Zagończyk/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Zagończyk
Wydawca Książnica-Atlas
Data wyd. 1931
Druk Zakłady Graficzne Ski Akc. Książnica-Atlas
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XIV.
Dla ojczyzny.

Pan Andrzej Lis w sześć dni doprowadził swój mały oddziałek do obozu pod Koszycami położonego. Ujrzał tam smutny obraz ostatecznego rozkładu.
Pan Adam Lipski nie umiał wojska w karby ująć, miotał się, naradzał, układy prowadził z dowódcami, obietnicami kusił i zwodził, aż koło starszyzny i towarzystwa chorągwianego, zaprosiwszy go grzecznie, konia kazało mu podać, aby od wojska odjechał na zawsze.
— Nie sposobny, waść, jesteś, jako żeś człek nie bitewny i na wodza nie zrodzili cię rodziciele. Bywaj zdrów i nas złem słowem nie żegnaj! — oświadczył mu namiestnik hetmański, pan Jarosz Kleczkowski.
Wtedy podzieliło się wojsko na chorągwie, większe i mniejsze; każda na własną rękę proceder wojenny prowadziła, na nikogo się nie oglądając, a, gdy Bethlen Gabor tu i ówdzie poszczypał niesforne, swawolne kupy, uradzili lisowczycy — prawdziwi i nieprawdziwi — do ojczyzny wracać, gdzie przez czas długi ciężką chmurą nad nią wisieli, aż pociągnęli w roku pańskim 1621-ym na wojnę chocimską pod buławą wprzód hetmana Chodkiewicza, a później — Lubomirskiego Stanisława.
Acz wielka spadła na starodawne chorągwie lisowskie hańba, na rękę był dla pana Andrzeja taki obrót rzeczy. Mógł bowiem bezpiecznie, okryty chorągwią łuńską, hufcem pana Wolskiego i rotami pana Jaxy-Bychowskiego, umiłowaną dziewczynę z rodzicami do rubieży polskiej odstawić.
Złożono więc słabego jeszcze i od postrzału srogiego krwią ustawicznie plującego pana Aleksandra, ojca Basi, na wozie w taborze, co z łupami i spyżą za chorągwią ciągnął, i ruszono ku Beskidom, jako że najkrótsza tam wypadała droga.
Przekroczywszy wartki Poprad koło Podolina, spotkał młody rotmistrz tabor Beki, dawno już w wąwozach koczujący w oczekiwaniu przybycia swego królewicza, który przy boku pana Andrzeja pozostawał, w przyjaźni żyjąc z wesołym panem Biernackim i czarniawym setnikiem, panem Kruszewskim, bo wszyscy trzej za muzyką i pieśniami przepadali.
Patrząc na nich, mrużył oczy filuternie setnik Chomiczewski i dogadywał:
Vere, kubek w kubek dobrała się trójca zacna! W korcu maku szukali się i pod ręce wzięli! Ha! Cygan za cyganem, ja za waspanem! Przysłowie wszelako stare mądrze poucza, że „zawżdy gorszy biały cygan, niż czarny!“ Ludzie powiadają, że „czapką, chlebem i solą, ludzie sobie ludzi niewolą“, a ci trzej — skrzypiec jazgotem, piosneczek podgrywkami i wszelakiemi zastawkami![1] Fiu! Fiu! Zacna kompanijka, niema co! Aż wszy po grzbiecie mi baraszkują, gdy na nią spoglądam!
Śmiali się towarzysze, słuchając burczenia i przytyków imć Chomika, a nikt się nie gniewał, bo wiedzieli, że się przekomarza i udaje, albowiem wesołego i usłużnego Bekę lubiał figlarny setnik.
Ujrzawszy tabor cygański, w cwał pomknął ku niemu rotmistrz, aby o rannym wachmistrzu się dowiedzieć co najrychlej.
