Za winy niepopełnione/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł Za winy niepopełnione
Pochodzenie Pisma Michała Bałuckiego
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1887
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XV.

Jak liszki Samsonowe, rozbiegłszy się po polach, rozniosły pożar szeroko, tak towarzystwo kąpielowe, rozjechawszy się w różne strony, rozniosło wszędzie skandaliczne wieści o wypadkach, w których Jan odgrywał tak smutną rolę. Rozumié się, że historyą tę przekształcono do niepoznania, zrobiono z niéj coś w rodzaju tajemnic Paryża, a starego Leszczyca pomieszano z Grűnwaldem i zrobiono z niego naczelnika jakiéjś tajemnie zorganizowanéj bandy rabusiów. Wieści te rozszerzały się tak szybko, że zanim ojciec z synem wrócili do domu, już one ich tam wyprzedziły. Można sobie wyobrazić, jak ich przyjęto; szanowni obywatele miasta nie mieli dosyć słów na wyrażenie swego oburzenia, że znosili dotąd wpośród siebie ludzi podobnych. Rodzina burmistrza trzymała prym w tym ogólnym chórze potępienia, w którym dominował także seraficki sopran panny Zenobii. Za jéj świątobliwém staraniem stało się, że stary Leszczyc utracił posadę w klasztorze i coprędzéj wynosić mu się ztamtąd kazano, by nie bezcześcił obecnością swoją czystych murów poświęcanych.
Ponieważ na prędce nie można było znaléźć w mieście innego schronienia, więc prześladowana rodzina schroniła się tymczasowo do domku za klasztorem, który niegdyś zajmowała żydówka, a który od czasu uwięzienia jéj stał pustką. Można się domyślić, jak przykrém i upokarzającém było dla rodziny Leszczyców wprowadzenie się do domu, osławionego, jako kryjówka złodziejska, wobec opinii, jakiéj teraz w mieście używali; było to niejako przyznaniem się do wspólnictwa z poprzednimi mieszkańcami. Dla Jana pobyt w tym domu był tém boleśniejszym, że go tu prześladowały wspomnienia Amelii i mimowoli nasuwały się porównania położenia ich obojga. Przypominał sobie, z jaką wyniosłą dumą odwrócił się od niéj w chwili, gdy się dowiedział, że jest córką złodzieja, a teraz, jakby na ukaranie go za tę dumę, los porównał go z nią, przynajmniéj w oczach świata. Ta wspólność położenia, zamiast zbliżyć serce jego ku Amelii, napawała go raczéj wstrętem i uczuciem podobném, jakie ma człowiek ułomny, gdy zobaczy w sąsiedztwie swojém drugiego garbuska. Ta wspólność nie zbliża ich, ale rozdziela, bo on w tym drugim nienawidzi własną ułomność i wstydzi się jéj. Może gdyby z tego zarzutu, jaki zrobił Adolf jemu i ojcu, mogli byli całkiem oczyścić się i wyjść z honorem, łatwiéjby mu było oswoić się z myślą połączenia się z Amelią, ale, będąc sam pod zarzutem, rad-by był jak najdaléj odsunąć się od niéj; bał się najmniejszych pozorów, które-by go podać mogły w podejrzenie jakiegokolwiek wspólnictwa z żydowską rodziną. Nawet myśli swoje chciał oczyścić z tych wspomnień natrętnych, i zamiast oddawać się rozpamiętywaniom przeszłości, całą uwagę swoję, wszystkie pragnienia i myśli skierował ku przyszłości, w któréj wielkie, ambitne zakreślił sobie plany. Jeżeli dawniéj marzył zawsze o wywalczeniu sobie świetnego losu, to teraz pragnienie to wzrosło, podsycane żądzą odwetu, zemsty. Chciał wzniesieniem swojém upokorzyć tych, którzy dziś pogardzali nim i ojcem jego; chciał nazwisku, zhańbionemu w aktach kryminalnych, przywrócić świetność i nadać znaczenie swojemi zasługami i stanowiskiem. I nie wątpił, że pracą, żelazną wytrwałością i nauką swoją zdobędzie sobie to stanowisko, że przyjdzie tą drogą do takiego majątku, do jakiego Naderman nieuczciwością i ślepem szczęściem. Miał to więc być rodzaj zapasów o lepsze z człowiekiem, który jego rodzinę skrzywdził i zepchnął na dno poniżenia i hańby; chciał wyróść po-nad głowę temu człowiekowi, i wierzył mocno, że jeżeli świat ten nie jest igraszką przypadku, jeżeli nad czynami ludzkiemi ważą się gdzieś niewidzialne w błękitach szale sprawiedliwości, to doczekać się musi upadku bankiera i strasznéj jakiéjś kary na niego.
