Za winy niepopełnione/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł Za winy niepopełnione
Pochodzenie Pisma Michała Bałuckiego
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1887
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII.

Zdrojowiska, do których udała się rodzina bankiera, były tego roku bardzo mało ożywione. Osób wprawdzie znajdowało się dosyć, ale nie było nikogo, co-by je związał w towarzystwo dla przyjemności i zabawy. Każda familijka chodziła osobnikiem, na spacerach nigdy więcéj nad cztery osoby nie można było spotkać razem. Wszystko to krążyło koło siebie, obserwowało się z ukosa, obmawiało po cichu, a przytém nudziło się okropnie. Każdy narzekał na brak towarzyskiego życia, a każdy usuwał się od niego. W pogodę jeszcze spacery jako tako wypełniały czas; chodzono po lesie, po polach, po deptaku, a każde gronko swoją ścieżką, niby mrówki, unikając starannie spotkania się z kimkolwiek. Resztę dnia zapełniało picie wód, kilkakrotne przebieranie się i pobyt w restauracyi. Ale w słotę, kiedy to drobny kapuśniaczek rozdeszczył się na dobre, rozmoczył najtwardsze chodniki, że niepodobna było prawie z domu się wychylić; wtedy to dopiéro desperacya brała, jak zabić tych kilkanaście godzin wolnego czasu. Stare panny bawiły się kabałą, pasyansami, młodzież w restauracyi szturkała w bilard, albo ciągnęła banczek; ale nieszczęśliwe panny nie miały żadnéj podobnéj rozrywki. Nawet ubierać się nie mogły, bo nie było komu pokazać pięknych toalet. Nawet réunionów, owych oficyalnych w każdych kąpielach réunionów nie było, nie tyle dla braku młodzieży, bo od biedy po zakątkach można-by było wyszukać ich tylu, ilu potrzeba koniecznie na złożenie jakiego takiego kompletu do kadryla, lub mazura, ale nie było nikogo, co-by starał się urządzić coś podobnego. Młodzież przedsiębiercza, ochocza, dla któréj taniec jest popisem, rzemiosłem i środkiem ustalenia sobie losu, zrażona brakiem posażnych panien, wyniosła się do innych zdrojowisk. Zostali synkowie mameczek, kuzynowie przy kuzynkach, kilku łysych kawalerów i kaszlącéj młodzieży trochę. Probowano i z téj garstki niedobitków złożyć réunion. Stawiła się ich spora liczba, w czarnych frakach, tużurkach i wszelakiéj barwy rękawiczkach; ale cóż, kiedy ani jedna dama nie pokazała się na sali. Żadna nie chciała być piérwszą, i bal skończył się grą w karty i pijatyką zdesperowanych tancerzy.
Nudy były takie, że najokrąglejsze twarze stawały się podługowatemi, oczy malały z ciągłéj drzemki, a ziewano tak, że się zdawało, iż szczęki powyskakują z osady.
Mimo to, rodzina Nadermanów, która wyjątkowo składała się z pięciu osób, bawiła tu już blizko trzy tygodnie i zamyślała bawić dłużéj jeszcze, bo tak spodobało się ukochanéj jedynaczce.
I ona także się nudziła, więcéj jeszcze może, niż inni; grymasiła, wydziwiała, a ofiarą jéj złego humoru bywał najczęściéj nieszczęśliwy Adolf. Łajała go, maltretowała, traktowała nieraz gorzéj, niż służącego, i nieborak znosił to wszystko, w nadziei, że nadejdzie przecież jakaś lepsza chwila, w któréj będzie miał sposobność oświadczyć się i zaręczynowym pierścionkiem okuć paluszek Julii. Liczył wiele na owego walca, do którego został zaangażowany przez nią, ale balu niepodobna było złożyć, bo piérwszy, nieudany, odjął odwagę najchętniejszym, gdy im przyszło zapłacić koszta urządzenia. Drugi raz nikt nie chciał się narażać na podobne wydatki.
A tu tymczasem zły humor Julii codzień stawał się gorszym. Rodzice proponowali jéj, aby wyjechać do innych zdrojowisk, gdzie podobno wcale dobrze się bawiono, ale Julia ciągle im odpowiadała: „później, późniéj tam pojedziemy”.
Adolf i aptekarz domyślali się powodów téj zwłoki, i nieraz przy grze w szachy, kiedy Julia na przedstawienia Adolfa, że tu niéma po co siedziéć, bo coraz będzie nudniéj, odpowiadała z uporem: „to jedź pan sobie, dokąd się panu podoba, a ja tu zostanę, bo mam w tém swój powód” — zamieniali z sobą znaczące spojrzenia i uśmiechali się w cichości. Oni wiedzieli, że Julia czeka na przyjazd Jana, i wiedzieli także, że on nie przyjedzie.
To téż niemałe było ich zdziwienie, kiedy jednego dnia, wracając we dwóch z wycieczki z gór, ujrzeli na spacerze Jana w towarzystwie Julii. Był niezwyczajnie wesoły, ożywiony, rozmawiał z Julią z takiém zajęciem, że nie spostrzegł nawet, gdy się zbliżył do nich; musieli aż odezwać się do niego, aby zwrócić jego uwagę na siebie. Powitał ich dość obojętnie, lekceważąco prawie i zwrócił się znowu do Julii. Rozmawiając oboje, wyprzedzili znacznie towarzystwo, nie troszcząc się wcale o resztę osób. Tak samo zachowywali się w salonie; byli tylko sobą zajęci, ciągle przy sobie. Nawet przy herbacie Julia usadowiła Jana obok siebie, sama podała mu herbatę, przysunęła talerz z ciastkami, słowem, była dla niego taką, jak dla nikogo. Trudno było poznać, że to ta sama kapryśna, rozpieszczona Julia; radość z powodu przyjazdu Jana zmieniła ją zupełnie. Szło jéj widocznie o to, aby przybyły gość był z niéj zadowolony; starała się ująć go sobie. I udało się to w zupełności, bo Jan także tylko ją jednę widział przy stole, nie mieszając się wcale do ogólnéj rozmowy. Oboje po cichu szeptali ciągle ze sobą i, nim jeszcze wstano od herbaty, wynieśli się pod okno dla swobodniejszej pogawędki.
