Zabobony myśliwskie
| Dane tekstu | ||
| Autor | ||
| Tytuł | Zabobony myśliwskie | |
| Pochodzenie | Biblioteczka Historyczno-Geograficzna Nr. 26 | |
| Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „Rój” | |
| Data wyd. | 1926 | |
| Druk | Sp. Akc. Zakł. Graf. „Drukarnia Polska“ | |
| Miejsce wyd. | Warszawa | |
| Źródło | Skany na Commons | |
| Inne | Pobierz jako: EPUB | |
|
| ||
| Indeks stron | ||
Tylko bardzo głupi ludzie nie wierzą w zabobony. Dlatego, że są głupi.
Jeżeli im wspomnieć o jakimś mądrym przesądzie — śmieją się. „Poznać głupiego po śmiechu jego“, jak mówi poeta.
Jedna z pań zapytywana, czy wierzy w duchy, odparła z oburzeniem: „Ja? nigdy! Czy uważa mię pan za tak niemądrą? Nie! nie wierzę w duchy!“ Po chwili zaś dodała: „Ale że są — to fakt“... I zacytowała długą litanję, nie budzących wątpliwości, przykładów.
Wielu z nas, Czytelnicy drodzy, przypomina tę wzruszającą damę, gdy chodzi o zabobony...
Najstarszym mieszkańcem ziem polskich był człowiek jaskiń ojcowskich, łowca mamutów i zwierząt przedpotopowych, człowiek-zwierz o mocnej, zwierzęcej budowie, grubych kościach, niskim czole, wielkiej twarzy, wydatnych szczękach i w tył cofniętej brodzie.
Ziemię naszą zamieszkiwały wówczas kudłate, rudawe mamuty, bujnem futrem pokryte nosorożce, potworne hipopotamy, jaskiniowe lwy i niedźwiedzie, hjeny plamiste, woły piżmowe i wielkorogie łosie.
Krzemiennym toporem, dołem i sidłem walczył dziki człowiek z dzikim zwierzem, hartując w tej wojnie siły swe i rozum. Łowiectwo dostarczyło mu pierwotnego mieszkania — skalnych grot — z których wyparł olbrzymiego niedźwiedzia. Łowiectwo okryło go futrem zwierza i ochroniło przed chłodem. Łowiectwo wreszcie karmiło człowieka mięsem zwierzyny, której pełne były zimne bory.
Nie dziw zatem, iż powodzenie na łowach dla pierwotnego człowieka było wszystkiem: od powodzenia owego bowiem zależało zaspokojenie dojmującego głodu, ochrona przed straszliwem zimnem, zdobycie materjału do broni.
Myśl ludzka poczęła od chwili swoich narodzin zagłębiać się w tajemnice powodzeń i niepowodzeń łowieckich, klęsk i zwycięstw, triumfów i upadków, nadziei radosnych i bolesnych zwątpień. Stajemy u źródeł magji łowieckiej — u źródeł myśliwskiego zabobonu, nieśmiertelnego jak samo myślistwo.
Myśliwski przesąd, narodzony w puszczy odwiecznej, z poszeptów drzew, z westchnień wiatru leśnego — żyje po dziś dzień w myśliwskiem sercu.
Przed każdem wyruszeniem na łowy straszy nas niepokojący i złowieszczy, lub unosi na skrzydłach swej ufnej radości ku upragnionym zdarzeniom.
Łowca mamutów i reniferów dzień cały spędzał na polowaniu. Gdy zaś szalejące wichry śniegowe nie dozwalały mu na łowy, przy ognisku jaskiń magdaleńskich, tworzyć począł na ścianach grot podobizny zwierząt łownych.
Ściany jaskiń pokryły się obrazami czerwonoburych mamutów, żubrów, reniferów, dzików, niedźwiedzi, dzikich koni i kozłów skalnych. A podobizny tych stworzeń zrodzone z tęsknoty łowieckiej są jednocześnie dziełem sztuki i magicznym zaklęciem, zabobonnym hołdem złożonym groźnym duchom puszczy, lub opiekuńczym zwierzętom rodu.
Od owych czasów zamierzchłych przez całe dzieje ludzkości snuje się widmo łowieckich zabobonów. Całą przyrodę zaludnia rój duchów, wil i brzegiń, dziwożon i dzikich mężów.
W dziecięctwie Słowiańszczyzny, zaczarowane łowy napełniają puszcze zgiełkiem i wrzawą. Polują duchy leśne — duchy umarłych wojowników — dawno zaginionych łowców. Polują nocą przy księżycowej poświacie, a kto posłyszy gon psów i głosy trąb łowieckich — ten zginie.
Jeśli zaś żyć będzie — nigdy szczęścia nie zazna na łowach.
Po młakach i mszarach, po bagnach i błotnych borach złe duchy wodzą zbłąkanego łowcę. Zwodnicze ogniki tańczą na przepastnych topielach — światełka złudne zapalają się tam, gdzie grozi śmierć niechybna śmiałemu myśliwcowi. Tysiącem czarów i podstępów duchy puszczy bronią dostępu do swojej dzikiej, dziewiczej krainy...
Ażeby zwyciężyć ich chytrą przebiegłość łowca winien znać magję tajemną, czarodziejskie zioła, — dziwne zaklęcia, — któremi pokonać można wszelkie na łowach przeszkody.
Broń myśliwska, oszczep, rohatyna, topór, sidło, dół i pułapka — to oręż bez duszy — to półśrodek łowiecki, który nie osiągnie powodzenia i nie da pewnej zdobyczy, o ile mu będzie brakowało niezbędnego dopełnienia, — magicznej formułki lub zaklętego środka. Triumfujący zabobon podbija dusze myśliwskie i poczyna wszechwładnie panować. Staje się bóstwem łowców, potężnem a groźnem, któremu składają krwawe ofiary po szczęśliwych łowach.
Gwara łowiecka, bogata i dumna, odmienna od mowy powszedniej i pełna tajemnic dla profanów, niewątpliwie pochodzenie swoje zawdzięcza magicznym zabobonom.
Dziś np. śród ludu naszego w niektórych okolicach po zachodzie słońca nie wolno szczura nazwać jego imieniem właściwem: gdyby ktoś wymówił słowo „szczur“ — wywołałby to zwierzę paskudne, gdyż słowo — według ludowego przesądu — posiada moc czarodziejską. Szczura wystarczy nazwać „paskudnikiem“ — by w ten sposób zniweczyć zły czar ukryty w brzmieniu jego imienia.