Zdumiał się, ujrzawszy Michałka, szmatami tak omotanego, że tylko jedno oko mu wyglądało; lecz było to szare oko — łagodne, dziwnie rozmarzone i rzewne nad wyraz. Bryłowaty chłop siedział na wozie i, cicho pomrukując, niby niedźwiedź z barci miód wyjadający, za rękę trzymał zapatrzoną w niego Zazę, szczęśliwą, rozpromienioną, jakgdyby tysiące promieni słońca spadło na jej śniadą, piękną twarz i do źrenic płomiennych się wdarło.
— Michałko! — zawołał rotmistrz, wachmistrza w objęcia porwał, do piersi przyciskał, czując, że ten po rękach go całuje i łzami gorącemi, radosnemi oblewa.
— Panie komendancie, jegomościu... hm... miły, kochany panie mój... Pfy!... przecież... pfy! znowużeśmy społem... hm... pfy... pfy! — bełkotał, niby z głębokiej, pustej beczki, wzruszony, zapłakany osiłek.
— Cóż-to? — spytał pan Andrzej. — Widzę — ozdrawiałeś i nie sam jesteś, co?
— Hm!., hmm... — rozległ się pomruk i Drzazga zaciął usta.
— Burczymucho jeden! — wygrażając mu pięścią, śmiał się junak. — Toś, taki synu, nie ino do wypitki i wybitki ochoczy, ale do amorów?!
— Pfy! — syknął wachmistrz i, skonfundowany mocno, łapskiem wyglądające ze szmat oko przykrył.
Od Podobna jechali przez góry długo, bo z wozami trudno było szybko przekroczyć Tatry. Dwie niedziele zabrała im droga do Sandomierza.
Pan Andrzej mocno nalegał, aby się bez zwłoki ślub jego z Basią odbył, albowiem, jak mówił:
— Lisowie już są nauczeni, że zawżdy trza dobrą żonę bez omieszki brać, bo inaczej los ją albo umknie, albo szczęście na długie lata odroczy!
Nie mogli jednak jechać wszyscy do łęczyckiej ziemi, aby w starej kolegiacie tumskiej młodych związano przysięgą małżeńską na zawsze, więc pismem prosił rotmistrz rodziców i przyjaciół, aby do Sandomierza pośpieszyli, ponieważ pan Aleksander Wolski jeszcze chorzał i słaby był, z raną, co mu się otwierała, porając.
Stało się zadość prośbie junaka.
Zjechali rodzice pana Andrzeja i stryj — Mikołaj Lis — kanonik uczony, a za nimi druhowie wierni, prawie wszyscy tak czy owak z Lisami spokrewnieni, a więc Zabrzezińscy, Nowodworscy, małomówni Habdanki, Haraburdowie, stateczni Czarnkowscy, butni Raczyńscy, Ossendowscy, też Lisem pieczętujący się, a nad Bzurą osiedli oddawna, Rogala-Przesmyccy, Łaszczowie i inni z żonami i córkami.
Rodziciel junaka, chorąży łęczycki, pan Michał Lis, przywiózł ze sobą stary krucyfiks żelazny, który niegdyś z krzyżowej wyprawy przywiózł z Ziemi Świętej jeden z Lisów — wojewoda Maciej, sławny komes i pan na Łęczycy, Tumie i Kole; dukatów bitych, czerwonych worek spory i jakoweś pismo z pieczęcią chrzestnego ojca pana Andrzeja, wojewody łęczyckiego, pana Adama Sandziwoja Czarnkowskiego z Czarnkowa, aczkolwiek z pokazaniem pisma tego zwlekał sędziwy pan Michał.
Matczysko, szczęśliwe z powrotu syna i z jego małżeństwa godnego, miała w tobołach upominki piękne dla urodziwej, słodkiej synowej, i patrząc na rozpromienioną, dorodną parę, popłakiwała, aż jęła ją uspokajać pani Krystyna i do swojej komnaty przywiodła.
