Zając (Junosza, 1889)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Zając
Podtytuł Ramotka
Pochodzenie Wilki i inne szkice i obrazki
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1889
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Franciszek Kostrzewski
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ZAJĄC.
(RAMOTKA.)



B

Był pogodny ranek jesienny. Na trawie poczerniałéj, w rowach przydrożnych, na ciemno zielonéj runi oziminy znać było mróz biały: słońce zarumieniło już wschód zapowiadając dzień jasny i pogodny, jeden z tych pięknych dni, jakiemi nas czasem spóźniona jesień obdarza.
Na drodze panował ruch niezwykły. Na furach i pieszo dążyli chłopi ku miasteczku, niektórzy prowadzili krowy lub woły; owdzie kobieta szamotała się z „gadziną,” szarpiąc ją umocowanym u tylnéj nogi postronkiem, tam znów jakaś jejmość z waszecia dumnie spoglądała z wysokości rozklekotanéj bryczki, owdzie przemykał na biedce żydek zaaferowany, okładając biczem wychudzoną szkapinę.
Wszyscy dążyli do jednego celu — a wszystkim było pilno, każdy się śpieszył.
Bo téż to i dzień niezwyczajny. Wtorek po świętym Marcinie, wielki jarmark w Okpiszewie, sławny na całą okolicę. Na ten dzień ściągali do Okpiszewa z sąsiednich a nawet z bardziéj odległych miasteczek czapnicy, szewcy, bednarze, blacharze, handlarze sukman i kożuchów. Rozbijali oni swoje kramy i namioty na rynku, ustawiali improwizowane półki, ochrypłym głosem zachwalając i reklamując swój towar.
Wiedzieli oni dobrze, że dzisiejszy dzień to żniwo — a wszyscy chłopi wiedzieli również, że dziś w Okpiszewie, oprócz chyba ptasiego mleka, wszystkiego co dusza zapragnie, dostanie. Szklanych paciorków, wstążek, korali, galantych kozików, spinek z lusterkami, grzebyków któremiby można najtwardszy tynk z murów oskrobywać, obwarzanków, kiełbasy, pierników, śledzi i innych wykwintnych łakoci...
Chłop, choćby miał się zupełnie bez obuwia obywać, nie kupił butów gdzieindziéj, tylko na święty Marcin w Okpiszewie, dziewczyna tam kupowała czerwono malowaną skrzynkę na wyprawę, gospodyni chustkę albo obraz święty na ozdobę izby.
Okpiszewscy żydzi na dwa tygodnie naprzód przygotowywali zapasy w szynkach, sklepach, kramach; cieszyli i radowali się, żałując zarazem, że ten święty Marcin nie bywa przynajmniéj co tydzień.
Na drodze aż się czerniło od fur, można było słyszyć wesołe rozmowy podróżnych, kwik trzody, lub téż przeciągłe ryczenie krów oglądających się ciągle za wioską, z któréj je wyprowadzono.
Wśród pieszych szedł także Michał Gil, gospodarz z Zawadówki, z małżonką swoją Magdą, młodą jeszcze, przystojną kobietą.
Michał szedł zamaszysto, kijem się sękatym podpierał, na plecach miał kobiałkę łubianą, u pasa kozik i krzesiwko, jak na porządnego gospodarza przystało. Żona dotrzymywała mu kroku o tyle, o ile „gadzina” prowadzona przez nią na jarmark, nie szarpała postronkiem i nie zbaczała do rowu.
— Widzis, Michale, — mówiła baba — chciało ci się samemu iść na jarmark, ale niedocekanie twoje! Ja dziewką byłam jeszcze u ojców, w chałupie, i dlatego żaden jarmark przezemnie się nie obył — a tera, na swojém gospodarstwie, mam w taki dzień siedziéć jak zamurowana.
Chłop ręką machnął.