Te nadzieje dodawały mu siły do znoszenia obecnego położenia. Nie były to nadzieje marzyciela; miały one podstawę swoję; niezadługo miał stanąć na czele piérwszéj fabryki spółki naftowéj, miał należéć sam do niéj, jako wspólnik; wiedział, jak kolosalne fortuny robili ludzie przy podobnych odkryciach; nic więc było niepodobnego, żeby wnet przyszedł do wielkiego majątku. Ale on nie na tém tylko budował swe nadzieje, nie opierał ich na przypadku, szczęściu; nie wykluczał wprawdzie możebności szczęśliwego odkrycia, chciał jednak inną drogą, pewniejszą, bogacić siebie i swoich wspólników, a mianowicie postawieniem fabryki na takim stopniu, aby, oprócz rafineryi, można otrzymywać i inne produkta, jakie z nafty wydobywać można, jako to: farby anilinowe, wosk i tak daléj.
Z niecierpliwością oczekiwał listu, który miał go ostatecznie zawiadomić o przyjęciu jego warunków; list ten miał być dla niego rodzajem balonu, z pomocą którego miał się wznieść w górę z téj przepaści, w jaką strącono jego i rodzinę jego za winy niepopełnione. To téż można sobie wyobrazić, co się działo w jego duszy, kiedy odebrał ten list, a w liście wyczytał, że rada nadzorcza nie przyjęła jego warunków. Cały gmach szczęścia, wzniesiony w myślach, runął mu na głowę. Nietrudno mu było domyślić się, dlaczego zerwano z nim układy. Powód był ten sam, który i jego ojca pozbawił utrzymania. Boleść Jana była tém straszniejszą, że nie podzieloną; starych rodziców nie miał odwagi martwić tą wiadomością, która ich nadzieje w proch rozerwała, a z aptekarzem nie chciał mówić o tém; bał się, że, pocieszając go, będzie mu radził otworzenie mydlarni w miasteczku. Nic więc nie mówiąc nikomu, sam w sobie gryzł się i dręczył. Gorycz i rozpacz, jak rak, toczyły mu duszę. Do tego jeszcze trzeba było, że raz na stacyi kolei, gdzie poszedł, ot tak, dla zabicia czasu, rozerwania się, oszołomienia, wpadł mu w rękę jakiś numer „Nowéj Pressy”, zostawiony prawdopodobnie przez którego z podróżnych; przerzucając go machinalnie, zatrzymał się nagle oczyma na nazwisku dobrze mu znaném: Naderman; przeczytał cały artykuł, w którym dostrzegł to nazwisko, i dowiedział się, że parę tygodni temu, w kościele Trynitarzy, w Wiedniu, odbył się obrzęd ślubny Julii Naderman, dziedziczki znakomitéj fortuny i zacnego nazwiska, z baronem Lichockim. Czytając ten artykuł, doznawał takiego uczucia, jakby mu kto serce chwytał rozpalonemi kleszczami i rwał w kawały. Nie szło mu wcale o Julią; wspomnienie o niéj teraz było mu obojętne, a nawet wstrętne; jeno te pochwały, oddawane publicznie zacnemu nazwisku, burzyły w nim żółć. Wyglądało to, jakby na urągowisko, że wtedy, kiedy ojciec jego stracił szacunek u ludzi, utrzymanie, i zagrożony był nędzą na stare lata; ten, przez którego on tyle cierpiał, doznaje ogólnego szacunku, zajmuje świetne stanowisko i jest panem wielkiéj fortuny. Ta niesprawiedliwość losu deptała i niweczyła w nim wszystkie pojęcia o szlachetności, uczciwości, cnocie; zaczął wątpić o wszystkiém, plwać na wszystko i złorzeczyć wszystkiemu.
