce do przekonania, bo hrabina z dumą i miłością spojrzała na córkę, a hrabia uśmiechnął się z zadowoleniem.
Ale Juljusz nie tak łatwo ustępował z pola.
— Przepraszam, że śmiem przeciwić się pani — ozwał się z uśmiechem — ależ zjawisko moje było tak jawne i rzeczywiste....
— Jak bujna i żywa imaginacja pańska — podchwyciła prędko Eugenia.
— Słyszałem przecież wykrzyk tej nimfy ogrodowej....
— Czytałam zarówno o zwodniczych halucynacjach słuchu, jak i o przywidzeniach wzroku...
— Zaręczam panią, że w tej chwili byłem tak dalekim od wszelkich złudzeń fantasmagorycznych
— Ach pan widzę okropnie uparty! — zawołała hrabianka, ściągając z lekka swe w prześliczne łuki zaokrąglone brwi.
— Jestem tylko silnie przekonany....
Eugenia uśmiechnęła się ironicznie.
— Ależ panie, choćbyś mię o wszystkiem dotykalnie przekonywał dowodami, to mi żadną miarą jednej nie wyjaśnisz okoliczności.
— I którejże to, pani?
Hrabianka spojrzała bystro w oczy młodzieńca.
— Dlaczego owa nimfa ogrodowa była ze wszystkiego podobną do mnie? — zawołała z lekkim naciskiem a jednocześnie tak szczególniejszy uśmiech osiadł na jej ustach, że Juljusz zadrżał cały i uczuł w tem pomieszaniu, jak wszystka krew uderzyła mu do głowy.
Hrabianka zerwała się z swego siedzenia i jakby w jakimś napadzie dziecięcej pustoty poskoczyła do fortepianu, a w jednej chwili jakaś kapryśna warjacja wyrwała się w głośnych akordach z pod jej wprawnych paluszków. Hrabina poruszyła się w swem siedzeniu, hrabia, który pogrążony w jakiemś głębokiem zamyśleniu, nie zdawał się słyszeć ostatnich słów córki, podniósł się naraz z fotelu i przystąpił do okna.
Juljusz korzystał z nagłej przerwy w rozmowie, aby ukryć swe pomieszanie, a po kilku obojętnych słowach wymienionych półgłosem z hrabiną, pochwycił za kapelusz.
— Już pan ucieka? — przemówiła hrabina obojętnie jakby tylko zwyczajną bez myśli odmawiała formułkę.
Hrabia podał uprzejmie rękę żegnającemu się gościowi wszakże nie mogło ukryć się Juljuszowi, że w całem zachowaniu jego daleko więcej niż zazwyczaj przebijało się dumy i chłodu.
Eugenia przestała grać, a odpowiadając uprzejmym uśmiechem na ukłon młodzieńca, zawołała figlarnie:
— Tylko nie odnawiaj pan znajomości z swoją nimfą onegdajszą, bo naprawdę gotówbyś pójść w ślady owego mitologicznego rzeźbiarza, co zapłonął miłością ku jakiejś tam statuty marmurowej. A znikomy twór wyobraźni, to jeszcze gorszy niż martwy i zimny marmur!
Juljusz nie mógł zdobyć się na odpowiedź w swem pomieszaniu, uśmiechnął się tylko i wyszedł z salonu, a kilka chwil później siedział już w pojeździe, i wracał do Oparek, tysiącznemi naraz zaprzątnięty myślami.
Rozpamiętując słowa hrabianki, zamiast zachwiewać utwierdzał się tylko w przekonaniu, że ją samą a nie kogo innego widział wtedy w ogrodzie zaklętego dworu.
— Poznawszy mię także, przygotowała się na moje przybycie — mruczał półgłosem sam do siebie. — Dlatego też nie zmieszała się wcale na moje opowiadanie, i tak zręcznie siliła się zbić moje podejrzenia. Bądźcobądź muszę dotrzeć na dno tej tajemnicy.
Nagle wstrząsł się cały; stanął mu przed oczyma dziwny wyraz oczu i twarzy, z jakim napomknęła hrabianka o swem podobieństwie do owego widziadła. Zdało mu się, że przez to chciała tylko powiedzieć:
— Marzysz zapewne cięgle o mnie, toż i twoje ułudy fantasmogoryczne w moje przyodziewają się kształty.
I sam nie mógł sobie zdać sprawy, czy w uśmiechu, jaki wówczas igrał na jej ustach, malowała się sama tylko figlarność dziecięcia, czy przeważyły w nim głównie ironia i lekceważenie.
— Jestem jednego z nią imienia, a bogatszy od niej! — odzywała się w nim duma na to ostatnie przypuszczenie.
Ależ tuż zaraz przypominał sobie, że imię to choć prawdopodobnie jednakiego początku i równego brzmienia z imieniem starszej linji, nie uświetniło się w niczem w kartach dziejów, a teraźniejszy majątek był tylko jakąś cudowną jałmużną losu, na którą w znacznej części musiała się składać i hrabianka sama.
— Według zwykłych praw natury majątek mój dzisiejszy powinien właściwie należeć do hrabiego — poszepnął — to też nigdy nie powinienem się doń odwoływać przynajmniej w obec niego.
Śród podobnej walki myśli i rozpamiętywań nie spostrzegł Juljusz, że kiedy powóz wolnym krokiem toczył się pod mały pagórek, jakiś człowiek w łachmanach przysunął się do samych stopni powozu, i chwytając się jedną rękę mosiężnej klamry u boku, drugą zdjął kapelusz słomiany i niemiłym a chrypliwym przemówił głosem:
— Jaśnie wielmożny panie!