— Zawdy, — rzekł — jeno pretensye masz. Chciałem iść sam, bo jenteres mam taki, co do niego baba tak potrzebna jak dziura w moście, abo jak nieprzykładając, dyabeł w Częstochowie.
— Ot zamknij lepiéj gębę! żebyś w złą godzinę nie wymówił! Jenteres ma! ciekawość jaki to jenteres co może być przez baby? Chyba kozę pójdziesz odsiadywać.
— Nie będę ja nic odsiadywał — bom nikogo nie zabił, ani jenszéj rzeczy nie zrobił — a co do jenteresu... tfy! niech cię marności ogarną!...
— No — a co?
— Musi chyba nie widziałaś? zając bez drogę przeleciał... i jeszcze pytasz się co? Magda, — dodał ciszéj, — mnie się widzi, że zawdy lepiéj się wrócić.
— Bez głupiego zająca?! a żeby on skapiał prędzéj. Nie słyszałeś ty jak ksiądz na jambonie przykazywał żeby w takie głupie bajdy nie wierzyć?!
— Et, ksiądz księdzem — a zając zającem. Przepomniałaś to już jak łońskiego roku na wiosnę, jakem to do lasu jechał i baba mi drogę przeszła, to mi się koło złamało?
— To musi baba w tém winna, żeś woza w domu nie opatrzył. Sprawiedliwie to powiadają: że kiepskiéj tanecznicy to i obrąbek zawadza, jenszy niezguła porządku kiele woza nie dojrzy, a jak mu się w drodze szkoda zrobi, to na babę spędza, albo choć i na zająca.
Chłop zaczął się w głowę drapać.
— Nie, rzekł, nie, Magdusiu, chyba się zawróćmy, po co guza szukać, mówię ci, że będzie nieszczęście.
— No — a jakże z tym jenteresem, co przez baby miał być?!
— Obendzie się.
— Niby jak?
— A tak, mam stare buciska, to w nich siako tako do godów przechodzę.
— Ehę! toś ty taki jenteres miał, buty chciałeś se kupić.
— A ty zkąd wiesz?
— Zkąd? musi mi ten zając powiedział, coś go się zląkł jak złego.
Chłop usiadł nad rowem i usiłował przekonać żonę żeby nie iść.
— Powiadasz, — mówił, — że ksiądz zakazuje — no dobrze, o babie zakazował z jambony, bom sam słyszał — ale o zającu nic nie gadał.
— Słuchajno, Michał — odrzekła żona, trącając go potężnie w bok, — albo ci ja kiedy krzywa była? albo ja o twoje dobro nie stojała? czy ja latawiec? czy ja tobie nie gospodyni, nie żona, twoim dzieciom nie matka? Czy te to nie dbam, nie haruję jak wół.
— No jużci, to prawda, po sprawiedliwości, ja tam powiadam, żeś rzetelna kobieta, poczciwa, ale téż i ja dla ciebie nie pies, krzywdy odemnie nie masz, a choć się przemówimy czasem, to dlatego gnatów ci nie przetrącam, jak insze swoim kobietom, nie skrzywdzę, przyodziewek téż masz jak się patrzy, głodu nie mrzesz.
— Zgrzeszyłabym téż, żebym powiedziała, że nieprawda; przemówienie to swoja rzecz, a choć mnie jeszcze po ostatniém przemówieniu plecy bolą i stara Zagnańska musiała mnie wódką z psiem sadłem smarować, dlatego ja sobie nie krzywduję. Zawdy ty mnie mąż, a ja tobie żona, a co Pan Bóg miłosierny złączył, to nic nie rozłączy, jeno co rydel a motyka. Wstań, wstań, Michałku, pójdziewa, co se tam będziesz brał do serca — chodź.
Chłop namyślał się.
— Oj, oj! — mówiła daléj kobieta — wszystkie wy chłopy jednakie, a nie przykładając, wszystkie sielmy. Nie bój się, żebym tak temu dziesięć lat, jeszce kiej u ojców w chałupie byłam, żebym tak, na to mówiący rzekła: chodź, Michałku, to byś na stado wilków nie patrzył, jeno leciał. Może nie?!