Gdyby ta szalona burza, co kipiała w nim, mogła wydostać się na zewnątrz potokiem słów, bodaj nawet przekleństw i bluźnierstw, łatwiéj-by mu było może przetrzymać ją; ale on milczał, wrząca krew wyrabiała pod tą szczelną pokrywą milczenia żółć, truciznę i sączyła ją powoli w mózg, w serce. Rodzice zauważyli tylko, że pomizerniał i pożółkł trochę; przypisywali to brakowi ruchu, katarowi żołądka, bo nie znali istotnéj przyczyny. Aż jednego wieczora jesiennego, kiedy właśnie staruszkowie zabierali się do odpoczynku, weszli jacyś obcy ludzie, niosąc na rękach ich syna bez zmysłów. Znaleziono go w takim stanie nad brzegiem rzeki. Czy pobiegł tam w zamiarze samobójczym, czy téż poprostu wyszedł błąkać się nad rzeką, gnany przykremi myślami, trudno było dociec. On sam nie mógł dać żadnego wyjaśnienia, bo leżał bez przytomności, skostniały i blady. Nacierano go octami, wodą, i otworzył wreszcie oczy, ale nie poznawał nikogo i bełkotał coś bez związku, zrywając się i szarpiąc odzienie na sobie. Wezwany lekarz, po zbadaniu go orzekł, że jest to choroba skomplikowana, i w istocie po kilku dniach pokazał się równocześnie tyfus, żółtaczka i zapalenie płuc; zdawało się, że te złe potęgi, które niszczyły mu ducha, przyoblokły się w widome kształty chorób, aby niszczyć teraz organizm; burza ze świata myśli przeszła w ciało.
Właśnie kiedy chory znajdował się w najniebezpieczniejszém wysileniu się tych chorób, zjawiła się Amelia. Przybyła bardzo w porę, bo stara Leszczycowa upadała już ze znużenia i bezsenności; siły nie dopisywały staruszce, gdy jéj przyszło dzień i noc pielęgnować syna, moralnie i fizycznie była przygnębioną. Przybycie Amelii dodało jéj sił i nadziei, bo uważała ją niejako za dobrego ducha, za anioła stróża swéj rodziny, z którego powrotem wszystko odmieni się na lepsze. To téż przyjęła ją, jak córkę. Nie mówiły wiele przy powitaniu, cichym płaczem tylko staruszka ulżyła trochę boleści swojéj i rzekła, wskazując na syna:
— Patrz! jakie nieszczęście. Bóg nas tak dotknął. Czy wiedziałaś o tém?
— Wiedziałam — odrzekła Amelia, wpatrując się zdziwionemi oczyma w Jana, który leżał z twarzą rozpaloną gorączką i, patrząc w sufit, mówił coś szybko i niewyraźnie. Nie poznał jéj wcale. Nie wybuchnęła głośnym płaczem, nie łamała rąk, nie mdlała na ten widok, jeno twarz jéj pobladła tak, że, zdawało się, kropelki krwi w niéj nie zostało, a czarne brwi zbiegły się ku sobie i czoło pogięło się w bolesne załomy, świadcząc o niezmierném cierpieniu duszy, nad którém starała się zapanować. Zrzuciła z siebie podróżne ubranie i poszła pomagać Leszczycowéj przy wykręcaniu kompresów, któremi okładano głowę chorego.
— Zostaniesz tu z nami, prawda? — spytała staruszka.
— Zostanę — odrzekła głosem takim, jakby przysięgała na całą wieczność.
Niezadługo zjawił się także aptekarz. Był to jedyny człowiek w tém mieście, który nie opuścił Leszczyców w przykrém położeniu, bo nawet panna Zenobia, która należała do Towarzystwa pielęgnowania chorych i wspierania ubogich, nie poczuła się tutaj do żadnych obowiązków ze względu, że rodzina ta okazała w wielu wypadkach nadzwyczajną obojętność w rzeczach wiary, a tém samém, według jéj mniemania, nie zasługiwała na litość prawdziwie katolickiéj niewiasty. Aptekarz, drwiąc po swojemu z litości téj prawdziwie katolickiéj niewiasty, proponował jéj, żeby nieszczęśliwą rodzinę traktowała nie jako ludzi, ale poprostu jako stworzenia Bozkie i, jako należąca do stowarzyszenia ochrony zwierząt, będzie im mogła bez skrupułu udzielać pomocy. Za taką radę dostał klapsa od panny Zenobii i nazwę heretyka.
