Zając (Dygasiński, 1900)/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Adolf Dygasiński
Tytuł Zając
Rozdział VII
Wydawca Jan Fiszer
Data wyd. 1900
Druk Warszawska Drukarnia i Litografja
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Dlaczego człowiek nadał Mefistofelesowi postać ludzką, nie lisią? Czyżby uznawał, że w przewrotności lis człowiekowi nie sprosta?
Ale zające morzelańskie musiały chyba przed Kitą odczuwać taką samę trwogę, jaką chłop zabobonny odczuwa, wyobrażając sobie dyabła w ludzkiej postaci. Jednakże dyabeł płata ludziom po największej części figle tylko i to zwykle pijakom; lis, gdzie się pokaże, popełnia kradzież, zabójstwo — istny Rinaldini morzelański!
Onego czasu, kiedy to było polowanie z naganką, Malwa na stanowisku tak nieznacznie przywarł do pniaka, że Kita wyszedł na strzał, a po strzale padł i leżał na murawie martwy. Strzelec poskoczył żwawo — że to z lisem miał do czynienia — chce go jeszcze kolbą w łeb zajechać, w tem Kita się z ziemi porywa — i tyle go Malwa widział.
„Wszelki duch Pana Boga chwali“ bełkotał pobożny strzelec, spoglądając przestraszonym wzrokiem w gąszcze leśne, gdzie mu Kita zniknął szybko, jak błyskawica.
Na polowaniach znowu z ogarami ten sam lis albo psy zmylił i wyjechał w pole, albo im taką sztukę wypłatał, że nagle ucinały i przystawały wśród zapalczywej gonitwy, nie mogąc wiatru odszukać.
— Któż tam może wiedzieć, co on zrobił? — mówił wtedy Malwa do myśliwych, zarzucających go pytaniami. — Ma on różne swoje kawałki: czasem przesadzi jednę, drugą kłodę, albo i nawet na jakie pochyłe drzewo wskoczy, przycupnie, a głupi ogarzyna nosem po ziemi powłóczy i goni dalej, nim zmiarkuje, że próżna jego praca.
W Morzelanach Kita był graczem i jakim jeszcze!... Przez dwanaście lat z górą walczył o kawałek chleba z ludźmi i ich żołdakami, psami, a czynami swymi zdawał się przemawiać: „bierzcie wy się na sposoby, ja żyć muszę i rodzinę swoję wyżywić!“
Człowiek zabija zająca, ale go lubi — poczciwego zajączka widzi nawet na księżycu; lisa, „chytrego szelmę“, prześladuje z ogniem nienawiści w duszy. Ha, bo się zeszli obaj w pożądaniu mięsa! Stąd walka zacięta, w prowadzeniu której dzikie, na zagładę skazane zwierzę wykazuje stosunkowo więcej talentu, niż przemożny wróg i współzawodnik.
Sumienie nigdy nie robiło Teterze wyrzutów za trucicielstwo i skrytobójstwo, popełniane na lisach, które niewątpliwie mają prawo życia. Mają, tylko zjadają za dużo mięsa, a przy tem futro ich popłaca. Jak to przyjemnie zabić i mieć miłą pociechę: „Spełniłem dobry uczynek!“
Zgrozą przejmowały poczciwego Malwę znalezione liczne kości w rozkopanej jamie, gdzie Kita założył był sobie rodzinne ognisko, a trzeba mu oddać sprawiedliwość — był to doskonały ojciec i nienaganny małżonek. No, ale przecież takich spraw prywatnych nikt nie uwzględnia, gdy chodzi o skończonego łotra, rozbójnika.
Zobaczmy, co Malwa znalazł w jamie lisiej! Oto w bruździe tej jamy poniewierał się kawałek kości łonowej z gęsi, którą ten dobry lis-ojciec ukradł rodzinie dworskiego stangreta Józefa. Wielki Boże! kogóż wówczas nie posądzano o kradzież tej gęsi. A duża, tłusta gąska była. Strzelec odłożył na bok rydel, ukląkł, aby się lepiej przyjrzeć wykopaliskom i wpadł w filozoficzną zadumę — zwyczajnie jak człowiek wśród kości. Miał oto nadzieję, że Kicie zabierze z jamy dzieci, gdyż pan rządca kazał; tymczasem lisy przewidziały, czy co, Malwa znalazł tu tylko kości.
Doznany zawód napełnił jego duszę goryczą, a gorycz bardzo sprzyja różnym filozoficznym poglądom.
„Mój Boże, co to mięsa przepadło!“ poszepnął strzelec z westchnieniem. „Drugi się napracuje, a przez całe życie nie powącha tego.“
Mówiąc to, gmerał palcami w rozkopanej ziemi, wydobywał kostki ze stosu kręgowego zająca, to znowu strugi czyli zęby zajęcze, które lisiątkom służyły do zabawy. Indziej dawała się widzieć potężna kość udowa indyka, skradzionego o zmierzchu na dziedzińcu plebanii. Oj, dostał też wtedy basy Burek!... Łotr kradnie, niewinny odbiera karę.