— Ha, albo ja wiem, powiadasz, żebym leciał i mnie się widzi, żebym leciał, — dodał śmiejąc się. — Zreśtom i dziś przecie zły dla cię nie jestem. Gadasz iść, ha! rezyk fizyk! co będzie to będzie, idę!
— Ot tak to ale! taki stateczny gospodarz, taki chłop, zeby się głupiego zająca bojał!! Chodźmy, prosięcinę sprzedamy, choć biednie za siedm rubli, zara sobie chustkę kupię i dzieciom obwarzanków choć z dziesięć, niech tam i one robaczki mają uciechę.
— I ja im kupię, jeno wpierwéj buty — to je napierwsza rzecz.
— Napierwsza rzec — a chciałeś sam kupować, przezemnie!
— A juści, bo ja chcę wedle nowéj mody, foremnie, a ty może...
— Nie pleć, pleciugo, nie pleć. Toć nieraz sama ci gadałam, zebyś se kupił galante buty nowomodne, jak młode gospodarze noszą, bo patrzéć nie mogę jak się telepiesz w takich stęporach, rychtyk jak kuń po grudzie. Juz ja ci sama buty naraję galante, jak się patrzy.
— Ech! albo to ty na rzemień znawczynia?
— Nie — tylo musi chłop to juz na wszystko znawca! wielga rzec rzemień, aby jeno mocny był to i ju!
Tak rozmawiając zbliżyli się do Okpiszewa. Już na moście był ścisk okropny. Dzierżawca rogatki kłócił się o kopytkowe, faktorki i przekupki przeglądały wszystkie fury, kilkunastu dziadów śpiewało na całe gardło: jeden o świętym Mikołaju, drugi „kto się w opiekę,” dziesiąty o św. Rochu, obrońcy od morowego powietrza...
Michał dał jednemu dziadowi trzy grosze, na pacierz do Przemienienia Pańskiego, bo mu fatalny zając nie mógł jakoś wyjść z głowy.
Wszakże wbrew owéj wróżbie, interesa odrazu wzięły pomyślny obrót. Za prosiaka, wedle obliczeń Michałowéj miało być siedm rubli, tymczasem rzeźnik niewiele się targując, dał za niego dziewięć rubli i złotych dwa, przybił Michałowi rękę, aż się po całym rynku rozległo i jeszcze litkup zapłacił.
Co prawda, w Okpiszewie na św. Marcin, bywali porządni rzeźnicy, aż z pod Węgrowa podobno, czy może z innego końca świata....
Uradowani małżonkowie pragnęli też zaraz załatwić sprawunki.
— Słuchajno, Michał, — rzekła baba, — mnie się widzi, że pasowałoby ci kaszkiet kupić, takie masz wielkie czapczysko, jak nieprzykładając, wronie gniazdo, kozuch na nic zrudział, denko wypłowiało i wstąscyna, ze tylko na śmiecie wyrzucić.
Żyd czapnik podsłuchał rozmowę i wnet chwycił Michała za rękę.
— Aj waj, gospodarzu, — zawołał, jaką wy macie rozumną kobietę, aj waj, jaką rozumną! Co ona w swojéj głowie ma, to prawdziwy majątek. Żeby wy tyle zboża w stodole mieli, co ona ma w swojéj głowie rozumu! to rarytna kobieta jest, na moje sumienie!
— Nie scekaj zydzie, — rzekła Michałowa, — jeno daj kaśkiet, rzetelny kaśkiet z daszkiem.
— I to macie recht, na co jemu staromodne czapke? taka czapka barania, jak konewka, to ciężkie jest, trzeba zdrowe szyje żeby mogła udźwignąć głowę z takim baranem! trzeba bydlęce szyję na taki interes!