Otóż, gdyby nie ten heretyk, Leszczycowie, pozbawieni teraz całkiem utrzymania, byli-by cierpieli wielką nędzę. On dawał za darmo lekarstwa, on płacił lekarza, on wspierał ich pieniędzmi, i to w sposób tak nieupakarzający i delikatny, o jaki trudnoby go było nawet posądzić przy jego pozornéj szorstkości. A mianowicie: wyszukał dla Leszczyca, który teraz był bez zajęcia, robotę bardzo korzystną: tłómaczenie jego podróży po Kaukazie na język niemiecki, i dawał mu za to zapłatę, która prawie wyrównywała pensyi, jaką pobierał w klasztorze; to znowu namówił go do kupienia jakiegoś losu, za który wygraną przyniósł mu po kilku tygodniach w kwocie kilkudziesięciu reńskich. Doktora płacił w sekrecie, a przed Leszczycami chwalił jego bezinteresowność. I nie ograniczał się tylko materyalną pomocą, ale pocieszał starych, zrozpaczonych chorobą syna, i dodawał im odwagi. Rozumié się, robił to po swojemu, nie używał miodowych słów, stereotypowych frazesów o miłosierdziu Bożém; ale wyśmiewał ich obawy, nieraz i ofuknął starych za to, i beształ ich, że syna uważają za takie chucherko, które lada choroba zmieść może ze świata. Mówił to może wbrew prawdzie, bo doktor pod sekretem zwierzył mu się, że choroba jest tak skomplikowaną, iż wątpi, aby chory mógł z niéj wyjść; ale aptekarz niewiele przykładał wiary do zdolności doktora i w ogóle do całéj medycyny, więcéj wierzył w silny organizm chorego, w jego dwadzieścia trzy lata, i nie tracił nadziei. Teraz, z przybyciem Amelii, wiara jego wzmogła się jeszcze bardziéj, bo do pomocy przybywał jeszcze jeden czynnik; miłość, a on, choć naturalista, nie przeczył wpływom moralnym na organizm, zwłaszcza, że u Jana choroba wzięła początek z moralnych pobudek. Miał tedy nadzieję, że obecność osoby, dla któréj Jan żywił zawsze głębokie uczucie, zbawiennie wpłynie na przebieg choroby, i dlatego twarz mu się rozjaśniła, kiedy, wszedłszy, zobaczył Amelią przy łóżku Jana.
— Otóż mamy nową armią do pokonania i odparcia nieprzyjaciela — rzekł z humorem, chcąc rozjaśnić trochę zafrasowane oblicza kobiet. — Stara armia — dodał, zwracając się do Leszczycowéj — będzie mogła wypocząć dzisiaj, a my z panią będziemy téj nocy wartę trzymali przy chorym.
Powiedział to z umysłu, aby nakłonić Leszczycową do udania się na spoczynek, wiedział bowiem od doktora, że ta noc będzie decydującą, chciał więc staruszce oszczędzić boleści, gdyby choroba zły koniec wziąć miała. Leszczycowa niebardzo dała się namawiać na to, — była tak znużoną, bezsilną, że z trudnością mogła się utrzymać na nogach, a powieki co chwila opadały na senne oczy. To téż zaledwie się położyła, usnęła mocno, że nawet krzyki syna, który od czasu do czasu zrywał się i pasował z jakiemiś niewidzialnemi potęgami, nie zdołały jéj obudzić. Stary Leszczyc już piérwéj zapadł był w podobny sen ciężki.
Przy chorym został na straży aptekarz i Amelia; oboje siedzieli, nie mówiąc nic do siebie, wstając, ile razy chory potrzebował ich pomocy. Wśród téj ciszy słychać było świst jesiennego wichru, który zrywał w ogrodzie ostatnie liście i rzucał je na szyby okien. Kołatania tych uschłych liści straszyły Amelią; z trwogą poglądała w okno, na którego ramach kilka zżółkłych liści zaczepiło się i zdawało ciekawie, złowrogo, zaglądać do izby z ciemności.