Przykład powyższy może dla nas być kluczem przy docieraniu do źródeł dzisiejszej gwary łowieckiej. Przysłowie: „nie wywołuj wilka z lasu“, które weszło do potocznej mowy i pozbawione jest dziś dla nas wszelkiego znaczenia istotnego, jak zużyty, wytarty, stary pieniądz, miało niewątpliwie swoją bujną młodość, gdy wymówienie słowa: wilk, było istotnie magicznem wywołaniem straszliwego drapieżnika z jego puszczańskich kryjówek.
A „wywołanie“ takie, nierzadko miało krwawy epilog. Lodowata, groźna zima widziała niejedną leśną tragedję, biały śnieg nieraz spłynął gorącą krwią okrutnie mordowanych ofiar.
To też starano się wilka nie „wywoływać“, z lasu. Wystarczało go nie nazywać „wilkiem“, lecz basiorem, lupurem, lupką, dzikim psem, kobylarzem, zbójem, a wilczycę — waderą. W słowach tych była czarodziejska moc ochronna, tak jak dziś kryje się ona w słowie, „paskudnik“, według wierzeń ludowych, w stosunku do znienawidzonego szczura.
Lecz nietylko miano „wilka“ skreślili myśliwcy ze swego słownika. Zabobon kazał im wierzyć, iż nazwanie każdej części zwierza drapieżnego jej nie — myśliwskim mianem przynosi nieszczęście na łowach. Oczy „basiora“ poczęto więc nazywać lampami, zęby — kęsami, lub kłańcami, ogon — wiechą lub polanem, głowę — latarnią.
Oczywiście gwara łowiecka z zabobonu narodzonego współcześnie objęła nazwy całej zwierzyny łownej i drapieżnej — celem zdobycia pierwszej i szczęśliwego zwalczenia drugiej. Niedźwiedzia nazywać poczęto Misiem lub bartnikiem, lisa — mykita, zająca — kotem, szarakiem, kopycą, śpiochem, gachem i t. d. — byle nie zającem.
Nie będę tu zagłębiał się w słownictwo łowieckie — bardzo bogate — nie należy bowiem szczegółowa jego analiza do zakresu niniejszego dziełka.
Chodziło mi jedynie o zaznaczenie jego magicznych źródeł — z czasem zatraconych i zatartych bez śladu. Gwara, powstała z zabobonnych wierzeń łowieckich, po setkach lat stała się dumą myśliwych, widzących w niej swój klejnot szlachecki na odwiecznej tradycji oparty, a odróżniający brać z pod znaku św. Huberta od szarego ogółu profanów i „fryców“.
W zaraniu naszych dziejów zabobony łowieckie odegrały ważną rolę w ochronie zwierzostanów. „Fantastyczna wyobraźnia“ — jak słusznie pisze Spausta, autor pięknego dziełka „Na tropach“ — „była niepoślednim czynnikiem ochrony fauny leśnej u ludu, i, być może, iż przyczyniła się do przetrzymania u nas w późne wieki tych gatunków zwierząt, które dawno wyginęły w krajach przez inne plemiona zamieszkałych“.
Głębin lasu i jego mieszkańców strzegły przed śmiałym łowcą złe duchy.
Wierzenia i zabobony wzbraniały, pod grozą wzbudzenia gniewu tych duchów, tępienia niektórych zwierząt i ptaków.
Czy dziś w walce z kłusownictwem możnaby wyzyskać przesądy ludowe? Kto wie.
Wrócimy do tego w ciągu niniejszej opowieści.
O świcie historji — w pogańskiej Polsce — wielkie łowy na grubego zwierza poprzedzały wróżby kapłanów z jelit i z lotu ptaków, z parskania łowieckich rumaków wnoszono o triumfach lub klęskach myśliwskich, które były dla śmiałych łowców równie bolesne, jak klęski wojenne... Nie pomogła maczuga, oszczep, ani bystra strzała giętkiego łuku — gdy głos wyroczni przepowiadał niepowodzenie na łowach. Nie pomagały grodze albo kłody, w stępice i jamy nie wpadał zwierz, przełaja gubiła się i błąkała w puszczy, a samotnego myśliwca błędny ognik wodził po błotach, aż wprowadził w topiele i młaki, skąd nie było wyjścia. Słuchano przeto władnego głosu wróżby, czyniąc ofiary Radegastowi, bożkowi łowców.
A gdy Polska przyjęła chrzest, gdy święte gaje padły pod toporem, a dziki zwierz uchodzić począł w ostępy, — zabobon łowiecki nie zniknął z rojem rusałek w zielonej gęstwinie ostępu, nie schronił się ze stadkiem pierzchliwych dziwożon w jeziornej fali — lecz pozostał w sercu chrześcijańskich myśliwców.
Powodzenie roztacza swe opiekuńcze skrzydła nad królami — myśliwymi, dając im zwycięstwo w krwawych zapasach z dzikami, niedźwiedziami, turami i rozszalałemi żubrami. Królów i książąt ogarnia istna gorączka łowiecka, która trwa aż po XIII wiek.
Lecz zabobon nie milczy i ostrzega czasem zbyt odważnego łowcę przed grożącem niebezpieczeństwem. Jeżeli koń się potknie — winien zawrócić z drogi! Myśliwy często nie słucha głosu przesądów.
„Pojechał Sieciech w orszaku Bolesława na łowy do puszczy zwanej Usosin, w której znajdowało się wiele żubrów. Ubiwszy onych niemało ruszono jednego nadzwyczajnie wielkiego i srogiego, przyczajonego w legowisku. Myśliwi nazywają takiego żubra odyńcem, ponieważ błąka się samotnie, nie łącząc się ze stadem. Zwierz szczwany psami, ze wszech stron płoszony oszczepami, pędził prosto ku Sieciechowi; ten wstydząc się uciekać w oczach monarchy i wszystkich myśliwców zeskoczył z konia, zastawił się oszczepem i pchnął nim żubra, ale widząc, iż go nie poraził, rzucił się na ziemię. Zwierz, srożny w gniewie, stratował go naprzód kopytami, potem zaś porwawszy na rogi, jak piłkę podrzucał — kilka razy, wreszcie stratowanego i nawpół umarłego wrzucił pomiędzy krzaki i ciernie...“ Miało to miejsce, według słów Długosza, w r. 1107.