W gruncie rzeczy jest to wszystko jedno, gdyż chodzi o napiętnowanie złodziejstwa w ogóle przez pewną ilość kijów: sprawiedliwość w ogóle ma zadosyć uczynienie. Lis podbierał zające z wnyków Tetery, a kłusownik walił za to syna Franka: jest to pedagogika i jurysprudencya przyrody, w której ilość siły i materyi jest zawsze ta sama. Co się tyczy Burka, wszyscy na tego psa podszczuwali: „Nikt, jeno on zeżarł indyka — szkodnik zwleczony!“
Oprócz wymienionych kości, Malwa wydobył obojczyk koguta dworskiego, który raz nad wieczorem wskoczył był właśnie na płot, aby pianiem dzień pożegnać, kiedy go nagle ktoś za gardło chwycił, ścisnął i pieśń kogucia zamarła w piersi. Kradzież tego rozkosznego koguta przypisała szafarka dworska żydom sadownikom. „Głowę sobie dam uciąć, że żydzi!“ Tak jest, żydzi są winni zawsze! Nawiasem mówiąc, szafarka była antysemitką i żydom przypisywała wszystko zło na świecie.
Ale któżby zdołał wyliczyć rozmaite szczątki, znalezione w lisiej jamie?... Kolce jeża, kawałek ogona wiewiórki, pierze z kaczek, kur, skowronków, czajek, kuropatw, derkaczów, przepiórek. Bo Kita nie przebierał: co na placu, to nieprzyjaciel. Trudnił się widać i rybołówstwem, jak świadczyły ości rybie, znalezione w jego jamie. Jakże tu ludzie nie mają walczyć z takim zjadaczem? Strzelec Malwa brał się za głowę na widok tylu odpadków kuchennych.
„No, no, prostę zwierzę, a żyje sobie lepiej niż człowiek“ mówiąc to, miał na myśli „człowieka“-brata, Teterę.
Na jesieni, w zimie, kiedy po lasach, polach, zbrakło ptaków i gniazd ich, lis bardzo zuchwale docierał do chat i dworu. Stąd to pochodziły owe nieustanne historye o tajemniczych złodziejach gęsi, kur, kaczek. Jeden tylko pak Kacper, szafarz dworski, niebardzo coś dowierzał takim historyom, a kiedy zbadał rano tropy na śniegu, wymrukiwał pod nosem: „Lis złodziej!“ Kradzieże powtarzały się, co szafarza utwierdzało w przekonaniach. Czyścił, polerował wtedy żelaza, przysposabiał odwiatry, obwłóczki, trutki, podług rozmaitych metod, usiłował lisa znęcić i złowić. Mały z tego bywał pożytek: Kita zjadał w nocy porozrzucane smaczne grzanki, a nigdy nie tknął trutki, ani też przynętą nie dał się zwabić w żelaza. Czasem inny jakiś, głupszy lis padał ofiarą; ale w takim razie Tetera uprzątał zdobycz — on tu był królem nocy. Szafarz morzelański działał po ludzku mądrze i chytrze, z góry wiedział, że z mądrem, chytrem zwierzęciem ma do czynienia; lisa nie podszedł, a pracował dla kłusownika.
Przychodziły jednak i na Kitę ciężkie czasy — pora owych zimowych zadymek, zasp śnieżnych, srogich mrozów, w połączeniu z nadzwyczajną ludzką ostrożnością i psią czujnością. Ciężko mu było przetrwać to wszystko! Obchodził starannie wnyki, sidła, żelaza, głównie przez Teterę pozastawiane, i zabierał, co znalazł, o ile go w tem podbieraniu Franek już nie uprzedził. Zające i kuropatwy, postrzelone w jego rewirze, do niego należały, chociaż czyhały tu na nie także jastrzębie i wrony.
Mrąc głód, musiał też nieraz rozgrzebywać kupy suchych liści, chróstów, gdzie jeż odbywał sen zimowy. A nie, to znowu drepcił po owych drobniuteńkich, jakby sznureczki, tropach, uganiając się, wietrząc za myszami — dyndował.
Oh, wielka jest różnica w życiu między zającem i lisem! Pierwszy odżywiał się ladajako, a miał daleko więcej nieprzyjaciół. Drugi potrzebował na stół mięsa, a wyłącznie wojował z człowiekiem. Powiedz mi, co jadasz, a ja ci powiem, kto są twoi nieprzyjaciele!
Gdy Kita wyszedł w pole, popatrzył, posłuchał i zawietrzył, już miał gotowy plan, wiedział, co robić, gdzie się obrócić.