Chory leżał spokojnie, ciężko oddychając, czasami tylko machał rękoma w powietrzu, jakby bronił się i groził. Kiedy Amelia odmieniała mu okład na głowie, chwycił ją za rękę i wpatrzył się w nią dziko nieprzytomnemi oczyma, potém zaczął odsuwać okład i rękę, i mówił z wzrastającém rozdrażnieniem:
— Dalila, precz, precz! wiem, chcesz mię pozbawić włosów, odjąć mi siłę, ale ja nie pozwolę, nie dam! Ja potrzebuję Samsonowéj siły, aby wstrząsnąć filary ich pałaców i zasypać gruzami tych łotrów, biesiadujących w złocistych komnatach, naśmiewających się z nędzarzy, co cierpią przez nich. Tak, tak, mnie Bóg wybrał, dał mi siłę, jak miecz, abym się mścił za tych, co cierpią nie za swoje winy. Muszę to zrobić, muszę! bo inaczéj gotowi zwątpić o sprawiedliwości Bożéj, gotowi uwierzyć, że niéma Boga. Jest Bóg, jest wieczność, jest sprawiedliwość!
Wołał głosem podniesionym, podobnym do dzwonu, jęczącego na wieży.
— Jest Bóg — powtarzał — patrzcie, On posłał Anioła mściciela z mieczem ognistym. Nie bluźnijcie, bo on idzie do was; nieszczęśliwi, upokorzeni, pokrzywdzeni, radujcie się!
Mówiąc to, a raczéj wykrzykując z pełnéj piersi, podniósł rękę do góry i zerwał się z łóżka, usiłując wyjść. Aptekarz przyskoczył i zatrzymał go.
— Ktoś ty? — pytał chory, wpatrując się w niego sztywnym wzrokiem — co śmiész stawać w poprzek dróg moich i przeszkadzasz sprawiedliwości? Tyś szatan, prawda? chcesz bronić tych, których nieprawości uczyniły sługami twoimi? Próżno! ramię Boga silniejsze jest. On zepchnie w czeluście piekielne ich i ciebie. Precz!
I znowu usiłował powstać, i pasował się gwałtownie z aptekarzem, który całéj siły używać musiał, aby go powstrzymać. Amelia także, jakkolwiek cała zcierpła z bólu, rękoma, zimnemi jak lód, przytrzymywała głowę szamocącego się.
— Ha, szatany! — wołał chory — nie puszczacie mnie, krępujecie, chcecie koniecznie, aby świat uwierzył, że niéma Boga, niéma sprawiedliwości. Och!
Zerwał się raz jeszcze z rozpaczliwém wysileniem, potém opadł zbezsilony na poduszki; piersi pracowały jeszcze gwałtownym oddechem i usta bełkotały jakieś niewyraźne słowa. Mówił coraz ciszéj, znużenie ubezwładniało wszystkie członki, powieki zasunęły się na oczy i usnął.
— No, zdaje się, że najgorsze minęło — odezwał się po cichu aptekarz, patrząc troskliwie na śpiącego.
Amelia uklękła przy łóżku i, płacząc z radości, odmawiała modlitwy, prosząc Boga, żeby to było prawdą.
Sen chorego trwał parę godzin; kiedy się z niego przebudził, wzrok jego zatrzymał się najprzód na aptekarzu, który siedział w nogach przy łóżku. Uśmiechnął się do niego przyjaźnie i rzekł słabym głosem:
— A pan tu co robisz?
— Przyszedłem odwiedzić pana, byłeś trochę słaby.
— Słaby? A tak, przypominam sobie, tam, nad rzeką, zrobiło mi się niedobrze, jakiś dziwny ból tu w głowie, jakby mi kto rozpaloną kulę ołowianą włożył w mózg. Ale teraz mi już dobrze, tak dobrze, lekko.
Odetchnął swobodnie i przymknął oczy, jakby rozkoszował się tém polepszeniem zdrowia. Po chwili znowu otworzył oczy i spytał:
— Gdzie matka, ojciec?
— Śpią tam, w drugim pokoju.
— Może nie wiedzą o tém, że byłem słaby; lepiéj, zasmucili-by się, oni mnie tak kochają. Biedni oni!