— Magduś, — rzekł Michał, — a może lepiéj zamiast kaśkieta capkę by kupić, tera do zimy idzie, mróz, cy do lasu cy jak, zawdy ciepléj.
— Macie recht gospodarzu, — rzekł żyd wybierając ogromną czarną czapę baranią, — macie recht! Tera do żyme idzie, kto nosi kaszkiet, żeby wiater jego świszczył po uszach! Ja wam co powiem: letki człowiek, letka czapka, stateczny człowiek, stateczna czapka! Po czém poznać siłę w koniu? po ogonie — a po czém poznać osobę? po głowie! a że każde głowe jednakowe jest, to trzeba poznać po czapce! Kto nosi kaszkiet! pisarczyk od wójta, a kto nosi taką czapkę? sam wójt! Aj waj! aj waj, czekajcie — niech no ja wam wybiorę kawałek czapki w dobrym gatunku, coś fajn!


— Gospodyni! pani gospodyni! słuchajcie no, gdzie się wasz chłop podział? gdzie un się podział wasz chłop, co tu stojał niedawno, gdzie un się podział?!

To mówiąc, żyd wsadził Michałowi na głowę olbrzymie czapczysko, i natychmiast zwracając się do Michałowéj zapytał:
— Gospodyni! pani gospodyni! słuchajcie no, gdzie się wasz chłop podział? gdzie un się podział wasz chłop, co tu stojał niedawno, gdzie un się podział?!
— A dyć stoi przed tobą, — rzekła z gniewem baba — gdzie się miał podziać — toć się w ziemię przecież nie zapadł!
— Na moje sumienie, ja jego niepoznałem w téj nowéj czapce, żebym tak nieszczęścia nie widział; tu stojał sobie chłop, zwyczajny chłop, jak dużo chłopów jest, a teraz taki gospodarz, taka osoba, że na całą gibernię takiego nie zdybować! Ja jak żyję na świecie nie widziałem, żeby który wójt tak wyglądał. Ale téż to jest kawałek czapki! aj, waj! jaki to kawałek czapki jest!
— No Magda! jak? — zapytał Michał — jak ty mi raisz!.. kaśkiet, czy czapkę?
— A no, albo ja wiem, może według zimy i czapkę, a na św. Jan kupisz se kaśkiet, jak zechcesz.
— Aj, aj sprawiedliwie pani gospodyni powiada, bardzo sprawiedliwie, ja nawet niewiem gdzie wy na wsi taki rozum zdybali! Na moje sumienie!
Po długim targu, odchodzeniu, zawracaniu kilkakrotném, Michał został właścicielem wspaniałéj czapki, która zdaleka szczególniéj, wyglądała rzeczywiście jak wronie gniazdo.
Pani Michałowa sprawiła sobie chustkę bardzo piękną, w któréj barwy czerwona, zielona i żółta kłóciły się z sobą zawzięcie, i nareszcie, przed zmrokiem jeszcze, zrobiony został najważniejszy sprawunek... buty.
Szewc z czerwonym nosem, znany na wszystkich jarmarkach handlarz obuwia, zaklął się na wszystkie świętości, na żonę, dzieci, na zbawienie duszy, że rzemień na butach jest mocny jak żelazo, a fason najświeższy warszawski; że podkówek najlepszy kowal obcęgami nawet nie oderwie i że nareszcie w tém wspaniałém obuwiu można stać w wodzie przez rok i sześć niedziel i nie przemoczyć się wcale. Zapewnił, że z tego samego towaru robił buty dla dwóch młynarzów i rybaka, przyczém opowiedział bardzo ciekawą historyę. Jeden z jego klientów, kupiwszy buty, takie same właśnie jak Michał sobie wybrał, łowiąc ryby na jeziorze utonął i dopiero w pół roku późniéj woda wyrzuciła go na brzeg. Cygan, który właśnie tamtędy przechodził, pozazdrościł topielcowi tak pięknych butów i ściągnął je, potém dostał się do sądu i w tychże samych butach przesiedział dwa lata w kryminale — ale nie dość na tém, bo wyszedłszy z kryminału, sprzedał je żydowi, za cztery złote podobno.