Można sobie wyobrazić, co się działo Adolfowi, kiedy tak nagle, bez przygotowania, poszedł w odstawkę. Julia zapomniała o nim zupełnie. Chodził więc zły, nadęty, z kąta w kąt, rzucając na przemiany piorunujące spojrzenia to na Jana, to w zwierciadło, kręcąc niemiłosiernie wąsy. Pocieszał się nieborak z początku tém, że Jan z krótką wizytą wpadł do zdrojowisk, i dlatego Julia chce się z nim nagadać do woli; ale niedługo trwała ta jego pociecha, bo przy herbacie Julia wspomniała o projekcie jakiéjś wycieczki w góry w przyszłym tygodniu, do któréj także Jan miał należéć. Dosłyszał także, jak mówili o wspólnym powrocie do Wiednia. Adolf był tém niesłychanie wzburzony. Nie pojmował, jak może Julia przenosić nad niego takiego nieokrzesanego drągala, który więcéj się nadaje do rąbania drzewa, niż do eleganckiego towarzystwa. Miał nawet ochotę powiedziéć mu to, ale się obawiał jakiéj dosadnéj niegrzeczności z jego strony. Adolfowi zbywało na odwadze. Dla téj saméj przyczyny zaniechał myśli pojedynku, która mu się parę razy przewinęła po głowie, gdy patrzał na szczęśliwego rywala. Wolał zostawić te rzeczy naturalnemu biegowi. Był pewny, że Julia znudzi się prędko tą zabawką krajowego wyrobu, że to jéj żywe zajęcie się przybyłym, to tylko kaprys, a może téż chęć podrażnienia go, obudzenia zazdrości. Zarozumiałość jego była gotową uwierzyć w to ostatnie przypuszczenie. Postanowił sobie nawet odpłacić jéj figlem za figiel i udawać obojętnego, ale mu to z trudnością przychodziło.
Leon i aptekarz, jakkolwiek mniéj interesowani w téj sprawie, przecież nie mniéj zaintrygowani byli tak przyjazdem Jana, jak i jego całém zachowaniem się. Mniéj dziwném-by im to się wydawało, gdyby byli znali bliższe szczegóły, tyczące się znalezienia kosztowności bankiera. Ale policya udzieliła tylko ogólnikowych wyjaśnień, że odkryto miejsce, gdzie złożone były skradziono przedmioty, i że poszukuje się złoczyńców. Resztę szczegółów zachowała dla siebie; potrzebną była tajemnica do dalszego toku śledztwa. Aptekarzowi tedy ani przez myśl przejść nie mogło, żeby żydówka wmieszaną była w tę sprawę. Odjechał Jana zakochanego w niéj po uszy, to téż trudno mu było zrozumiéć teraz to jego mocne zajęcie się Julią, które miało wszystkie pozory szalonéj miłości. Nie mógł, naturalnie, domyślić się, że, zrozpaczony, używał téj miłości, jak odurzającego napoju, aby zapomniéć o tém, co go bolało i gryzło.
Jan spodziewał się zapewne, że Leon i aptekarz zechcą go badać, a że nie miał wcale ochoty spowiadać się przed nimi, więc wyszedł piérwéj, nim mieli czas skończyć rozpoczętą po kolacyi partyą. Na drugi dzień, kiedy Leon przyszedł do niego koło dziesiątéj, nie zastał go już w domu. Spotkał go dopiéro na spacerze, koło źródła, ale już w towarzystwie Julii. Odtąd nieodstępnie znajdował się przy niéj, unikając starannie rozmowy tak z nim, jak i z aptekarzem. Ignorował ich prawie. Było to tak widoczne, że musieli ostatecznie poznać się na tém, iż nie życzy sobie przestawać z nimi. Dali mu więc pokój i nie próbowali narzucać mu się więcéj, może przez delikatność, a może dlatego, że postępowanie jego obudziło w nich pewną wątpliwość w jego uczciwość i czystość charakteru. Unikanie ich było jakby przyznaniem się do winy. Leon po swojemu uśmiechał się tylko złośliwie, a aptekarz klął i mruczał pod nosem:
— A ja był-bym głowę oddał za tego chłopca. No, i wierz tu ludziom. Gdzież ja mogłem przypuszczać, że go złoto tak oślepi, że dla niego porzuci uczciwą dziewczynę. Jeżeli to zrobi, to kwita z nami, ręki mu nawet nie podam.
— Jeżeli każdego zechcesz w ten sposób karać, mój aptekarzu — powiedział Leon — to każ sobie ręce poobcinać, albo zaszyć w kieszenie, bo będą ci prawie niepotrzebne.
— Rób pan, jak chcesz, ale ja przynajmniéj znać go nie chcę.
— Nie potrzebujemy robić tych postanowień, mój aptekarzu, ani ty, ani ja; on nam ułatwił zadanie, bo pierwszy zaczął nas nieznać.
— Dobrze. A więc nie będziemy się znać wzajem.