Westchnął i znowu zamilkł. Amelia, która siedziała za nim w głowach, podniosła się i, pochyliwszy się ku niemu, wpatrywała się z troskliwością w spokojną twarz jego. Rada-by była rzucić mu się na piersi, przywitać z nim po tak długiéj rozłące, lecz nie śmiała; nie była pewną, czy widok jéj nie sprawi mu przykrego wrażenia. Milczała więc i nawet oddech wstrzymała, by nie zdradzić swojéj obecności, a kiedy chory znowu poruszył się, cofnęła głowę i po cichu usiadła na dawném miejscu.
Aptekarz odgadł jéj myśli i chciał chorego powoli przygotować do widzenia jéj, czekał tylko sposobności, by zacząć z nim mówić o tém; ale zanim miał czas rozpocząć w tym celu rozmowę, chory odezwał się do niego:
— Wiész pan, miałem dziwny sen, śnił mi się Leon, ale nie w téj ułomnéj postaci, jaką nosił za życia, jeno wysmukły, piękny, jak jego dusza. Byliśmy razem w jakimś teatrze; grano „Zbójców” Szyllerowskich. Właśnie skończył się akt czwarty, Franciszek Moor tryumfował, zbrodnia tryumfowała, depcąc cnotę, uczciwość i wszystkie szlachetne uczucia. Publiczność była pewną, że to koniec sztuki i wychodziła niezadowolona, oburzona takiém zakończeniem, a Leon uśmiechnął się do mnie tym śmiechem ironicznym, który miał za życia i rzekł do mnie: „Głupcy! szemrzą, gniewają się, bo nie wiedzą, że jest jeszcze akt piąty. I dużo jest takich — mówił mi daléj — którzy, patrząc na powodzenie łotrów i zbrodniarzy, oburzają się na sprawiedliwość Bożą, a nie wiedzą, że życie to jeszcze nie cały dramat, że brak aktu piątego, długiego, jak cała wieczność”. I miał słuszność Leon, prawda? to jedno, że zbrodnia nie zawsze tu znajduje karę, jest najsilniejszym dowodem nieśmiertelności duszy; grób, to kurtyna, która zasłania nam akt piąty.
Mówił te słowa z gorączkowym pośpiechem, przestając od czasu do czasu, zadyszany, by zaczerpnąć powietrza, bo oddech jego był krótki. Aptekarz bał się, żeby takie forsowne gadanie nie zaszkodziło mu i prosił go, żeby nie mówił więcéj. Ale chory zżymnął się niecierpliwie i rzekł prędko:
— Nie przerywaj mi pan, ja muszę mówić, bo on mi kazał. „Powiedz — mówił mi — powiedz na ziemi wszystkim, którzy cierpią niesprawiedliwie, że jest akt piąty, że jest Bóg, że jest wieczność, że jest sprawiedliwość”.
Głos jego cichy wzmógł się znowu i rozkołysał, jak dzwon, a rozszerzone źrenice patrzały groźnie, aż od tego groźnego natężenia oczy stanęły słupem i twarz zesztywniała nieruchomo, jakby z gipsu odlana maska. Chwilę dobrą trwało to konwulsyjne naprężenie twarzy. Amelia nie widziała tego, słyszała tylko, że umilkł nagle, nie wiedząc dlaczego; była pewna, że odpoczywa zmęczony. Ale aptekarz, który siedział naprzeciw niego, zaniepokoił się tém bardzo i dopiéro ochłonął z obawy, kiedy zobaczył ruch muszkułów na twarzy, podobny do ruchu topniejących lodów na rzece; życie zaczęło wracać i ożywiać rysy, a oczy przychodziły do przytomności.
— Co to jest? — spytał chory, wodząc wkoło wzrokiem, jakby sobie coś przypomniéć usiłował — czy ja to widziałem na jawie, czy mi się śniło? Wszak teraz mamy jesień, prawda?
— Tak.