Nie miał łowieckiego szczęścia pierwszych Bolesławów — Bolesław Wstydliwy. „Dolegało szlachtę częstokrotne“ jego „myślistwo“ — pisze Kromer. „Albowiem kędykolwiek na łów zajechał, wszędzie szlachta psy książęce wyżywiać, koni samemu i łowcom jego użyczać i podwody zosobna dawać koniecznie wszystka musiała. Dla tych tedy przyczyn wiele się nań ludzi zżymało“. Przyczyny te wywołały rokosz zbrojny, zakończony bitwą pod Bogucinem, rokosz wszczęty „za sprawą biskupa Pawła“, który „niepamiętny dostojeństwa swego na rozkoszach, na myślistwie i na sprośnym wszeteczeństwie“ czas spędzał.
Nie miał łowieckiego szczęścia Bolesław Wstydliwy, zapewne dlatego, iż, będąc wstydliwym nie mógł przed polowaniem nikogo prosić o pokazanie mu na szczęście kolanka. Natomiast wspomniany Paweł, Przemankowski, biskup krakowski, sekretarz albo kanclerz królewski, który wedle słów kronikarza „tak się chciwie myślistwem parał, że też łowcowi za nieostrożne z sieci wypuszczenie zwierza piersi oszczepem przebił“, nie miał pod tym względem żadnych uprzedzeń. Trawiąc czas, według Kromera „na sprośnym wszeteczeństwie i na myślistwie“ niewątpliwie obejrzał niejedno kolanko, co mu przyniosło powodzenie na łowach. Tak to wstydliwość niezawsze bywa w życiu doczesnym nagradzaną, zwłaszcza wśród myśliwych.
Pojawienie się niezwykłego zwierzęcia wedle starych zabobonów było głosem nieba, nakazującym wzniesienie grodu na chwałę Bożą, w miejscu, gdzie widziano cud. W ten sposób szereg miast wyrasta w Polsce. Władysław Odonicz w XIII w., polując w puszczy zabija olbrzymiego jelenia. Ciesząc się ze wspaniałej zdobyczy widzi na niebie baranka z hostją... W miejscu ubicia jelenia zakłada miasto Wieluń...
Od najwcześniejszych dni chrześcijaństwa na ziemiach polskich istnieje wiara, iż polowanie w uroczyste święta przynosi nieszczęście.
Lud opowiada straszliwe baśnie o dzikich strzelcach, którzy, mimo przestróg ludzi świętobliwych, w największe święta, w czasie mszy, zabawiali się łowiectwem, niszcząc zasiewy włościańskie... Aż przyszedł dzień łowów, z których srogi pan nie powrócił już do domu... Porwały go złe wichury, uniosły go nawałnice wyjące. Wszelki ślad po nim zaginął.
A po nocach w puszczy rozbrzmiewa czasem trąbka myśliwska i dzikie wrzaski i potępieńczy gon psów... Przeklęty strzelec cwałuje przez błonia i ostępy, a za nim trop w trop ognista złaja... I trwa ta szalona, piekielna gonitwa przez całą noc, po całym borze, aż blady świt zaróżowi swoją nieśmiałą pieszczotą niebo wschodnie, gwiazdy gasnąć poczną powoli, a złe duchy wracać do krainy wiecznego potępienia...
Pierwotna wiara w nieszczęścia płynące z polowania w uroczyste święta trwa po dziś dzień przez całe nasze dzieje. Wiąże się z nią śmierć ostatniego z naszych Piastów, króla chłopków, Kazimierza Wielkiego.
Posłuchajmy, co pisze o tem kronikarz Kromer:
„Roku P. 1370 przezimowawszy Kazimierz w Krakowie na samym przystępie wiosny do Wielkopolski odjechał. Na jesień, wyjeżdżając stamtąd w powiecie sędomirskim i w Rusi na polowanie myśliwe całą zimę odłożyć umyślił i już do Przedborza w siradzkim powiecie przyjeżdżał, gdy go nieszczęśliwy przypadek napotkał. Na dzień 10 września uroczystego święta Narodzenia Matki Boskiej nie słuchając przestrogi nabożnych ludzi niektórych, do lasów przyległych dla polowania wyjechał. Gdy przez miejsca zawadziste i przez łomiste chrostowiska w cierniowatą gęstwinę jelenia pierzchającego dojechać usiłuje, wnet koń we wszystkim biegu szybkim padłszy pod nim człowieka laty i ciałem obciążonego gwałtownie potłukł i aż gorączki nabawił“. Wskutek tego potłuczenia król Kazimierz Wielki umarł dnia 5 listopada tegoż roku.
Powodzenie łowieckie uważane było w dawnej Polsce za pomyślną lub niepomyślną wróżbę ważnych zdarzeń politycznych, wojen i sojuszów, co do których decyzja często zapadała na łowach w dzikiej kniei. W puszczańskich ostępach rozstrzygali najważniejsze sprawy państwa Jagiellonowie, udane łowy za dobry uważając omen. Gdy zaś na łowach nie wiodło się, gdy zwierz uchodził, nieraz ważny krok polityczny nie dochodził do skutku z obawy niebezpieczeństw złej wróżby.
Władysław Jagiełło zwykł zwoływać „panów radę“ do puszczy niepołomickiej. Tam przyjmował poselstwo hospodara mołdawskiego Eljasza. Na łowach w Niepołomicach 1420 r. zrobił jedno z najważniejszych posunięć politycznych swego panowania, odmawiając posłom czeskim przyjęcia ofiarowanej przez nich korony.
W głuchym ostępie boru koło Sądowej Wiszni w szałasie świerkowym przyjął Jagiełło posła dwóch królów, błędnego rycerza Guilberta de Launoy, kawalera orderu Złotego Runa, przysłanego przez Karola VI króla Francji i Henryka V króla Anglji.
A i pierwsze początki Unji Lubelskiej narodziły się na szczęśliwych łowach w puszczy grodzieńskiej, mereckiej, wigierskiej, rudnickiej, niepołomickiej i białowieskiej, gdzie król w mroku leśnych uroczysk wiódł długie narady z Witoldem ze zdobyczy łowieckiej i powodzeniu swoich śmiałych zamierzeń...
Przed krzyżacką potrzebą na łowach w Grodzieńszczyźnie hartowali się rycerze w zapasach z grubym zwierzem. Słusznie mówi historyk, iż ten sam sajdak, tę samą włócznię na wróżby losu rzucali, „która później grzęzła w piersiach najeźdźców ojczyzny“.
Jak zaś pomyślne były łowy, z których snuto dobre prognostyki na przyszłość, stwierdzają uczty na cześć cesarza w Łucku, gdzie biesiadnikom codziennie podawano do stołu 100 żubrów, 100 łosi i 100 dzików...