I odsunęli się całkiem od niego i od całego towarzystwa bankierowstwa. Wynagradzali sobie to zaciętą grą w szachy po całych dniach prawie. Tylko Adolf dotrwał odważnie, a przynajmniéj cierpliwie, na stanowisku, pomimo, że były chwile, w których można było stracić największą cierpliwość. Julia bowiem obchodziła się z nim tak, że trzeba było być tak pewnym siebie i zarozumiałym, jak Adolf, aby nie widziéć, że w stosunku do niéj zeszedł do podrzędnéj roli służącego prawie. Odzywała się do niego wtedy tylko, kiedy potrzebowała jakiéj posługi, a nie zważała nań wcale, kiedy był jéj niepotrzebny. Adolf w tém posługiwaniu się nim widział dowód zaufania Julii, i starał się wszelkiemi sposobami dać poznać Janowi i światu całemu, że stoi z nią w poufałym stosunku narzeczonego. Ale w końcu za dużo mu już było téj poufałości, która zrobiła z niego „kawalera do rzeczy”, jak go powszechnie nazywano. Julia bowiem bez ceremonii używała go do noszenia swego szala, okrycia, parasolki, kubka do wody, książki do czytania; ile razy chciała się uwolnić od jego towarzystwa, posyłała go dowiedziéć się, kto przyjechał, lub odjechał, to zobaczyć, czy na poczcie niéma do niéj jakiego listu, to kazała mu szukać furmanek na wycieczkę, a na wycieczkach polecała mu szukanie po lesie kwiatków dla niéj, tak, że nigdy prawie nie mógł być przy niéj, a tymczasem Jan nie odstępował jéj ani na chwilę. Pokazywała się z nim publicznie pod rękę na spacerach i zachowywała się względem niego tak, że w oczach wszystkich uchodził za jéj narzeczonego.
Adolf, pomimo wiary w swoję urodę i elegancyą, która robiła go zarozumiałym i próżnym aż do głupoty, zaczął poznawać, że odgrywa bardzo śmieszną rolę, i postępowanie Julii znajdował bardzo niewłaściwém. To téż, kiedy raz pokazała się rano na spacerze koło źródła sama z Janem pod rękę, Adolf, zgorszony tém, ośmielił się przy sposobności, kiedy na chwilę znalazł się z nią sam-na-sam, zrobić jéj uwagę, że się kompromituje, afiszując się z byle kim wobec ludzi.
Julia spojrzała na niego tak piorunującym wzrokiem, że aż zmieszał się.
— Kto panu dał prawo robić mi takie uwagi? — spytała groźnie.
— Przepraszam panią, że śmiałem; niech się pani nie gniewa, ale życzliwość, długa znajomość...
— Ta długa znajomość może się krótko skończyć, jeżeli pan ośmieli się powtórzyć mi jeszcze kiedy coś podobnego.
— Ależ, pani, to nie jest tylko moja uwaga; wszyscy są tém zdziwieni, zgorszeni. Zaledwie z narzeczonym uszło-by coś podobnego.
— To pan powiedz wszystkim, że to mój narzeczony, żeby się już przestali gorszyć i dziwić.
— On pani narzeczony? — spytał Adolf i uśmiechnął się lekceważąco. — W to przecież trudno uwierzyć.
Śmiech ten rozgniewał Julią i, chcąc pokazać mu, że niéma w tém nic śmiesznego, rzekła:
— Abyś pan łatwiéj mógł uwierzyć w to niepodobieństwo, to panu powiem, że już nawet dzień ślubu oznaczony. Jeżeli panu zdrowie i chęci dopiszą, zapraszam pana na vortänzera na moje wesele.
— Pani pozwalasz sobie okrutnie żartować ze mnie — odezwał się słabym głosem Adolf, blednąc i tracąc właściwą sobie pewność i odwagę.
— Z końcem przyszłego miesiąca przekonasz się pan, czy to były żarty.
— Ależ, na Boga, pani! cóż wtedy ze mną się stanie? Wszak pani wiész, jak panią kocham. Zdawało mi się nawet, że zdołałem pozyskać wzajemność pani, gdy tymczasem jedném słowem gruchocesz wszystkie moje marzenia, nadzieje! Cóż ja nieszczęśliwy zrobię? Ja nie mógł-bym żyć bez pani.
— To się pan powieś, albo utop. Jedyna rada, jaką panu dać mogę na tak nieuleczalną miłość — rzekła z drwiącym uśmiechem, a że właśnie Jan przyszedł w téj chwili, więc wzięła go pod rękę i, odchodząc, skinęła na pożegnanie głową Adolfowi, który stał, jakby w słup soli zamieniony, z miną okropnie głupią i nieszczęśliwą, i rzekła mu z uśmiechem:
— Do widzenia na innym świecie.
Niewiadomo, czy w skutek téj rozmowy, czy z innego jakiego powodu, Adolf tego samego jeszcze dnia nagle gdzieś wyjechał. Julią trochę zaniepokoił ten wyjazd: nie dlatego, iżby się obawiała, że Adolf gotów pójść za jéj żartobliwą radą, znała go bowiem dobrze pod tym względem i była przekonaną, że nie był-by zdolny zrobić sobie najmniejszéj przykrości, cóż dopiéro odebrać życie; ale gniewało ją to, że tak łatwo pozwolił sobie wyperswadować tę gwałtowną miłość. Spodziewała się, że będzie się starał zmiękczyć jéj serce prośbami, westchnieniami, łzami, że będzie jak cień chodził za nią, żebrząc choć odrobinę wzajemności; była już prawie przygotowaną na to, że będzie przez niego umęczoną, nudzoną; a jednak wolała-by była to, niż, że odjechał tak nagle? Osoby takie, jak ona, lubią za rydwanem swoim wlec niewolników, schlebia to ich próżności. To téż Julią zirytowało, że Adolf tak prędko urwał się od tego rydwanu i uciekł.
Musiało ją to obejść trochę, kiedy aż Leona posłała dowiedziéć się w domu, gdzie mieszkał Adolf, co spowodowało jego tak nagły wyjazd. Leon przyniósł jéj wiadomość, że Adolf dostał podobno jakiś list i zapewne w skutek tego wyjechał.
— Może stryj jego umarł, albo zachorował — rzekła Julia, uspokojona już nieco tém wyjaśnieniem.