Doprawdy, od takiego majstra jak ów szewc nie żal przynajmniéj kupować, bo to i majster dobry i człowiek wymowny, umie towar zachwalić i uszanować każdego, nie targuje się jak żyd; jak może co opuścić z ceny to opuści i da statek porządny, co się zowie i nie obedrze człowieka.
Jarmark powiódł się Michałom. Prosiaka sprzedali dobrze, kupili piękną chustkę, czapkę, buty, obwarzanków dla dzieci, a prócz tego Michałowa zaopatrzyła się w duży garnek gliniany, polewany, o jakim już od dawna marzyła; kupiła także soli, oraz kilka pierniczków dla swego „raka zatraconego” najmłodszego Antosia, którego bardzo kochała. Sprawunki zawiązała w chustkę, a Michał przymocował nowe buty u kobiałki, poczém wstąpili do Lejbusia, napili się na drogę wódki, zjedli śledzia prosto z beczki, parę bułek i poszli do domu.
Pokrzepiwszy siły, zyskali także i na humorze. Szli żwawo. Kiedy już minęli most, baba odezwała się.
— A co Michałku, musi moja prawda, że tak jest jak ksiądz przykazuje, a twój głupi zając poleciał se w krzaki, jak zwyczajnie zając, i przeszkody ci żadnéj nie uczynił.
— Et! co ty tam wiesz. Zwyczajnie jak baba, gadasz jeno po próżności — aby gadać.
— Tak, tera to ci baba — a przepomniałeś jak to było dziesięć lat temu? Magduś — słonko! Magduś — kwiatek! Magduś kochanie — a tera to baba! Ej, żeby mi tak garka nie szkoda, co go trzymam w garści, to bym cię tak dzbęknęła po łbie, aż by ci się babka przyśniła, paskudny chłopie!
— Tobie jeno do dzbękania, to najpierwsze, to nie kobiecka rzecz, moja Magduś.
— Aj, aj, jaki ty mądrala, Michałku! — u ciebie wszyćko nie kobiecka rzec! — a miałbyś ty buty, żeby nie ja? — miałbyś taką capkę galantą? — przedałbyś może prosioka za dziewięć rubli i złotych dwa, żeby nie moja głowa, nie kobiecka głowa?
— No — juści, możebym i przedał...
— Ale... przedołbyś! — kumedya! — a kupiłeś co dla Jantosia, ty ojcze! cobyś to niby za dzieciami w ogień wskoczył?!
— Ano juści, kupiłem obwarzanków za cały złoty, to i dla Jantosia będzie.
— A ja kupiłam dla niego jeszcze coś...
— Bo u ciebie Jantoś oczko w głowie, a mnie kużde dziecko wraz.
— Toć i ja matka — jeno Jantoś najmniejszy i rychtycek taki na gębie jak ty Michałku.
Chłop się rozrzewnił.
— Aj, Magdusiu, jagódko — rzekł — musi ty tylko tak gadasz se bez żarty...
— A juści! Sprawiedliwie to w pieśni śpiewają, co kużdy chłop to jak pies; choćby jemu duszę oddać, zawdy sceka...
— Cich! cich kobieto!... ja powiadam po sprawiedliwości, co takiéj baby jak ty Magduś, w świecie posukać. Ot, wiesz co, jagódko moja, mrok się już robi, chłodno jakoś, możebyśmy do Pohulanki zaszli, odpoczęli krzynkę... Jankiel tam dobrą wódkę ma — a po drugie, ludzie z jarmarku idą, kumów się spotka...
— Ej, już cię coś ciągnie?
— Ciągnie, albo i nie ciągnie, ale zawdy tak o suchym pysku z jarmarku wracać, to jakoś, mi się widzi, nie pasuje...