Dużo mówiła ta jego czaszka szeroka, uwieńczona parą śpiczastych uszu, i ten nos w samym wierzchołku trójkąta ostrokątnego, i ta para błyszczących światełek popod uszkami. Wszystko w lot chwyta, zjawiska świata zewnętrznego, materyał dla znakomitych pomysłów, upraszczających zadania życia. Jego bystrość jest źródłem lisiej chytrości, zuchwalstwa, bezczelności, wysokich zalet gatunkowych, stanowiących oręż w walce o istnienie. Oszukać zręcznie nieprzyjaciela, wyprowadzić go w pole, a nie dać mu się podejść — to polityka lisa. O, i on ma strach, obawia się; ale uczucie to nigdy go nie pozbawia przytomności umysłu! Strach połączony z rozwagą, wytwarza lisią ostrożność. I to za złe mu brano. Ludzie prześladowali Kitę i zdawali się oczekiwać od niego potulności, grzeczności. Na to lis czynami odpowiadał: „głód mi dokucza i mojej rodzinie, tkliwym być nie myślę“.
Kiedy polował na kuropatwy, robił słowo w słowo to wszystko, co Malwa, Tetera, tylko — daleko zręczniej, dokładniej, ponieważ nie mógł z odległości dosięgać zwierzyny ołowiem. Jak on się skradał, wietrzył! Nos — ciągle w przedniej straży znać mu dawał, gdzie która kuropatwa przycupnęła. Podpełznął na brzuchu, w ciemności nocnej wybrał jednę sztukę, nagle skoczył i celnie pochwycił ją w zęby. Ofiara wydała rozdzierający jęk-pisk, a inne ptaki, rozbite, furknęły, pierzchły w prawo i w lewo.
Rozumie się, że i zającom w Morzelanach bardzo trudno wyżyć z takim sąsiadem. Szarak musi się tu dobrze oglądać na wszystkie strony, kiedy chodzi o wybór kotliny, gdyż nie każdy wstaje, kto się spać położył. A i opuszczając kotlinę wieczorem, trzeba się rzetelnie namyśleć, którą drogę wybrać.
Pod koniec kwietnia i w maju, Kita nie ważył się nigdy wracać do chałupy z próżnemi rękoma. Naprzód Kicina przez jakiś czas musiała dzień i noc ślęczeć przy noworodkach, stosownie do tradycyi lisiej. Któż, jeśli nie mąż, ma w takim razie zaspokajać potrzeby małżonki? Bierz, skąd chcesz, a być musi! Nie utyskiwał i nie zbywał ladajako tych obowiązków.
Później, gdy dzieci podrosły, miewało jego ojcowskie serce ogromną pociechę: zasiadał nieraz na ogonie, przyglądał się zabawom siedmiorga lisiąt płci obojej.
Był tam szczególniej jeden synek, jego ulubieniec, bardzo obiecujący lisek — wykapany tatuś. Ten zwykle spotykał wracającego do domu ojca w głównym korytarzu domostwa i, łasząc się z przymileniem, odrazu sięgał po zdobycz, którą stary w zębach przynosił: zawsze coś uskubnął ten pieszczoch i pociecha rodziców. Wzięty za serce Kita, jakżeby się nie miał poświęcać? Egoizm rodzinny jest słodkim, rozkosznym obowiązkiem.
Dom mieszkalny był obszerny, składał się z dwóch izb górnych, przeznaczonych na dzieciarnię i z komory dolnej, od której rozchodziły się korytarze na wschód, zachód, północ i południe.
Matka niekiedy udzielała tu dzieciom pierwszych nauk, przynosząc im żywą mysz albo ptaszka. Dziatki, igrając z ofiarą po izbie, zaprawiały się do polowania: dobry przykład i żywe doświadczenie stanowią podstawę wychowania.
Oto ojciec wjeżdza do jamy z kurą i zaledwie stanął w progu izby, siedm par światełek błysnęło ku niemu, a czternaście par nóg żwawo poskoczyło i w oka mgnieniu siedm pyszczków rozrywało kurę za łeb, za skrzydła, nogi, ogon, mrucząc z rozkoszy szarpania.
Raz atoli wrócił do domu Kita bez chleba powszedniego, markotny, zziajany i z łapą rozkrwawioną; legł, zwinął się w kłębek, lizał łapę.
Pełno szemrania było na ojca; liski tylnemi łapkami skrobały się po karkach i nic sobie nie robiono z chorego rodzica.
Kita nie czuł wtedy najmniejszej goryczy w duszy względem potomstwa: pewnie rozumiał, że po to się płodzi własny gatunek, aby mu dać utrzymanie.
O wdzięczności lisy nie mają pojęcia.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Adolf Dygasiński.