— Wątpię, bo mówiono mi, że, wyjeżdżając, miał bardzo wesołą minę. Gdyby stryj jego był bogaty, to-by można było łatwo sobie wytłómaczyć tę wesołość. Tu musi być inny jakiś powód. Dowiemy się, że zapewne od niego samego.
— Czy ma wrócić? — spytała żywo.
— Prawdopodobnie, bo zostawił swoje rzeczy.
— No, to w takim razie będziemy mieli jeszcze przyjemność nudzenia się w jego towarzystwie — mówiła drwiąco Julia, odzyskawszy wesoły humor. — A może pojechał po odwagę i pistolety. Panie Janie, przygotuj się pan na pojedynek.
I wybuchnęła głośnym śmiechem; tak nieprawdopodobném wydawało jéj się to, co powiedziała.
Jan także nie posądzał Adolfa o odwagę, a jednak pojedynek nie wydawał mu się znowu tak nieprawdopodobnym. Najwięksi tchórze w takich okolicznościach zdobywają się na pojedynek, a u Adolfa tém więcéj można to było przypuszczać, że nie miał nic do stracenia, straciwszy nadzieję otrzymania ręki Julii. Jéj majątek był ostatecznym celem nadziei jego; dlatego było możebném, że dla osiągnięcia tego celu nie będzie się wahał dać na ostatnią stawkę życia swego. Jan myślał o téj możebności pojedynku z pewną radością wewnętrzną: on pragnął pojedynku nie dlatego, żeby zwyciężyć przeciwnika, ale może więcéj dlatego, żeby zginąć. Życie było dla niego ciężarem, i chciał co prędzéj uwolnić się od niego. Dziwném wydawać-by się mogło to pragnienie śmierci wobec wesołości i dobrego humoru, w jakim go zawsze widziano, a więcéj jeszcze wobec tych oznak miłości dla Julii, z jakiemi afiszował się przed ludźmi. Ale kto-by mu się był baczniéj przypatrzył, mógł-by był łatwo dostrzedz, że w téj nie naturalnéj wesołości był chorobliwy stan jego duszy: wesołość jego była szaleństwem, a miłość dla Julii rodzajem upajającéj trucizny, w któréj szukał zapomnienia cierpień, co nurtowały jego serce. Zapomnienie było chwilowe tylko, bo kiedy był sam, ponury smutek rozsiadał się na jego twarzy i rozpaczna walka toczyła się w jego piersiach. Czuł to dobrze, że nie powinien tu się znajdować przy Julii, bo tém bezcześcił boleść swoję po stracie Amelii. Ona sama wprawdzie przestała już istniéć dla niego, hańba ojca rzuciła przepaść nieprzebytą między nimi; ale to uczucie, jakie wzbudziła w jego sercu, żyło jeszcze, przypominało mu się wspomnieniem na każdym kroku. Nawet wśród śmiechu, wśród zabawy, smutna twarz żydówki stawała mu na oczach, jak wyrzut sumienia. Śmiech zdawał mu się zbrodnią, uwłaczał nim pamięci umarłéj miłości, po któréj żałobę smutku nosić mu należało. Cóż, kiedy nie miał siły cierpiéć, potrzebował rozerwać się, odurzyć czémś; a kiedy na chwilę wracał do przytomności, z obrzydzeniem myślał o tém, co robi, czuł wstręt, pogardę dla samego siebie i, aby nie myśléć o tém, uciekał do Julii i znowu odurzał się, szalał. W takiém rozpaczliwém położeniu pojedynek był dla niego jedyném lekarstwem. Umrzéć, to był może najlepszy punkt wyjścia z tego labiryntu sprzecznych uczuć, wśród których zabłąkała się dusza jego.
Ale ten, który miał mu pomódz do wyjścia, to jest Adolf, nie zjawiał się. Natomiast zjawił się inny rywal do Julii w osobie barona Lichockiego. Była to mała figurka, ruchliwa, jakby na sprężynkach, któréj wieku trudno-by było oznaczyć. Ze wzrostu i całéj drobnéj postaci wyglądał na studencika; zęby miał prześlicznéj białości i równości, ale mówiono, że wprawiane; włosy czarniutkie, jak atrament, ale mówiono, że czernione; wąsiki krótko przystrzyżone, w koniuszczkach zakręcone po węgiersku do góry, ale także czernione i wypomadowane; nareszcie twarz samę bielutką, gładziutką, pięknie zarumienioną, ale podobno malował się. Tak więc wszystko u barona było sztuczne, nikt nie wiedział naprawdę, jakim jest właściwie, bo to, co się widziało, nie było nim. Przyjechał tu pocztą z innych zdrojowisk, z listem polecającym do Jana od jednego z jego znajomych, i odrazu, bez ceremonii i ogródek, objaśnił go o celu swego przybycia, a mianowicie, że przyjechał starać się o rękę panny Julii Naderman, bo mu doniesiono, że poprzedni konkurent, jakiś pan Adolf, dostał odkosza i wyjechał. Życzył sobie więc, aby Jan, który, jak słyszał, zna państwo Nadermanów z Wiednia jeszcze, wprowadził go w ten dom.
Jakkolwiek Jan tego dnia, a szczególniéj w czasie, kiedy baron z listem pojawił się w jego mieszkaniu, nie był wcale w usposobieniu do śmiania się, to jednak rozśmieszyć go musiało, że jego właśnie obrał sobie na pośrednika do starania się o rękę Julii. Była to dość komiczna sytuacya, któréj Jan nie starał się zmienić żadném wyjaśnieniem. Wydawało mu się to niepotrzebném, bo był pewny, że zachowanie się Julii objaśni barona dostatecznie, jak nieszczęśliwie trafił. Dość bowiem było raz widziéć ich oboje razem, aby poznać stosunek, jaki zachodził pomiędzy nimi. Aby jednak to poznać, trzeba było widziéć, a baron miał tak krótki wzrok, że nie sięgał nim po-za granice własnego nosa, i często mu się zdarzało, że, wchodząc do jakiego domu, witał z uszanowaniem pokojówkę, zamiast gospodynią, albo, chcąc pocałować pannę w rękę, całował rękę swego rywala, szkiełek zaś używać nie lubiał, bo raz jedna z dam powiedziała, iż mu z tém nie do twarzy.