W XVI i XVII wieku, gdy czar łowiectwa stanowiły bohaterskie zapasy lub „pracowite staranie a bliskie do ptaka przydybanie“, gdy romantyzm łowów sokolich owiewał niezwykłym urokiem zabawy myśliwskie — myśliwiec pokrewny otaczającej go przyrodzie pełen był przesądów i zabobonów.
Lecz skoro w epoce saskiej myślistwo oddaliło się od natury stając się „wyrębem mięsa“ — zabobony i przesądy tracą rację bytu: polowanie z altany na wypuszczane z klatki zwierzęta nie mogło się nie udać. Przygoda traciła posmak niebezpieczeństwa, przestawała być przygodą. Wyniki były pewne i z góry przesądzone, jakość polowania i zwierzyny — niemal że obojętna.
Poniatowski, późniejszy król, w następujących słowach opisuje nam takie łowy:
„Dziki, wilki i niedźwiedzie zwieziono w klatkach. Gaiki i laski, obrastające kanał augustowski, miały celowo urządzone ścieżki obrzucone sieciami i zawieszkami. Wypuszczoną zwierzynę parła naganka na te właśnie ścieżki, schodzące się na ruchomym pomoście, zawieszonym nad kanałem. Pomost pod naciskiem wypieranej na niego zwierzyny zważał się, a zwierz zakreślając wielki łuk wpadał do wody z wysokości 30 stóp... Brzegami kanału uganiały psy, prześladujące przerażoną i otumanioną zwierzynę na lądzie i wodzie, póki tym widokiem zabawiający się król nie uznał za odpowiednie strzelić“.
Przy tego rodzaju polowaniach pozbawionych wszelkiej pierwotnej poezji nie było miejsca na zabobony i przesądy, zrośnięte z dzikiem myślistwem wśród dziewiczej przyrody, zrodzone z niepewności łowieckiej i z wiary w potęgę nieznaną, władającą losami leśnych mieszkańców.
Zabobon i przesąd szukają w końcu XVII wieku i w początkach XVIII wieku innych dziedzin łowieckich, by je zawojować zwycięsko.
Najważniejszą dziedziną, jaka dostała się pod ich wszechwładne panowanie, było lecznictwo ze zwierzęcych „dziwnych misterjów“ i innych „mirandów“ środki czerpiące.
Zwierzyna staje się dla łowcy niewyczerpanem źródłem „czarnoksięskich remedjów“, odwracających choroby i śmierć: każda jej część posiada niezwykłe „cnoty i zalety“.
W piśmiennictwie naszem najtypowszym pomnikiem ówczesnych przesądów łowieckich był „skład albo skarbiec znakomitych sekretów Oekonomiky Ziemiańskiey“ Haura, dzieło ciekawe i cenne choćby właśnie jako źródło do badań nad magją łowiecką drugiej połowy XVII stulecia.
Zajrzyjmy do tej skarbnicy „sekretów rozmaitych“. Jeleniemi rogami „utarszy (je) na proch radzi Haur „kadzić dla przygody od jadowitej gadziny“. „Róg jeleni palony na różne choroby dobry iest: żołądek umacnia, gorączki uśmierza, febry mitiguie, który to róg spalony subtelno tłuką, przesiewaią y z wodką różaną na kamieniu marmurowym praeparuią. Z koniuszków rogów chyminkowie wódki przepalają na wielką chorobę“.
„W sercu ielenim znayduie się kamyk, którego zażywaią do proszków na mdłości y słabości. Wodka z ieleniego serca dystylowana serce posila.
Mięso ielenie febry oddala“.
O łosiu autor „Oekonomiki“ pisze: „Kopyto iego jest pomocne na wielką chorobę człowiekowi, którego gdy ta napadnie affekcja, dać mu to kopyto w garść trzymać“. Róg kopyta „bywa skutecznieyszy“ gdy ubić łosia w chwili „kiedy się zadnią skrobie nogą“ lub zdychającemu odrąbać prawą tylną nogę, gdy ją „przy zdychaniu rościągać będzie“.
Rogi żubrowe „maią w sobie wielką cnotę y sekreta“. Robią z nich puhary, „oprawuią ie w drogie Metala“, w których „gdyby była trucizna, zaraz ią wyrzuci“.
Niedźwiedzia „żółć jest pomocna przeciw padaiącey niemocy y paraliżowi“. „Oczy niedźwiedziowi wyłupione y na lewem ramieniu powieszone febrę kwartanę uśmierzą. Sadło przepukliny goi, parchy czyści, włosy bieli, przez smarowanie czoła pamięć naprawia“. Mózg niedźwiedzi szkodliwy jest; przychodzi od niego „szaleństwo y od rozumu odejście“.
Mięso dzicze „krew czystą mnoży. Krew warzona z iakem pokarmem zdrowa y posilna, z wodką zmieszana pomocna w suchotach“. Zęby wieprzowe tarte w wodce z makiem polnym „na kolki y parcia w bokach bardzo pomocne. Łayno ususzone y podane w trunku leczy plucie krwią. Mocz wieprzowy pity z „pietruszczaną wodką“ kamień w człowieku kruszy.
Sarna jest taksamo jak i inne zwierzęta łowcze niewyczerpanym zbiornikiem „sekretów“. Gnój sarni w winie rozrobiony leczy „koleryczność“ (gniewliwość); spalony, utarty, zmieszany z octem i miodem goi parchy; rozrobiony na maść z wieprzowym sadłem leczy podagrę i łamania kości.
Głowa zajęcza na proch spalona i zmieszana z młodym masłem leczy parchy. Smarując się mózgiem pieczonym z zająca leczymy w ten sposób skutecznie „rąk trzęsienie“ i wielką chorobę.
Lisie „płucka w winie opłokane, wysuszone, na proszek utarte w cukrze zaprawny „leczy owrzodziałe płuca, suchoty, ciężkie kaszle, duszności. Śledziona warzona i pita, ocukrowana“, wszelkie rozpędza nabrzmiałości ciała“. Krew „wysuszona, potym utarta na proszek“ pita z wódką łamikamieniową, kruszą kamień w nerkach i pęcherzu.
„Cała liszka y wszystka iey spalona postać na proszek z wodką Fiiałkową abo Podbiałową goi piersi y płuca zranione, od suchot broni. Łayno ususzone, sproszkowane z octem po posmarowaniu niem goi brodawki“.