Miał już słuchy młody rotmistrz, że sułtan, uważając czyny lisowczyków za pogwałcenie układu w Jarudze, który w r. 1617 stanął, do wojny się sposobił. Nie wiedziano tylko, kiedy to nastąpić ma, a wróżono źle, bo w kraju niedobrze się działo, a i wojsko do posłuchu nie było skore.
Pan Andrzej z rodzicem w komnacie gościnnej o sprawach wszelakich rozprawiał i o swoich przygodach opowiadał, gdy nagle wwalił się Michałko Drzazga i wyprostowany w progu stanął.
— Co tam masz? — spytał rotmistrz.
Bryła przyciężka przestąpiła z nogi na nogę i mruknęła:
— Pfy!
— Skoroś przyszedł, to gadaj po ludzku, a nie prychaj! — upomniał go junak.
— Do pana komendanta... hm... po potrzebie wielkiej... pfy! pfy!
— No! Gadaj-że, Michałko! — zawołał zaciekawiony rotmistrz.
Chłop z wielkim rozpędem runął, jak długi, do nóg pana Andrzeja i przyciskając się twarzą do jego kolan, ryczał:
— Ja bez owej Zazy, cygańskiej dziewki, żyć nie mogę! I ona też beze mnie... Pokornie proszę o zezwolenie, aby... pfy! ksiądz nauczył i okcił ową Zazę, jako że poganka jest, a potem... potem... hm! hm! Jegomościu... mój jegomościu... stułą związał... bo nie życie mi bez niej... nie życie!...
Ryczał i łzami zalewał się wachmistrz mocarny.
Zdumiony rotmistrz z ziemi go podniósł i rzekł poważnie:
— Kiedy tak, to uczynię, czego chcecie oboje!...
Drzazga wyprostował się i już nic nie mówił, tylko w oczy komendanta patrzał błagalnie, a po sinej jeszcze, świeżej bliźnie ściekały mu ciurkiem łzy.
Uśmiechnął się pan Andrzej i spytał:
— Takżeż okrutnie miłujesz ją, chłopcze?
— Hm... hm! — ryknął Michałko tak głośno, że pan Michał aż uszy zatkał.
— A co będzie, gdy dzieci czarne na gębie zrodzicie? — spytał szeptem rotmistrz.
— Pfy! Pfy! — parsknął Drzazga, lecz wnet cichutko śmiać się począł i zapłonione, szczęśliwe oblicze w łapach przeogromnych ukrył.
— Śpieszy się chłopu przed nową wojną! — zauważył pan Michał, gdy wachmistrz odszedł.
— Gdzież tam! — odparł syn. — Słaby mocno jest, nie wziąłbym go ze sobą, gdyby nawet wojna wypadła...
Ojciec westchnął i, w kapocie poszperawszy, pismo z pieczęcią wiszącą synowi podał.
Pan Andrzej czytał, a twarz mu coraz bardziej bladła, usta drżeć zaczęły, wargi skurczyły się straszliwie i odsłoniły białe, mocne zęby.
Albowiem odczytał młody rotmistrz list przypowiedni królewski i pismo odręczne wojewody łęczyckiego, nakazującego junakowi bez zwłoki gnać do ziemi piotrkowskiej, ludzi pozbierać, ile się da, aby tylko pewnych i bitnych, poczem do wielkiego hetmana koronnego nad Dniestr pośpieszyć.
Wojewoda pisał:
— Nie znajdziesz ninie wiernych synów ojczyzny, jej dobro przed swojem szczęściem stawiających. Sejm i senat przed królem i jego zakusami na Szwecję skaczą, niczem piesek italski, panowie-szlachta naszą złotą wolność contra patriam zwrócili i, veto na wszystko zakładając, tem się od zaciągu i wojny odgradzają. Pessima tempora nastąpiły, i ino na takich, jak ty, synku, ojczyzna polegać śmiele może. Przeto do serca rycerskiego przemawiam i do sumienia acz młodego, lecz experimentissimi et illustrissimi wojownika odwołuję się usilnie. Periculum in mora, hostes enim ante portas Poloniae sunt, synku najmilejszy, najwierniejszy! Pośpieszaj i czyń, co sumienie i amor patriae nakazuje! Ino pamiętaj — abiecta cunctatione!