— Paskudny pysk, co zawdy do mokrości ciągnie!
— Widzis ją! jaka ci! A pamiętasz jakeś gadała dawniéj: „mój Michałek ma miodową gębę”? — a tera to ci paskudny pysk!
— Gęba gębą, to swoja rzecz.... a pysk co inszego.
— Dlatego wstąpmy, wstąpmy Magdusiu... co se będziesz nozyska zrywała na piechotę... na Pohulance swojak się znajdzie, to do saméj chałupy podwiezie...
— A swojéj kobyły to żałowałeś.
— Bo moje kobylsko z parobkiem rubla dziś zarobi, a rubla na drodze nie zdybie. Nie bój się, dobrze zerkasz na wojtkową łąkę, co ją chce przedać; ale radaby dusza do raju, jeno grzechy nie puszczają, pieniędzy nie będziemy mieli tyla co potrza — to dobry i rubel.
— Oj ty! ty! rubel to ci dobry — a na Pohulance dwa stracisz.
— Co? stracę? a choćbym i stracił, to swoje — a z kim? z tobą. Co to, ja kompaniów szukam, czy co? Czy to my źle żyjewa ze sobą? Ot, chciałbym se krzynkę pohulać, to i idę, a z kim idę? z żoną, z Magdusią moją, z mojem kochaniem, psiakość!
— No, to chodź, — jeno ci to przykazuję, nie siedź! — Zara, aby się tylko fura trafiła, pojedziem.
— Pojedziem, jagodo, pojedziem.
— Boć tam i dzieciska Bóg wie jak...
— No — siostra się przy nich ostała...
— Co siostra... zawdy to nie matka...
Na progu stał pan Jankiel, szynkarz z Pohulanki i witał swoich gości.
— Aj, waj! — zawołał — co ja widziałem?! Złoto, srebro, perłów widziałem, a Michała z Michałową nie widziałem! Aj, takie gość! takie gość! w Pohulance to wielki rarytas je! wielgie mecyje! Chodźcie do izby, tam je Mateusz Drozd z waszéj wsi i Walko jest, i Michał jest, wszystkie są! — czy to dziś nie święty Marcin? nie zabawa?!
Michałowie weszli do karczmy, w któréj było już pełno ludzi. Janklowa nie mogła obsłużyć wszystkich gości, taki był popyt na gorzałkę, piwo i miód. Kumowie ściskali się, całowali, zapewniali się nawzajem o swojém przywiązaniu i czułości.
Na dobitkę, ni ztąd ni zowąd, znaleźli się jacyś dwaj wędrowni muzykanci, a widząc że ludzi jest dość i zarobek być może, zaczęli stroić skrzypce.
Młodzieży tego tylko było trzeba. Zaraz znalazł się jakiś elegant, gospodarski syn, tupnął podkówkami, chwycił wpół zapłonioną dziewuchę i krzyknąwszy — hu! ha! puścił się w tany.
Za jego przykładem poszli inni, i wnet obszerna karczma Jankla zamieniła się na salę balową. Michałowéj usiąść nie dano; była to kobieta przystojna, wesoła, gospodyni porządna; za honor sobie miał każdy kto mógł z nią tańczyć. A i ona sama zabawić się także lubiła.
Zmęczona, wymknęła się do sieni — a ponieważ umówiła się z Mateuszem, że na jego furmance powrócą, więc téż wyszła przed karczmę, upakowała w wozie wszystkie sprawunki i okryła je dobrze słomą.
Było już późno; noc pogodna, choć zimno; księżyc płynął po niebie wysoko i rzucał blade promienie na poczerniały dach karczmy, na wioskę, las i rzekę, wijącą się między łąkami.
Przy koniach nie było nikogo, — jedni poszli tańczyć, inni pić, inni wreszcie przypatrywać się zabawie. Szkoda było babinie zostawić sprawunków na łasce losu; wgramoliła się więc na wóz, otuliła się chustką i pilnowała, w nadziei, że wyjdzie ktoś z karczmy i będzie dawał baczenie na wozy.