Całego królika „na proszek spaliwszy i proszek z młodem masłem zmieszawszy smarować tem gardło w czasie zapalenia, gruczoły, wole albo krosty. Smarowanie sadłem króliczym leczy „żyły schniące“. Mózg pieczony w popiele, w mleku abo w iakim trunku“ po otruciu się „tedy szkodzić nie może“.
Borsuk obłupiony ze skóry „y na proch spalony“ „z piwem letnym dobry iest tym ludziom, którzy mają zepsowane płuca, nawet y tym, którzy krwią pluią“. Krew destylowaną na klarowną wódkę piją przeciw morowi.
Składem aptecznym jest bóbr. Sadło jego leczy „żyły narwane“, chroni „nawet od nagłey śmierci“. Skóra bobrowa wyprawiona i noszona pomaga podagrykom i paralitykom. Stroje „wiatry zatrzymane rozpędzają, siły umacniaią, truciznę zadaną wypędzaią, do kichania przywodzą, białogłowską chorobę miesięczną pędzą, od nagłej śmierci bronią y od wielkiej choroby zachowuią, ruch naprawiają, trzęsienie rąk oddalaią, macicę Białym głowom umacniaią, boleści zębów mityguią“.
Wilcze zęby w srebro oprawne pomagają małym dzieciom przy wykluwaniu się ząbków. Powieszony na szyi śpiącego dziecka wilczy ząb chroni je „przed lękaniem“. Serce ususzone i sproszkowane w piwie uśmierza wielką chorobę.
Wątroba ususzona, pita, spędza puchlinę, leczy suchoty, blednicę. Wnętrzności ususzone w trunku kolki uśmierzają; skóra wilcza — też. „Łayno wilcze w chustkę zawiązawszy y kędy kolki prą na to mieysce przyłożone „znaczną uczyni pomoc“. Olejek z wilka pomaga na podagrę. „Krew wilcza distyllowana, gdy będzie z niey wódka, trzeba pić ludziom, którzy krwią pluią...“
Gdyby wierzyć w skuteczność tych wszystkich „sekretów“ choroby należałyby oddawna do klęsk przeszłości.
Cierpisz na żołądek? masz gorączkę? pij róg jeleni z „wódką różaną praeparowany“. Masz wielką chorobę? Pij wódkę „z koniuszków rogów“. Choryś na serce? Skosztuj wódki z jeleniego serca. Masz brodawki? Posil się łajnem lisim. Brodawki przeminą — jak ręką odjął. Cierpisz na kamienie wątrobiane? Napij się dziczego moczu. Znakomity i smakowity medykament.
Zastanawia w tych wszystkich radach jeden szczegół. Jak słowo litanji w poradniku medycznym Haura powtarza się przy różnych częściach różnych zwierząt wyraz: wódka. Krew dziczą zaleca autor pić z wódką na suchoty. Spalony lis z „wódką fijałkową“ goi piersi, krew wilcza z wódką — płuca. Cóż u djabła z tą „wódką“? pyta mimowoli czytelnik. Jeśli ją pić mamy na wszelkie możliwe choroby, to może ona jest leczniczym wszechbalsamem? Możeby się tak mogło obejść bez spożywania dziczego łajna, sarniego gnoju, palonych lisów oraz bez picia moczu wieprzowego? Możeby poprostu chory złożony niemocą mógł napić się tej czarownej „wódki“.
I równomiernie z tem pytaniem rodzi się w czytelniku wątpliwość, czy lekarstwa zalecane przez Haura, nie są straszniejsze od chorób, które mają rzekomo leczyć?
Jeśli gnój sarni w winie leczy „koleryczność“, to niewątpliwie nie jeden z nas woli być „koleryczny“, niż spożyć ten specjał. Niejeden z nas od picia w wódce łajna lub moczu lisów, wilków oraz pomniejszej zwierzyny woli być „przywiedzionym do kichania“, mieć nieco gorszy słuch i nieco bardziej trzęsące się ręce. De gustibus non est disputandum.
Lecz gdyby przyprawy przedziwne usunąć, gdzież byłyby owe „mirabilia“, na które zabobonni łowcy staropolscy tak baczną zwracali uwagę? W magji lekarskiej z łowieckich zdobyczy czerpiącej „medykamenta“ tkwić musi jakieś źdźbło prawdy — jak w każdym zabobonie. Sama zresztą siła przesądu — z głębokiej wiary i z głębokiego przekonania płynąca — jest już potęgą, zdolną niejednego uzdrowić.
Śród przesądnych zaś jedno z pierwszych miejsc należy bezspornie myśliwym. Dlaczego? W zakończeniu niniejszej rozprawy postaram się to wyjaśnić.
Mgła przesądów przesłania od czasów średniowiecza obyczaje zwierząt. Wierzą im najwięksi uczeni. Albertus Grotus, badacz-ornitolog z XIII w., Albertem Wielkim zwany, twierdzi np., (opierając się na przesądach), iż „ibis często na zatwardzenie cierpi; gdy mu ta choroba dokuczy idzie nad morski brzeg, nabiera wodę długim dziobem i sam sobie daje lewatywkę“.
Tym podobnych bzdur, płynących ze ślepej wiary w ludowe podania, spotykamy nieskończoną moc aż po XVII wiek.
Wystarczy zajrzeć do „Oekonomiki ziemiańskiej“ Haura, by uraczyć się przesądami, dotyczącemi życia zwierząt łownych.
„Pardus, od którego pantera, ryś pochodzi — zdaniem Haura — znajduje się w Murzyńskiej ziemi, ma postać wołu, wielkością i rozłożeniem rogów jako jeleń głowę podobną mający, szyję ma jako niedźwiedź i sierść takową. Zbiegają się z sobą oraz Lwice, z któremi ten Pardus łączy się. Bywa ich jeszcze trzeci rodzaj z Wielbłądzice, gdy się pomieniony z nią łączy Pardus i zowią się Wielbłądorysie“.
Jeleń zrzucając rogi „kilka dni przedtym wężami się pasie“. Dopędzony przez myśliwych „puszcza gnój gorący i jadowity, a nogami rzucając oczy nim psom goniącym zapryskuje i oraz je tym oślepia“. Niedźwiedzie „potomstwo swoje płodzą bez formy, na kształt sztuki pieczenia, którą potym lizaniem samica do swojej dopiero formuje postaci“.
Dzik, „zwierz iadły, koleryczny“ ujrzawszy swą krew „gdy się na kim tego niemoże pomścić od jadu swego tak się zapali, że natenczas, ktoby się jego sierści dotknął zębami, zarazby strętwiały“.