Nic więc dziwnego, że nie widział nic z tego, co się koło niego działo i, będąc w towarzystwie Julii, wszystko, co się odnosiło do Jana, brał wprost do siebie. Jeżeli naprzykład Julia robiła Janowi wymówki za spóźnione przyjście, baron z całą naiwnością tłómaczył się przed nią, że był-by daleko wcześniéj przyszedł, gdyby nie pewne przeszkody, o których mówić mu nie wypada. Kiedy na spacerze Julia życzyła sobie, aby jéj podano ramię i zwracała się z tém do Jana, baronek co tchu przybiegał i, podnosząc na palcach swoję małą figurkę, ofiarował jéj z całą galanteryą swoje ramię. Julia bawiła się tém znakomicie, wpadała w szaloną wesołość w skutek tych pociesznych qui pro quo, jakie baron popełniał na każdym kroku, a że lubiła się śmiać i bawić, więc, aby nie psuć zabawy, nie wyprowadzała nigdy barona z błędu i pozwoliła mu wierzyć w swoję sympatyą. Nie przeszkadzało jéj to wcale w stosunku do Jana, — baron był dla nich rodzajem spirytystycznego medium, za pomocą którego rozmawiali i porozumiewali się ze sobą. Nieraz na spacerze w lesie zdarzało się, że, kiedy baronek prowadził Julią pod rękę i kroczył obok niéj, sztywny i dumny z tego zaszczytu, drugą jéj rękę trzymał Jan w swoich rękach i całował, i przyciskał do piersi. Julia była zachwycona tą mistyfikacyą, i nieraz po cichu powtarzała Janowi, wskazując na barona:
— Ach, cóż to za nieoceniony materyał na męża. — Nieraz nawet do niego wprost zwracała się z podobną pochwałą.
Baron rósł z uciechy jak na drożdżach, a przynajmniéj podnosił się na palcach o ile mógł; towarzyszył jéj wszędzie, wysilał się na rozmaite grzeczności, a potém spowiadał się Janowi ze swoich sukcesów miłosnych. Dla ostatecznego podbicia serca postanowił urządzić bal, raz dlatego, że Julia sobie tego życzyła, a powtóre, że sam był podobno wcale niezłym tancerzem i pałał żądzą popisania się przed Julią z tą swoją zdolnością. Nie odstraszyła go wcale wzmianka o nieudanym balu. Baron nie chciał uwierzyć, aby bal nie mógł się udać, skoro on do tego się zabierze.
I rzeczywiście zabrał się wcale nie najgorzéj. Podowiadywał się najprzód, gdzie w którym domu znajdują się panny, jako tako młode i jako tako zdolne do tańca, a potém wybrał się do tych domów z etykietalnemi wizytami. Sprawiło to wcale niezły skutek; baron szturmem zdobył sobie sympatyą wszystkich pań, raz dlatego, że był baronem, powtóre, że, choć baron, umiał być grzecznym, a w końcu, że wizyta człowieka, mającego wcale niezłe kwalifikacye na konkurenta, dawała dużo do myślenia. Sprytny baronek umiał wyzyskać to dobre usposobienie płci pięknéj: zaproponował każdéj w szczególności urządzenie balu na cel dobroczynny, na co, zgłodniałe zabawy, chętnie przystały, wszystkie zaprosił na gospodynie balu. Potém porozsyłał im bilety do rozsprzedania, zamówił salę, urządził i przygotował wszystko, a w końcu szumnemi plakatami zapowiedział bal na dzień dwudziesty szósty Sierpnia, w sobotę.
Plakaty te zelektryzowały całą ludność w zdrojowiskach, wprawiły w ruch wszystkich, i wszystkie panie krzątały się koło toalety, dobywano z kuferka balowe suknie, które, straciwszy już nadzieję sprezentowania się w tym sezonie oczom publiczności, spoczywały, pomięte, na dnie; odświeżano je, przerabiano, ozdabiano. Panowie zamawiali bukiety dla dam, chodzili z wizytami po domach, zapraszając do tańca. Po sklepach kupowano na gwałt różne drobiazgi, potrzebne do uzupełnienia toalety; muzykanci uczyli się nowych tańców, służba hotelowa zajęta była ubieraniem sali; słowem, wszystko się krzątało. Baron czarodziéj dokazał cudów magiczną sztuką słowa: bal wypędził nudy ze zdrojowisk i wlał życie we wszystkich. Im bardziéj zbliżał się zapowiedziany dzień balu, tém ożywienie było większe.
I w wigilią balu zjawił się także Adolf. Jan spotkał go na chodniku koło hotelu. Miał minę nadzwyczaj zadowoloną; mijając go, zaledwie raczył mu kiwnąć trochę głową i spojrzał na niego z góry, wyniośle, jakby tryumfująco. Jan, obejrzawszy się za nim, widział, że poszedł prosto do mieszkania Nadermanów.
Wieczorem i on także tam poszedł, ale, ku wielkiemu zdziwieniu, nie przyjęto go. Służący mu oświadczył, że panienka słaba, i dlatego państwo przeprosić go kazali. Piérwszy to raz zdarzyło mu się coś podobnego, bo choć nieraz Julia była cierpiącą na migrenę, lub inną jaką pomniejszą słabość, dla niego wyjątkowo drzwi domu bankierowstwa zawsze stały otworem. Dziś i on należał do wyjątków. Tłómaczył to sobie tém, że może Julia chce wypocząć na jutrzejszy bal, i uspokojony tą perswazyą, wracał do domu, gdy na zakręcie ulicy spostrzegł barona i Leona, idących w kierunku domu Nadermanów. Widział potém, że weszli do sieni. Zatrzymał się czas jakiś na ulicy, czekając, aż wyjdą. Miał ochotę przyłączyć się do nich i przepędzić wieczór w ich towarzystwie, bądź to w restauracyi, lub w domu. Ale choć stał i czekał blizko pół godziny, ani baron, ani Leon nie wyszli.