Juljusz wzdrygnął się, tak przykre głos ten sprawił na nim wrażenie.
— Kto ty? czego chcesz? — zawołał niechętnie, bo nieznajomy nader szpetną i odpychającą raził fizjonomją.
— Szukam prawa jaśnie wielmożny panie!
Juljusz myślał w pierwszej chwili, że ma do czynienia z warjatem.
— Stój! — zawołał na furmana — Czego chcesz? — zapytał nieznajomego.
— To ja Mykita Ołańczuk jaśnie wielmożny panie, czternaście lat służyłem w wojsku.
Juljusz przypominał sobie imię byłego żołnierza, które tak ściśle łączyło się z historją starościca.
— Czego chcesz? — zawołał niechętnie.
— Nieboszczyk pan mię pokrzywdził i ciągle dochodzę mego prawa jasny panie, bom sobie przysiągł, że nie daruję choćbym miał zdechnąć jak pies — mruknął ciszej, a w na pół zyzowatych oczach dzika mignęła nienawiść.
Juliusz rzucił się niecierpliwie.
— Prawuję się już od sześciu lat jasny panie, zeszedłem na żebraka; ale to furda — ciągnął prędko dalej eks-żołnierz. — Nieboszczyk pan umarł, to mi Kost’ Bulij musi zapłacić za moje, bo on mi swoją ręką rychtyg sto kijów wyliczył jak jeden, a i potem jeszcze obił się kilka razy.
— Ależ czegóż chcesz odemnie łotrze? — krzyknął Juljusz wybuchając gniewem.
— Jasny panie, ja zabożyłem się niedarować Kośtjowi i nie daruję, nie daruję choćby mię robaki żywcem stoczyły.... Dlatego też teraz mam coś meldować jasnemu panu.
— Mnie?
— Jasny panie, Kost’ okrada zaklęty dwór! Wysztudyrowałem go tej nocy, i szedłem właśnie do dworu meldować jasnemu panu....
Juljusz żachnął się na to zaskarżenie.
— Jakto śmiesz utrzymywać! — zawołał groźnie.
— Poprzysięgnę jasny panie to com widział. Straciłem wszystko prawując się i nikt mię nie chce przyjąć w komorne. Tej nocy spałem sobie pod krzyżem, jak się skręca do Buczał, aż w tem widzę, że jakiś maziarz jedzie drogą. Myślałem, że zasnął na wozie i przysunąłem się bliżej....
Tu zająknął się nagle, że nie trudno było domyśleć się w jakim celu zbliżał się do wozu.
— Ale niebawem przekonałem się — ciągnął dalej z flegmą — że maziarz nie śpi, bo od czasu do czasu głośno napędzał konia. Już chciałem wrócić, aż w tem patrzę, a maziarz skręca w szpaler co prowadzi do zaklętego dworu. Ho, ho myślę sobie! tu się coś święci. I odżegnawszy od siebie czarta i wszytko złe, nie zważałem na stracha, i co tchu pognałem na przełaj ku dworowi. Przed bramą dworu dwoje osób przechadzało się tam i nazad jakby kogoś oczekiwało. Z początku strach mię wziął i aż włosy mi na głowie, ale ba, patrzę i poznaję....
— Poznałeś to osoby? — wykrzyknął Juljusz rozciekawiając się w miarę opowiadania eks żołnierza.
— Byłto jasny panie stary klucznik z jakąś panią.
— Panią! — zawołał Juljusz.
— Panią czy panną, nie mogłem poznać choć się bardzo blisko zakradłem....
— Ale widziałeś przecie jak wyglądała?
— Uważałem tyko, że miała włosy jak len.
Juljusz podrzucił się gwałtownie w swem siedzeniu.
— Cóż dalej, cóż dalej? — natarł porywczo na opowiadającego.
— A cóż jasny panie, chciałem jeszcze przysunąć się bliżej, aby lepiej widzieć, ale te przeklęte brytany, które Kost’ wpuszcza co nocy na dziedziniec dworu, jak zaczęły wyć i ujadać, że aż mię strach wziął aby nie obudziły gdzie nieboszczyka albo żeby ich Kost’ nie wypuścił za bramę, bo wtedy ciężka byłaby sprawa! Więc drapnąłem nazad jak przyszedłem.
— A zkądże wiesz że Kost’ okrada pałac? — zapytał Juljusz.
Mikyta wzruszył ramionami.
— A proszęż jasnego pana, pocóżby maziarz zajeżdżał furą pod dwór? — odpowiedział.
— I więcej nic nie widziałeś nad to wszystko?
— Nic jasny panie.
Juljusz sięgnął ręką do kieszeni i dobywając kilka drobnych monet srebrnych rzucił je obdartusowi i zawołał rozkazująco:
— Ani słówka o tem wszystkiem coś widział.... a jutro rano staw się do mnie do Oparek.
— Dobrze jasny panie — odpowiedział obdartus z niskim ukłonem.
Juljusz w dziwnem jakiemś, gorączkowem rozdrażninieniem rzucił się w tył powozu i każąc woźnicy prędzej popędzać konie, zapadł w głębokie zamyślenie, a od chwili do chwili jakieś niezrozumiałe mruczał przez zęby słowa.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Walery Łoziński.