Do tego pisma odręcznego, wojewoda załączył list przypowiedni z podpisem króla Zygmunta III.
Przeczytawszy wszystko, rotmistrz pozostał nieruchomy. Oblicze miał ponure, a w oczach — gniew i rozpacz.
— Przekleństwo rzucono na mnie! — zawołał, pięści do skroni podnosząc. — Ledwiem do szczęścia doszedł, wywalczywszy je, i już — odrywają mnie od niego! Nowa wojna! Śmierć znowu kosić będzie... Hostes ante portas patriae! Dlaczegożto ja po ciężkim znoju wojennym, gdy rany się nie zabliźniły, a pot nie wysechł na strudzonem czole, mam iść, gdy inni, „szczob od czornoj choroby sczezły!“ — na przypieckach de publicis gwarzą i veto swoje, psubraty, pieją?! Dlaczego? Azaliż mało to ludzi wojennych i szabel ostrych w Rzeczypospolitej? Ino ja! Ino ja!
Biegać zaczął po izbie junak, palce łamać, wyć z bólu i rozpaczy.
Nagle stanął i umilknął.
Spostrzegł Basię, która cicho weszła i słyszała skargi rycerza.
Zbliżyła się i, ręce na ramionach junaka położywszy, rzekła cicho, tak że tylko pan Andrzej słyszeć ją mógł:
— Nie czas na prawowanie się o to, kto ma iść... Ojczyzna gore i bez namysłu trza piersi nadstawić, bronić ziemi i ludu! Nie czas na szczęście własne, drobne, niewidzialne, bo jest ono jako kropla deszczu wobec morza, jako ziarnko piasku na łasze rzecznej, jako źdźbełko nikłej trawy na łące... Idź, luby mój, bez skargi, gniewu i goryczy, a miej w Bogu nadzieję, że nagroda nie minie nas!... Odłóżmy do dni radosnych zwycięstwa Polski połączenie nasze na wieki i ufajmy w miłosierdzie Boże, że dni te nadchodzą, a po nich — szczęście — wiernych dzieci matki — Polski... Idź w imię Boga!
Padł rycerz stroskany, zrozpaczony do nóg ukochanej dziewczyny i szlochał, rzucając słowo po słowie:
— Zgrzeszyłem... mea culpa... Opamiętanie dałaś, luba moja!... Idę.... idę!
Tegoż jeszcze dnia, żegnany błogosławieństwem rodziców i odprowadzany przez młodszych, odjechał na nowe trudy wojenne młody rycerz.
Koło krzyża, przy którym droga na wielki szlak wybiegała, pozostał pan Andrzej z Basią. Długo mówiła do niego, a on lica coraz jaśniejsze miał i oczy szczęściem i ogniem niezwykłym płonące. Schylił się do jej kolan, ręce drobne całował gorąco i odjechał bez czapki, jakgdyby przed nim święty obraz niesiono.
Już pochłonęła junaka dal i kurzawa, a panienka wciąż jeszcze klęczała pod krzyżem, korzyła się i, ręce przyciskając do piersi, łkaniem wezbranej, modły zanosiła do Ukrzyżowanego:
— Zbawicielu Przenajświętszy! Na rany Twoje, na mękę okrutną, na miłowanie moje wierne, zachowaj tego rycerza o sercu czystem, nieskalanem i zwróć mi go, nietkniętego wrażą strzałą w zwarze sieczy krwawej, jako że potężny jesteś, wszechmocny, miłosierny i widzisz dusze ludzkie, a nic przed Tobą ukryć się nie zdoła! Zbawicielu, Jezusie Nazareński, Chryste Panie, na łzy i boleść Matki Twojej Świętej wysłuchaj błagalnej modlitwy mojej!