I dumało się babinie o tym zającu, co im dziś przez drogę przeleciał; o jarmarku, o butach, o chustce, o Michale swoim, który chłop dobry jest, ale czasem lubi się zabawić zanadto, — o dzieciach, a najbardziéj już o tym jasnowłosym Jantosiu, pieszczochu, który wciąż lubi za nią łazić, jak, nieprzymierzając cielę za krową i choć ma dopiero dwa lata, już gada: „matulu,” tak jak najstarszy. Okrutnie dobry dzieciak i mądry, — po ławce do komina wylezie i patyczkiem, z ukropu, z garnka, potrafi wyjąć kartofel... taki dowcipny rak...!
Zadumała się kobiecina o tém, że ma tyle lnu do międlenia, że całą zimę prząść będzie na nowym kołowrotku, że z tego przędziwa naszyje koszul dla chłopa, dla starszych dzieci, dla Jantosia... A to płótno będzie śliczne, cienkie, równe, wybielone na słońcu... Jantoś pomoże jéj rozciągać je na łące, skoro już wiosenne słonko przygrzeje, — ten Jantoś, taki ładny, taki mądry, który o wiośnie już pewnie gęsi paść potrafi... Jak kto się urodzi zdolny, to go długo uczyć nie trzeba; dość mu jednego słowa, dość mu raz dobrze pięścią w kark, a reszty sam się domyśli — odgadnie...
Chłodno jest na dworze, wiatr jesienny się wzmaga. Babina otuliła się w chustkę, wkopała nogi w słomę i — duma. Zmęczona podróżą, zmęczona tańcem, śni... czuje senność, oczy jéj się kleją — marzy... Zdaje jéj się, że siedzi w ciepłéj izbie, przy kominie, na którym ogień bucha wesoło; w wielkim garnku kartofle się gotują, w ryneczce skwierczy jak nieszczęście słonina... Ona sama siedzi przy kołowrotku i przędzie. Jantosiowi swojemu bajkę opowiada; starsza dziewczyna piérze drze pod piecem, chłopak sobie wiatraczek z gontów robi, a Michał podrywkę na ryby szykuje... Tak dobrze w téj chałupie, spokojnie...
W karczmie tymczasem bawią się, aż szyby brzęczą, wędrownym muzykantom pot oczy zalewa, Jankiel z wielkiéj krętaniny chałat z siebie zrzucił.
Mateuszowym konikom przykrzy się stać przed karczmą; zmęczone i głodne chciałyby się dostać do stajenki, zjeść świeżego siana, a późniéj rozciągnąć się na słomie, wypocząć. Schyliły łby ku ziemi, pożywienia węszą, krok za krokiem posuwają się naprzód, aż już karczmę minęły, a ujrzawszy się na drodze do Zawadówki, parsknęły raźno i pobiegły wyciągniętym kłusem...
Muzyka brzmiała w karczmie tak głośno, że turkotu wozu nikt nie słyszał, a szkapiny śpiesząc do domu, pędziły po równym, twardym gościńcu.
Mateusz kiwał się senny za stołem, Michał ożywiony zabawą i kilkoma kielichami gorzałki, o Bożym świecie zapomniał.
— Graj muzyka! — wołał, obejmując wpół którąś z licznych swoich kumoszek — graj! — i zawinąwszy połę od sukmany na ręku, przyśpiewywać zaczął:

Oj, w kalinowym lesie,
Oj, dyabeł babę niesie!

— Macie tez co śpiewać... — odezwała się kuma — jeszcze, chowaj Boże, w złą godzinę...
— Czekajta daléj — zawołał —

Ale upadł i jęknął
Bo mu zara grzbiet pęknął!

— To ci galanta baba być musiała — odezwał się jakiś chłop — i som dyabeł nie mógł jéj podźwignąć!...