— A więc to był sen, sen podobny widzeniu, bo to było w zimie, śnieg pokrywał pola, drzewa, domy, wtém słowik zaczął cudownie nucić, i śnieg, myśląc, że to wiosna, zaczął tajać, i drzewa zaczęły rozkwitać, i zrobiła się rzeczywiście wiosna, a ja, uszczęśliwiony, zachwycony, poszedłem ku miejscu, zkąd słowicze śpiewanie wychodziło, i uczułem także wiosnę w sobie, a w śpiewie słowika poznałem jéj głos, wiész pan czyj? jéj — Amelii. I zamieniłem się także w słowika, i polecieliśmy w błękit, w nieskończoność, przelatując z gwiazdy na gwiazdę. Cudowny sen. Biedna Amelia! Czy nie wiész pan, co się z nią stało? Gdzie jest teraz?
Amelia nie mogła zapanować nad wzruszeniem, które ją ogarnęło i popchnęło na przód. Uklęknęła przy łóżku i, biorąc za rękę chorego, oblała ją łzami i pocałunkami.
— Amelio! — wykrzyknął lekko chory, obejmując ją spojrzeniem pełném błogiego zachwytu — ty byłaś przy mnie tutaj, mój dobry duchu, aniele stróżu! ty zawsze zjawiasz się tam, gdzie cierpią, choć sama cierpiałaś tak wiele. Nie gniewasz się na mnie? — spytał, patrząc jéj pokornie, błagalnie w oczy — o! a ja zawiniłem bardzo przeciw tobie. Ale teraz nie rozłączymy się już więcéj, będziemy już razem bujali, jak te dwa słowiki... słyszałaś? słyszałaś, com mówił o słowikach? Prawda, cudowny sen?... tak z gwiazdy na gwiazdę po tym błękicie, co się wiecznością nazywa.
— Ale to niéma sensu takie gadanie — odezwał się aptekarz opryskliwie — to zdrowemu-by zaszkodziło, a nie dopiéro choremu. Panno Amelio, jeżeli masz litość nad nim, zamknij mu usta, bo będzie do sądnego dnia gadał.
— Poczciwy, zacny przyjacielu! — rzekł chory z pobłażliwym uśmiechem, wyciągając ku niemu rękę — ja jestem tak szczęśliwy, że nie umiał-bym milczéć w téj chwili; milczenie zadusiło-by mnie, i tak mi jeszcze ciężko.
— To z gadania, ja mówiłem.
— Podnieście mnie trochę wyżéj; tak, teraz trochę lepiéj. Podajcie mi wasze dłonie; tak mi teraz dobrze — mówił, trzymając ich za ręce — jak dobrze...
Głos jego słabnął, cichnął, jakby usypiał. Aptekarz z przerażeniem uczuł, że ręka jego stygnie; dotknął pulsu i nie mógł domacać się uderzeń, a na twarzy rozsiadły się już cienie i oczy traciły barwę.
— E! panie Janie, co pan wyrabiasz? — zawołał aptekarz głosem przerywanym łzami, i twarz jego dziwnie pokrzywiła się z boleści.
Jan spojrzał na niego przyjaźnie gasnącym wzrokiem i wyszeptał:
— Pamiętaj o moich starych. Powiedz ojcu, że jest akt — piąty.
Potém zwrócił się do Amelii, resztkami sił, jakie mu zostały w ziębnących rękach, uścisnął jéj rękę.
— Do widzenia — rzekł ledwie już dosłyszanym głosem, uśmiechnął się do niéj i z tym uśmiechem zastygnął.




W trzy dni potém przed domek na ulicy Ogrodowéj zajechał karawan. Wyniesiono z domu trumnę, a za nią wyszedł aptekarz, prowadząc pod rękę matkę zmarłego. Amelia prowadziła ojca. Staruszkowie potrzebowali podpory, bo i lata, i boleść odjęły im wszelką siłę. Zkąd jéj wzięła tyle Amelia, to zagadka serca kobiecego, które wśród największych cierpień umié zdobyć się na męczeńską odwagę. A może téż ostatnie Jana „do widzenia” dodało jéj tyle mocy.
Kilku dziadów kościelnych i kilku ciekawych składało orszak pogrzebowy. Kiedy wchodzili w rynek, dźwięki muzyki rozlegały się po nim i jakieś wesołe okrzyki. Pochodziły one od domu burmistrza, którego imieniny dziś miasto uroczyście święciło. Cechy z chorągwiami i radcy miasta poszli do jego mieszkania złożyć mu życzenia i dyplom honorowego obywatelstwa za zasługi, położone dla dobra miasta, i za cnoty obywatelskie.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.