Górskie sarny „gdy od strzelców swoje widzą niebezpieczeństwo, z wysokich skał naprzeciwko drugim skałom nad głębokimi przepaściami i dolinami przeskakują i tam się na swych rogach zawieszają“.
Bóbr, gdy go myśliwcy szczwają, „na samym doganianiu wiedząc o tym, że łowcy najbardziej o jego starają się strój, odgryzuje to sobie prędko, a przed ich oczy odrzuca i miota, aby na samego wzgląd mieli i wolnie go puścili“.
Od przesądów z tej samej dziedziny, tj. dotyczących obyczajów zwierząt roi się w Nowych Atenach albo Akademii wszelkiey Seyencji pełnej, na różne tytuły, jak na classes podzielonej, „mądrym dla memorjału, idjotom dla nauki, politykom dla praktyki, melancholikom dla rozrywki erygowanej“ przez ks. Benedykta Chmielowskiego, dziekana Rohatyńskiego w 1754 roku.
Zdaniem ks. Chmielowskiego królik dziki, polny „rączości ekstraordinaryjnej, jelenie i inne ściga zwierzęta, samym tylko liże językiem, a tym samym ślepotę im przynosi, drugie całe zabija jadem swoim. Wiele tak pobitych zwłóczy na jedno miejsce, darniem pokrywa, na drzewo się wychwyciwszy, głosem zwoływa zwierzęta do swego mięsiwa nagotowanego. Jak się naiadłszy zwierzęta rozejdą, królik zstępuje z drzewa, owe pożywa ostatni, wprzód nietknowszy zębami, aby zwierząt owych nie potruł swoim iadem“.
Co do kreta „dawni ludzie tej byli perswazji, iż ten przyszłe będzie wiedział rzeczy, któryby serce jego jeszcze drygające mógł zjeść“.
Kto zatem z kolegów-myśliwych przed wyruszeniem na łowy pragnąłby dowiedzieć się, co mu fortuna przyniesie, niechajże, zgodnie z radą ks. Chmielowskiego, spożyje krecie serce „jeszcze drygające“.
„Lampard“, według „Nowych Aten“ to „zwierz do charta podobny... ludzkie lubiący excrementa, które w lesie w jakim wysoko zawiesiwszy naczyniu zwabisz lamparta“.
Myśliwcze egzotyczny na nieznanych lądach szukający przygód łowieckich! Daremnie uzbroiłeś się w broń palną chcąc zdobyć lamparcie trofeum. Należało z sobą raczej wziąć do puszczy pewne „naczynie“ codziennego użytku, zawiesić je (pełne) wysoko w lesie — a lampart pewien.
Tygrys, według ks. Chmielowskiego, „zwierz okrutnie siadły, gdy głos usłyszy bębna, do takiej pobudza się złości, iż samego siebie szarpie“.
Szkoda, że nie wiedzą o tem kraje nawiedzone przez plagę tygrysią. Zamiast bowiem zapuszczania się w groźne indyjskie dżungle, gdzie nieraz łowcę śmierć spotykała, wystarczyłoby urządzić koncert „bębnowy“. Słysząc głos bębna każdy tygrys począłby się szarpać, i stopniowo pożerać: przy końcu koncertu zaś każdy z tygrysów pożarłby się całkowicie, oblizał i — plaga drapieżników należałaby do przeszłości.
Jestto coprawda jedyne zdanie ks. Chmielowskiego, które czasem rozumiem. Rozporządzając jednym pokojem i parą bębnów w chwilach natchnienia rozumiem te „okrutnie ziadła“ tygrysy, które pod wpływem wrzasku bębnów same siebie szarpią. Ale moje bębny są słodkie.
Cincon — ptak żyje, według ks. Chmielowskiego, jedynie „rosą i zapachem kwiatów“. Ogromnie praktyczny tryb życia na dzisiejsze czasy!
Czerwonak — ptak „czystość ściśle obserwuje, a jeśliby do cudzołóstwa był przymuszony, sam sobie śmierć zadaje“.
Odrębną dziedzinę łowiecką stanowią przesądy, związane z prognostykami dobrego lub złego szczęścia na łowach. Myślistwo ma to do siebie, iż raz idzie wszystko łowcy jak z płatka, innym zaś razem — jak po grudzie. Powodzenia i niepowodzenia, triumfy i klęski przeplatają się naprzemian, radując i gnębiąc dusze myśliwskie. Po serji upajających powodzeń, następuje serja straszliwych klęsk — niepogoda, brak zwierza, niefortunność strzałów — wszystko sprzysięga się przeciw łowcy. Niewątpliwie winne tu są rozstrojone do ostateczności nerwy pod wpływem niepogody i braku zwierza — pierwotny jednak myśliwiec szukał źródła niepowodzeń gdzieindziej. Przedewszystkiem zaś — w dziedzinie czarów i „mirabiljów“, w królestwie łowieckiego przesądu.
Przed wyruszeniem na łowy, obejrzenie pięknego kolanka odwraca złe uroki, zapewnia powodzenie. Obejrzawszy miłe nam kolanko, bijemy szaraki i kuropatwy, ba kozły i dziki nawet. A dawniej? Rodzi się ciekawe historyczne pytanie, co nasze pra-prababki musiały pokazywać naszym praszczurom, by dać im szczęście ubicia żubra albo tura, a jeszcze dawniej — mamuta?
Przed polowaniem spotkanie starej baby przynosi nieszczęście. Spotkawszy taki egzemplarz, właściwie należałoby wrócić do domu. Niema po co jechać do lasu.
W przesądach tych niewątpliwie tkwi dużo słuszności, tak, jak zresztą w każdym z przesądów. O ile obejrzenie pięknego kolanka podnosi w nas wiarę we własne siły, ufność w szczęśliwą gwiazdę — tak niezbędną na polowaniu, o tyle spotkanie starej, brzydkiej baby, napawając nas obrzydzeniem, podkopuje odrazu wiarę tę i ufność. Wszelka ochota do łowów przemija.
„Tobie soból i panna“ — szczęśliwy myśliwcze, który zdołałeś ujrzeć cud kolanka — i „zając i sarna“. Temu zaś nieszczęśnikowi, który starą babę spotkał — stary zając, stara sarna, stary soból, albo stara panna, mogą przypaść conajmniej w udziale.
Niezmiernie interesującym jest z punktu widzenia zabobonów łowieckich wypadek, gdy babie przeleci drogę zając. Kogo wówczas spotka nieszczęście? Czy babę — że jej zając drogę przeleciał, czy zająca — że mu przeszła drogę baba?