— Wiadomo — wtrącił inny — baba to je ciężar...
— A musi wy to lekkie, jak piórko?... wiaterby was zdmuchnął!...
— Aj, wiater! wiater!... — dorzucił Mateusz półsenny — słyszyta jak hucy w kuminie? pewnie się kto obwiesił...
— Ziąb śkaradny na świecie!
— Ziąb? — zawołał Michał, podskakując, — co mi ta ziąb! Niech się psi zimna boją, bo na dworze siedzą, a człowiek, skoro je w chałupie...

Ej, moja Małgorzato,
Nie zważaj ty se na to!
Bo choć na dworze zima,
Ale za piecem lato!
Hu! ha!

— Mateusie! Mateusie! — wrzasnął młody parobczak, wpadając nagle do karczmy.
— A co? półkwaterek ci dać?... Léj, Janklu, nie pytaj! ja rzetelnie zapłacę... do jednego grosa...
— Ale... Mateusie!...
— Co ta będziesz gadał po próżności... pij, kiedy ci dają, i tylo!
— Juści, pij!... Tu nie pij — jeno waszych kuniów nie ma przed karczmą!
— Ukradli! — krzyknął, odrazu wytrzeźwiony Mateusz — nieszczęście moje wielkie!
Michał urwał swą piosnkę w połowie nuty.
— Ludzie, ratujta! — zawołał Mateusz — goń, kto w Boga wierzy! ratujta moją chudobę! Héj Jankiel, psiawiaro! kto tu był obcy? — to musi twoje wspólniki!...
— Co to wspólniki!... jakie wspólniki?... ja was za potwarz do sądu podam!... widzita go!... ja wam pokażę, co to jest takie kalumnie zrobić!.!.! Co?!.. wspólniki?!.. kto tu złodziejski wspólnik jest?!...
Mateusz nie zważał na te krzyki.
— Chłopcy! — rzekł — kto w Boga wierzy, siadajta na kunie wierzchem i gońta! Nagrodzę, rzetelnie nagrodzę!... Oj! moje bydlątka kochane, od źrebiąt odchowane!... moja chudoba jedyna!...
Lamentujący Mateusz został przed karczmą, przy wozach, a chłopi, dosiadłszy koni, rozbiegli się na wszystkie strony.
Michał, na koniu swego sąsiada Marka, pognał za złodziejami napowrót ku miastu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Na drugi dzień pod wieczór, powrócił dopiero do wsi. Smutny, zbiedzony, głodny, nieśmiało wszedł do chałupy.
— Toć Boga pochwal przynajmniéj... — rzekła do niego żona — przecie katolik jesteś...
— Niech będzie pochwalony... — odrzekł. — Gadałem ci o zającu, nie chciałaś słuchać, a tera nieszcęście... ni prosioka, ni pieniędzy, ni butów, ni czapki — i jeszcze Mateuszowe kunie ukradli... Będę ja tera wiedział, jak to babskiego gadania słuchać... jak to na zająca nie zważać...
Kobieta rozśmiała się.
— Ej... nie śmiej się babo! — krzyknął groźnie — bo mnie mankulia porwie i jeszce co złego komu zrobię...! Nie zaczepiaj mnie... pókim dobry!
Baba wstała z ławki i rzekła:
— No, nie pomstuj jeno; co się stało to stało, to się nie wróci — a tera chodźno do kumory, pokażę ci przybytek...
Chłop wszedł i ze zdumieniem zobaczył swoje buty nowe i czapkę, — i z niemniejszém zdumieniem dowiedział się, że Mateuszowe konie od wczorajszéj nocy są w domu.
— Pamiętajże se tera — mówiła, śmiejąc się, baba — żebyś sam chodził buty kupować, to przynajmniéj złodzieje nie będą boso chodzili.
— Ej, Magduś! Magduś! — jagodo... — dobra ty kobieta, ale... zawdy to je kiepsko, jak człowiekowi zając bez drogę przeleci!...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.