Łkała i główkę złocistą do zbutwiałego drzewa krzyża przyciskała, pełna tęsknoty, niepokoju, miłości i nadziei niezłomnej, jaką tylko wiara daje, krzepiąc serca prawe.

* * *
Dwa razy przysyłał gońca z pismem stęskniony pan Andrzej, donosząc, że z chorągwią do wielkiego hetmana ciągnie, lecz wkrótce słuchy o nim zaginęły. Po Rzeczypospolitej przebiegała jak błyskawica wieść hiobowa, straszna, że pan Stanisław Żółkiewski, opuszczony przez wojsko kwarciane, senat i szlachtę, co przy dworze swarzyła się i o wakanse ubiegała, z drobnemi zastępy ogarnięty przez hordy bisurmańskie chanów Dżanibeka, Dewlatgireja, Kałgi i Kantymira, życie postradał wraz z wiernem wojskiem, a głowę sędziwego obrońcy ojczyzny Iskander-basza do Stambułu posłał.

Później inny piorun uderzył w naród polski i wzburzył go. Oto od Dniestru do Karpat powtarzano sobie, że w nieszczęsnej bitwie pod Cecorą w jassyr wzięci zostali hetman polny Koniecpolski, młody Jan Żółkiewski, i synowiec wielkiego hetmana — Łukasz, Struś, Korecki, Potocki Mikołaj, Bałaban, Farensbach i inni znamienici panowie, w bitwie opuszczeni przez Walentego Kalinowskiego i Gracjana.
Potem wlókł się czas długiego, ponurego milczenia, a w roku następnym wypadło sławne oblężenie Chocimia, wycieczki szalone hetmana Jana Karola Chodkiewicza, podczaszego koronnego i starosty sandomierskiego — pana Stanisława Lubomirskiego i pana Walentego Rogawskiego przeciw hordom sułtana Osmana i chanów tatarskich; te sławne bitwy wstrząsnęły Rzeczpospolitą i ducha w niej obudziły...
Polska na rubieży swojej wroga wstrzymała i do odnowienia i utrwalenia dawnego pokoju zniewoliła sułtana.
Wtedy wyruszyli delegaci królewscy do Porty, aby o wymianę jeńców układy prowadzić.
Dowiedziano się od nich, że wśród jeńców znajdował się rotmistrz Andrzej Lis, który był przez Tatarów w jassyr porwany, gdyż pod Cecorą posieczon okrutnie, bez ducha leżał na polu.
W Łęczycy i Sandomierzu z biciem serca wyglądano zaginionego rycerza.
Pewnego wieczora do bramy dworu pana Aleksandra Wolskiego w ziemi sandomierskiej zbliżał się samotrzeć chudy, acz barczysty jeździec.
Podwoje były uchylone, więc wjechał na dziedziniec, otoczył zielony trawnik przed pałacem i zatrzymał konia.
Ujrzał dziwny obraz.
Przed domem na ławie siedział ogromny, nieskładny, do odłamu skalnego podobny człek z blizną szeroką, która mu całą twarz przecinała; jednem ramieniem tulił ów mąż do siebie piękną, czarnowłosą, śniadą niewiastę, a drugiem trzymał owinięte w pieluchy dziecko, przeraźliwie krzyczące.
Bryłowaty olbrzym, posłyszawszy szczęk podków, podniósł głowę i przyjrzał się bacznie.
Nagle porwał się z ławy, dziecko cisnął na kolana kobiety i przypadł do stóp jeźdźca, rycząc, jak żubr zraniony:
— O-la Boga. Toż to komendant mój! Hm! hm!
Oderwał się od strzemienia rycerza i potoczył się jak głaz, co rozpędu wielkiego nabrał, rycząc coraz głośniej i straszliwiej:
— Jaśnie panienko! Pan rotmistrz Lis we dworze!
Pan Andrzej z konia skoczył i biegł ku domowi...

KONIEC






  1. Oszukaństwo.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.