Wyjeżdżając na polowanie, nigdy nie należy się wracać po rzeczy zapomniane. Powrót taki przyniósłby niewątpliwie pecha. Choćbyśmy zatem, wyszedłszy za próg naszego domu, zapomnieli najważniejszej rzeczy — nie należy się po nią wracać do domu.
Jeden myśliwy, jadąc na kury, zapomniał kiedyś wziąć ze sobą psa. Był natyle nieostrożny i niepomny łowieckich przesądów, iż wrócił się, zabrał psa i wyruszył na polowanie. Jakżeż prawdziwemi okazały się wyrocznie zabobonu! Myśliwiec, polując na cudzym gruncie, został spostrzeżony przez właściciela-włościanina i do tego stopnia czynnie znieważony, że, siedząc po tem tydzień w domu, nie mógł wcale siedzieć. Gdyby nie wracał za przestąpiony próg — niewątpliwie z obfitym łupem i bez sińców przybyłby wieczorem do domu.
Następnym razem, tenże strzelec zapomniał, jadąc na polowanie, psa i... broni. Nauczony smutnym wypadkiem, nie wrócił jednak. Śmiało podążył na łowy — bez psa i bez broni i przybył do domu wieczorem — zdrów i cały, obarczony sutą zdobyczą, którą nabył u Pakulskiego.
Zabobony myśliwskie należy zatem pamiętać, chcąc bawić się w myślistwo. Inaczej można dotkliwie odpokutować za swoją nieświadomość.
Jeżeli ruszając na łowy, złamiesz nogę — wracaj najlepiej do domu: jest to bowiem zły prognostyk. Mogłoby cię jeszcze spotkać jakieś nieszczęście na polowaniu.
Jeżeli wóz lub powóz, którym podążasz, dostanie się pod samochód lub, co gorsza, pod pociąg — wracaj coprędzej do domu. Mógłbyś mieć pecha.
Jeżelibyś mimo złych prognostyków zapolował — ustrzelisz naganiacza, biorąc go za zająca.
Nieszczęścia nie śpią. Na tym przykładzie, jak na żadnym innym, widać głęboką prawdę, ukrytą w zabobonie, jak perła kryje się w muszli morskiej. Gdyś bowiem wziął naganiacza za zająca, czyż nie może ci się zdarzyć, myśliwcze roztargniony, iż weźmiesz kiedyś zająca za naganiacza? A wówczas — jako naganiacza — puścisz go bez strzału?
Jeden radca ministerjalny, zapalony pogromca wilków i dzików, miał tak straszliwego pecha, iż raz tylko zabił wilka — i dotego wilk ten okazał się białą, Bogu ducha winną suczką i raz jeden w życiu zestrzelał dzika — i to musiał za niego zapłacić odszkodowanie włościaninowi, który dowiódł, iż dzik był, niestety, swojski. Radca ten stwierdził, że jego pech miał każdorazowo swoje zupełne usprawiedliwienie: raz spudłował odyńca na dziesięć kroków dlatego, że mu zając przeleciał przez drogę. Innym razem fatalnie spudłował do wilka, dlatego, że kilka dni przedtem odwiedził swą ciotkę, osobę starszą.
Oświadczenia tego człowieka posiadają doniosłe znaczenie i rzucają ciekawe światło na błogosławione własności przesądu. Jest on tarczą dla łowców przeciw pociskom złośliwości ludzkiej i przeciw żartom towarzyszów broni z pod znaku św. Huberta.
Gdyby nie było przesądów, myśliwy, schodzący po obfitej, a bezowocnej kanonadzie ze stanowiska, musiałby poprostu oświadczyć kolegom: pudłowałem, strzelałem pod psem. Obecnie może powiedzieć: „To jej wina! Nie chciała mi, szelma, pokazać kolanka“. Albo: „To jej wina! Jak się jest w tym wieku, to się, psiakrew, w domu siedzi, a nie włóczy po drogach publicznych“, lub też coś w tym guście.
Z konieczności wypada poświęcić parę słów piątkowi i trzynastce. Podzielone są zdania, co do tego, czy „w piątek zły początek“, czy też wprost przeciwnie. Jednemu ze znanych myśliwców, długo odkładany wyjazd na rykowisko jeleni wypadł właśnie w piątek i to trzynastego października. Uważał to za zły omen i jechał bez głębokiej wiary zdobycia rogów. Około tygodnia spędził w najpiękniejszych podkarpackich rewirach gdzie ryczało kilka kapitalnych byków. Z powodu różnych przeszkód, nie udało mu się, jednak, zdobyć rogów. „Ha! to pech! to ten przeklęty piątek, to ta trzynastka feralna“, powiedział nieszczęśliwy i wrócił do domu — o parę dni wcześniej, niż zapowiedział. I tu go oczekiwała niespodzianka. Okazało się — po powrocie do domu dopiero — iż rogi zdobył. Jak to nigdy przedwcześnie nie należy wyrzekać na pecha, na piątek i na trzynastkę.
Zabobon myśliwski przypisuje złą wróżbę lewej nodze (przy wstawaniu z łóżka) — lewej stronie ubrania (wkładanego rano) i t. d. Ta „prawicowość“ łowców wskazuje, ha! aż nadto wyraźnie, iż mamy śród nich wielu obszarników, mniej lub więcej zamaskowanych. Lewicowość uważana jest przez nich za niedobry prognostyk. „Kto lewą nogą wstaje, temu p. Bóg daje... pecha“. Kto, ubierając się, włoży na lewą stronę skarpetkę — niech siedzi w domu; nic nie spotka, nic nie zabije. Niektórzy twierdzą, iż lewa strona Sejmu przyniesie pecha ustawom łowieckim. Zobaczymy.
Jeden ze znakomitych myśliwych, prezes zasłużonego Klubu, idąc na wielką obławę, włożył na siebie futro na lewą stronę. Skutki były fatalne. Nie tylko nic nie zabił, ale jeszcze jego zestrzelali, ponieważ kożuszek futrem na wierzch nadawał mu pozór dzikiego zwierzęcia. Podobieństwo było do tego stopnia łudzące, iż sam prezes, nieco roztargniony, pod wpływem gorączki łowieckiej, przez chwilę sądził, że jest zwierzyną i szybkiemi susami sadzić począł w stronę naganki. Dopiero gdy najbliższy sąsiad, z okrzykami: „mój! mój!“ z dobytym kordelasem leciał, by go dobić, nieszczęśliwiec padł na klęczki, żebrząc o litość. Takto włożenie części odzienia na lewą stronę stało się złym prognostykiem łowieckim.