To go zastanowiło. A więc innych przyjęto, tylko jego nie. Była to niespodzianka, którą napróżno silił się wytłómaczyć sobie. Zaintrygowany tém wszystkiém, nie poszedł już do domu, ale wrócił przed mieszkanie bankiera i, zakryty cieniem alei lipowéj, obserwował je uważnie.
Wszystkie okna były oświecone; w jedném, otwartém, widział na żółtawém tle światła czarną sylwetkę Julii, giestykulującą żywo rękoma, a obok niéj Adolfa. Głos ich dochodził do uszu jego. Byli widocznie zajęci żywą rozmową. Parę razy Adolf brał rękę Julii i przyciskał do ust swoich, jakby ją prosił, lub przepraszał, i zapewne zgodziła się, bo podała mu rękę i pociągnęła za sobą w głąb’ pokoju.
Jan oczom własnym z trudnością wierzył; tak nagłą i niespodzianą była ta zmiana położenia, że nie miał czasu jeszcze oswoić się z nią, tém bardziéj, że jéj całkiem nie rozumiał. Śmiech go litośny brał, kiedy pomyślał sobie, że jak włóczęga jaki wałęsał się wśród ciemności koło domu, gdzie niedawno, bo wczoraj jeszcze, tak gościnnie i serdecznie go przyjmowano, a dziś wejść mu tam nie pozwolono. Ale dlaczego? To pytanie wciąż uparcie wracało mu do głowy, domagając się koniecznie odpowiedzi, któréj dać sobie nie był zdolen. To tylko mógł przypuścić, że nieprzyjęcie jego stało się z wiedzą i wolą Julii, bo jéj wola w domu była wszystkiém. Ale dlaczego to zrobiła? Dla kogo? Nie podejrzewał nawet, żeby przyjazd Adolfa spowodował taką zmianę w jéj usposobieniu. Wprawdzie nieraz w Wiedniu jeszcze doświadczał tego, że Julia zaniedbywała go dla Adolfa, ale wiedział także, że obecność jego w takim razie nie żenowała jéj wcale, owszem, znajdowała pewną przyjemność, widząc obok siebie ofiarę swego kaprysu. Musiał więc być inny powód, dla którego nie przyjęto go teraz.
Im więcéj myślał nad tem, tém trudniéj było mu domyślić się. Odszedł tedy, by nie myśléć więcéj, ale myśli powlokły się za nim do domu. Sam się dziwił, że go to tak mocno obeszło. Nie przywiązywał bowiem nigdy wielkiéj wartości do względów Julii; wiemy, że używał ich, jako rodzaj narkotyku upajającego; łaskotały one jego próżność i zmysłowość, dawały chwilowe roztargnienie, jednak ani w trwałość ich nie wierzył, ani serce jego nie brało w tém udziału. Wstręt nawet nieraz budziły w nim te wyzywające spojrzenia, zalotne słowa, kokietujące obejście. Znał zwodniczą wartość téj niby miłości. A jednak, kiedy naraz widział się pozbawionym tego wszystkiego, uczuł coś, jakby zazdrość, jakby żal, a przytém i draśnięta miłość własna cierpiała. Nie mógł znieść spokojnie tego, że nie on porzucił, ale jego porzucono, i to w tak upakarzający sposób. Nie mógł tak łatwo dać za wygraną, i postanowił koniecznie widziéć się z Julią.
Wyszedł więc drugiego dnia rano, o téj godzinie, w któréj zwykle pijała wody. Ale nie było jéj przy źródle. Nie zjawiła się również w restauracyi. Rozdrażniony i niespokojny, przesiedział tam parę godzin, przerzucając machinalnie gazety i patrząc niecierpliwie co chwila na zegarek. Kiedy dochodziła już dwunasta, wstał i poszedł do mieszkania Nadermanów... i znowu go nie przyjęto. Zniósł to spokojniéj, niż wczoraj, nie dlatego, żeby się przyzwyczaił do znoszenia takiego lekceważenia, jeno, że dzisiaj mógł tłómaczyć odmowę Julii tém, że zajęta jest przygotowaniami do balu. Wszystkie bowiem panie, które miały w nim brać udział, siedziały od rana pozamykane w domach, jak w haremach, nie wpuszczając mężczyzn zupełnie. Niektóre jeszcze przed obiadem rozpoczynały trefienie głów swoich, bo wszystkiego dwóch fryzyerów było na całe zdrojowiska, każda więc spieszyła się, jak można było. Jan, pocieszając się tém tłómaczeniem, postanowił czekać cierpliwie do balu. Nadarzała mu się tam dobra sposobność rozmówienia się z Julią, bo tańczył z nią piérwszego mazura, do którego sama mu się ofiarowała przed kilku dniami.
Do balu jednak zostawało kilka długich godzin; chciał je zabić jako tako w towarzystwie Leona, albo aptekarza, albo nareszcie nawet barona. Na nieszczęście, żadnego z nich nie zastał w domu, ani na spacerze nie spotkał się nigdzie z nimi, jakby się zmówili nie pokazywać mu się na oczy. Zły i zmęczony, wrócił do domu, rzucił się na kanapę, próbował usnąć i nie mógł, bo natłok myśli nie pozwalał. Leżał tedy, udając sam przed sobą cierpliwość, i liczył długie godziny, które oczekiwanie dwa razy dluższém czyniły.