Jeżeli przypadkowo podczas obławy ze-[1].
Dobrą wróżbą myśliwską — według powszechnego zabobonu łowieckiego — jest spotkanie podczas wymarszu na łowy żyda. Chwila to osobliwa i istotnie znamienna: największy antysemita, najzagorzalszy rozwojowiec — jeżeli z bronią na ramieniu dąży na łów — z radością i miłym uśmiechem powita izraelitę. Nie jest natomiast stwierdzonem, czy ten ostatni, na widok broni na ramieniu, niema duszy na ramieniu. Dochodzę do najważniejszego z przesądów łowieckich, który jest swego rodzaju kamieniem węgielnym zabobonów — do życzenia szczęścia udającym się na polowanie.
Przesąd ten, mało, niestety, znany przez ogół nie-myśliwych, staje się często powodem niepowodzeń łowieckich, a nawet nieszczęść.
Ileż to razy sykniem przez zaciśnięte zęby „Psiakrew...“ — gdy uprzejmy znajomy, widząc cię z bronią i psem, życzy „żeby polowanko powiodło się“. Ten dobrotliwy uśmiech! ten miły gest! Ogarnia cię gniew szalony — a rezultat: pech, pech od początku do końca, od pierwszej chwili polowania do chwili powrotu do domu.
Dlatego też, gdy wyruszamy na łowy, a spotkamy takiego „naiwnego“ — najlepiej go przyjacielsko uprzedzić, aby nie wyjechał z niewczesnemi życzeniami. Skoro się uśmiechać pocznie i wyciągnie ku wam rękę — uprzedźcie go coprędzej, dajcie mu w mordę, gdyż może być za późno!
Rosjanie życzą sobie przed polowaniem: „Ni puchu, ni piera“ — „ani szerści, ani pióra“. — Moglibyśmy po polsku życzyć sobie: „Idź na złamanie karku“, lub coś w tym guście. Powiedzenie takie nie przyniosłoby myśliwemu pecha, a i nam nieraz dałoby chwilę szczerego zadowolenia.
Niemieckie pozdrowienie „Weidmannsheil“ i wzorowane na niem polskie „Myśliwym cześć!“ lub „św. Hubertowi cześć“, da się wybornie zastosować, ale tylko między myśliwemi.
Nie-myśliwy niema odpowiedniego pozdrowienia, rozmawiając z myśliwym, udającym się na łowy. Życzy mu więc powodzenia i... przynosi pecha.
Ma to swoją dobrą stronę. Ileż to zwierzyny w kniejach i na polach życzeniom takim życie zawdzięcza!
Wyjeżdża biedny szarak z pod naganki, rżnie ci prosto pod nogi, łupisz do niego z jednej lufy — idzie, z drugiej lufy — idzie, psiakrew, jeszcze lepiej... Przypominasz sobie nieszczęśniku, iż konduktor w pociągu, zauważywszy twoją fuzyjkę, życzył ci „wszelkiej pomyślności“. Masz więc wszelką pomyślność. Konduktor zaś mimowoli ochronił kota przed niechybną śmiercią. I nie wie o tem ani kot, ani konduktor, tylko ty — ofiaro!
Dochodzimy tu do sprawy doniosłej. Zabobony i przesądy można zastosować, jako doniosły oręż w walce z plagą łowiecką dzisiejszych czasów — z rozwielmożnionem na ziemiach naszych kłusownictwem.
Właściciel pięknego łowiska, na którym jego sąsiad bezustannie kłusował, wyczerpał bezskutecznie cały obfity repertuar argumentów, zmierzający do zmuszenia owego sąsiada, by przestał wybijać zwierzynę na cudzym terenie. Rezultat był taki, iż ów sąsiad niepostrzeżenie kłusował w dalszym ciągu — przynosząc do domu obfitą zdobycz. Na właściciela łowiska przyszło pewnego dnia olśnienie: zaprosił kłusownika na polowanie i — zamiast zakazywać mu łowów — życzył szczęścia i powodzenia. Odtąd miał spokój w łowisku: sąsiad zniechęcony pechem, przestał wogóle polować, sprzedał fuzję, wyrzekł się myślistwa.
Jak się z tego okazuje, najlepszym środkiem zwalczania kłusownictwa nie jest surowość kar, jak to niektórzy błędnie mniemają: należy poprostu kłusownikom życzyć powodzenia. Zdaje się, że niższe władze administracyjne powoli wchodzą na tę, jedynie skuteczną drogę.
Jeżeliby to nie pomogło, należy wszystko uczynić w tym celu, aby udający się na łowy kłusownik, spotkał na swej drodze starą babę. Daremnie wówczas zastawiać będzie pod lasem sidła, wnyki i pętle.
Stara baba przyniesie pecha raubszycowi. W tym celu każdy szanujący się myśliwy-hodowca powinien mieć pod ręką starszą kobietę, najlepiej starą i brzydką, którąby można w odpowiedniej chwili wypuścić na publiczną drogę, naprzeciw kłusownika. Można ją nawet dyskretnie prowadzić na lince.
Osoba taka nie sprawia na wsi zbytnich kłopotów, a zastępować może nam nieraz puhacza, gdyż wrony i jastrzębie biją na nią z gorliwością, godną lepszej sprawy.
Przesądy mają swoje przedziwne piękno i chwytający za serce urok. Dlatego, póki łowieckie serca bić będą — zabobon nie zginie. Jego piękno tkwi w tej dzielnej pierwotności, która jest czarem łowiectwa. Pierwotny człowiek w puszczy, otoczony ogromem złej i groźnej przyrody — w śmiertelnych i śmiertelnie pięknych zapasach, których stawką było jego życie, wysilał myśl, by pojąć bezmiar otaczających go wydarzeń. A nie mogąc dojrzeć słońca w mroku niewiedzy, w ciemności tajemnic — wkroczył tam — jak do czarnego wnętrza jaskini pierwotnej — z płonącą i świecącą żagwią, która mu mrok rozjaśniała: żagwią tą w ręku pierwotnego łowcy był myśliwski zabobon.
Powoli po tysiącach i tysiącach lat ludzkość wyszła na światło dzienne z mrocznych otchłani jaskiń i ciemnych grot. Lecz nieraz, gdy mrok zapadnie, lub jakiś zakątek myśli ludzkiej cienie jeszcze pokrywają, człowiek bierze do rąk pierwotną żagiew — zabobon prastary — celem rozświetlenia ciemności... I w tej pierwotnej niepożytej mocy przesądu jest jego urok i dzikie piękno.