Nareszcie koło godziny dziewiątéj rozpoczął się ruch na ulicy. Słychać było mężczyzn, spieszących wśród gwarnéj i wesołéj rozmowy do sali balowéj; od czasu do czasu jakaś bryczka, wioząca damy i ojców rodziny, zaturkotała po kamieniach. Ten ruch uspokoił trochę Jana; umyślnie ociągał się z ubieraniem, aby Julią tém pewniéj zastać, gdy wejdzie na salę. Nie chciał tam na nowo przechodzić wszystkich mąk niecierpliwego czekania; wolał ten czas przeczekać w domu. Ubierał się z flegmatyczną systematycznością, bawiąc się nad każdym drobiazgiem. Kiedy ukończył zupełnie toaletę i wyszedł z domu, była już dziesiąta.
Na sali balowéj było już gwarno i ochoczo. Przetańczono walca, polkę i teraz pary stawały do kadryla, do którego znak dała już muzyka. Julia stała także w szeregu z baronem. Baronek był świeżutki, czyściutki, elegancki, jakby dopiéro co z pudełka wyjęty; we fraku wyglądał jak konik polny; skaczący, czuł się w swoim żywiole i dlatego był niezmiernie kontent i ożywiony. On prowadził kadryla; dlatego od czasu do czasu, dla ustawiania par, opuszczał na chwilę swą tancerkę, biegał na jednę i na drugą stronę, ślizgając się zręcznie po gładkiéj posadzce. Julia stała tymczasem spokojna, zapinając najobojętniéj ostatnie guziczki u rękawiczek. Miała suknią blado-różową, ubraną koronkami, z długim ogonem, a wyciętą tak nizko, że zdawało się, iż ktoś, nastąpiwszy jéj na ogon, ściągnął-by suknią z ramion. Przez to uwydatniał się jeszcze więcej jéj alabastrowy, pełny, ponętny biust. Kiedyindziéj widok taki był-by może niemiłe wrażenie zrobił na Janie, dziś to obnażenie powabów miało dla niego jakiś dziwnie kuszący urok, pożądliwém téż okiem ogarniał wdzięczną postać Julii. Stanął vis á vis niéj i ukłonił się, ale zapewne nie spostrzegła tego, bo nie udarowała go ani jedném spojrzeniem. Powtórzył ukłon parę razy już w czasie rozpoczęcia tańca, ale napróżno. Przechodziła koło niego tak blizko kilka razy, że ogon jéj sukni owijał się, niby wąż, koło nóg jego, że czuł zapach jéj koronkowéj chusteczki; jednak zdawała się go nie widziéć, choć zmagnetyzował ją przenikliwém spojrzeniem, nie spuszczając z niéj oczu. Rad nie rad, musiał czekać z powitaniem aż do ukończenia kadryla. Wśród tańca baron spostrzegł go i, przechodząc koło niego, ścisnął go za rękę uradowany i szepnął w przelocie:
— Wybornie idzie! panna już jakby moja.
Jan uśmiechnął się z politowaniem na to zapewnienie krótkowidzącego barona. Znał on trochę lepiéj Julią, i wiedział, jak można się było złudzić oznakami jéj sympatyi. Przewidywał już z góry, jakiego rozczarowania dozna biedny baronek, gdy się przekona, że to, co brał za szczere złoto, pokaże się tylko błyszczącą, fałszywą blaszką. Jan nie łudził się pod tym względem i trzeźwo oceniał postępowanie Julii, a jednak zdawało mu się, że jeżeli kto, to on miał-by prawo być więcéj zarozumiałym od innych, bo taką, jaką Julia bywała dla niego, nie była dla nikogo nigdy. Nie posądzał, żeby to była miłość, ale zawsze coś, co mogło się nazywać choć doskonałą imitacyą miłości. Nawet teraz, po téj niegrzeczności, jaka go od niéj spotkała, jeszcze nie pozbył się tych złudzeń. Zdawało mu się, że pozyskał sobie już taką nad nią władzę, iż skoro się tylko zbliży do niéj, rozmówi, wnet zniknie nieporozumienie, które ich rozdzieliło chwilowo, i wróci do dawnego z nią stosunku. Był tak pewny tego, że, kiedy Julia w czasie tańca, nie patrząc w stronę, gdzie on stał, powodziła wzrokiem po całéj sali, był przekonany, że jego upatruje między tańczącymi.
To téż ledwie kadryl się ukończył, pospieszył co prędzéj w stronę, gdzie baron odprowadzał Julią. Zastanowiło go to trochę, że, kiedy się zbliżał w to miejsce, matka Julii, która tam siedziała, spostrzegłszy go, zrobiła bardzo sztywną minę i odwróciła się w inną stronę. Nie miał jednak czasu długo myśléć o tém, bo właśnie baron, ukłoniwszy się, odszedł i Julia była samą. Korzystając z tego, prędko zbliżył się do niéj i z uśmiechem rzekł:
— Dobry wieczór. Przypominam pani, że tańczymy piérwszego mazura.
— My? — spytała wyniośle, mierząc go dumném, chłodném spojrzeniem i nie przyjmując ręki, którą jéj podawał na powitanie. — Musiałeś się pan pomylić, bo ja tańczę tego mazura z panem Adolfem.
Odwróciła się od niego, dając mu tém poznać dość wyraźnie, że uważała tę rozmowę za skończoną i rzekła do matki:
— Mamo, może przejdziemy się po sali.
Wzięła ją pod rękę i poszły, nie raczywszy nawet spojrzéć na Jana. On stał, cały jakby w ogniu, wzburzony i nieprzytomny. Pulsa jak młoty uderzały w nim, i czuł okropny chaos, zamęt w głowie. Najsprzeczniejsze uczucia, zdziwienia, oburzenia, upokorzenia, wściekłości, żalu i rozpaczy, zerwały się gwałtownie, szalone i, uderzywszy na mózg, sprawiły tam ból niesłychany. W oczach aż pociemniało, a cała sala balowa z tłumem, który ją zapełniał, a więc i z nim, zdawała się kołysać, jak pokład okrętu. Musiał aż oprzéć się o ścianę, aby nie upaść.
Kiedy piérwsze, gwałtowne wrażenie przeminęło, Jan powziął nagle śmiałe postanowienie rozmówienia się koniecznie z Julią, choćby wbrew jéj woli, i żądać wytłómaczenia. Był zdecydowany na wszystko, nawet na skompromitowanie jéj publicznie, gdyby się pokazało, że bez powodu, ale poprostu dla jakiegoś kaprysu, tak się z nim obeszła. Obrażona miłość własna domagała się zadosyć uczynienia; nie mógł pozwolić, aby bezkarnie bawiono się nim, jak piłką, którą się łapie, lub odrzuca wedle woli. Należało zdemaskować lekkomyślną zalotnicę i ukarać ją.
Z tém szaloném postanowieniem ruszył z miejsca i, przeciskając się przez tłum, szukał błyszczącym wzrokiem Julii. Spotkał ją spacerującą po sali. Musiał wyglądać groźnie, bo w piérwszéj chwili, ujrzawszy go, idącego prosto ku niéj, zbladła i cofnęła się. Wnet jednak odzyskała zimną krew i chciała minąć go, udając, że nie widzi. To było niepodobném, bo zastąpił jéj drogę i stanął przed nią tak, że ruszyć się nie mogła.
— Panno Julio — odezwał się głosem stłumionym z wewnętrznego wzburzenia — proszę mi wytłómaczyć, co to wszystko znaczy?
— Nie mam powodu tłómaczyć się przed nikim z mego postępowania — odrzekła z pogardą.
— Musisz! ja panią zmuszę do tego! — syknął z siłą.
— Mój panie — odezwała się matka — co znaczy ta impertynencya? Proszę nas uwolnić od siebie, inaczéj będziemy musiały wezwać pomocy.
— Ja żądam wytłómaczenia.
— Spytaj się pan o to pana Adolfa — odparła Julia, a spostrzegłszy w téj chwili zbliżającego się do nich Adolfa, rzekła do niego:
— Bądź pan łaskaw wytłómaczyć temu panu, dlaczego znać go nie chcemy.
To mówiąc, wskazała drwiąco i pogardliwie na Jana, i poszła z matką daléj, w głąb’ sali.
— A więc tutaj źródło — odezwał się Jan i przystąpił blizko do Adolfa — żądam od pana wytłómaczenia.
— Ja sądzę, że pan najlepiéj sam-byś to powinien sobie wytłómaczyć: kto się ukrywa z własném nazwiskiem, ten musi miéć powód do tego, i wié, że to nazwisko nie przyniosło-by mu chluby.
— Nie rozumiem. Tłómacz się pan jaśniéj.
— Jeżeli więc pan masz w tém pewną przyjemność, żeby usłyszéć to jeszcze z ust moich, o czém sam wiész już dobrze, to ci powiem, że właściwe nazwisko pańskie figuruje w aktach kryminalnych, i dlatego się pan do niego nie chcesz przyznać.
Jeszcze nie skończył tych słów, kiedy odgłos policzka rozległ się po sali i równocześnie dał się słyszéć gromki głos Jana:
— Kłamiesz!
Zrobiło się zamieszanie na sali, zgiełk, wrzawa. Jedni przez drugich tłoczyli się, aby się dowiedziéć, o co chodzi. Zbliżył się inspektor policyi i w grzecznych, ale dobitnych wyrazach, poprosił sprawców zamieszania, aby wyszli z sali. Rozkaz jego szczególniej był zwrócony do Jana, którego wyzywająca postawa kazała się domyślać, że on był główną przyczyną. To téż nie namyślał się długo. Nie miał co robić tu, gdzie się bawiono. Zabawa była ironią dla niego w téj chwili. Zresztą nie ustępował pokonany; napiętnował oszczercę, jak na to zasługiwał, miał więc już niejakie zadosyć uczynienie. Teraz na Adolfa następowała koléj pomścić się obrazy, jaka go spotkała publicznie. Jan był najpewniejszym, że się tu bez pojedynku nie obejdzie, i z radością prawie oczekiwał tego.
Ale, ku wielkiemu zdumieniu jego, nikt ze strony Adolfa nie pokazał się u niego. Przyszedł tylko Leon i aptekarz odwiedzić go i pogadać o wczorajszém zdarzeniu, które ogromnie poruszyło wszystkich. Objaśniano sobie po wszystkich domach ten wypadek w najrozmaitszy sposób; im kto mniéj wiedział, tém więcéj dodawał, i urosły ztąd najpotworniejsze plotki. Aptekarz i Leon przyszli do Jana, jako do najwiarogodniejszego źródła, bo znikąd prawdy dowiedziéć się nie mogli, gdyż Adolf zaraz po tym wypadku zniknął z sali, i Nadermanowie, nie bawiąc długo, wynieśli się. Jeden więc tylko Jan mógł im całą tę rzecz wyjaśnić. Nie przyszli do niego jedynie dla zaspokojenia ciekawości, ale i przez życzliwość. Sądzili, że może mu będą potrzebni.
Jan podziękował im serdecznie za okazaną przychylność i opowiedział im to, co sam wiedział w téj sprawie, a w końcu wyraził zdziwienie swoje, że Adolf dotąd swoich sekundantów nie przysłał.
— No, to już więcéj jego, niż pana obchodzić powinno — odezwał się aptekarz.
— To prawda — dodał Leon — ty jesteś pokryty.
— A właściwie to Adolf był pokryty — mówił daléj aptekarz z drwiącym uśmiechem — musiałeś go pan porządnie pokryć, bo ja aż w drugim końcu sali słyszałem.
— Nieborak pewnie leczy się zimnemi okładami, bo byłem dziś rano u niego i zastałem drzwi zamknięte.
— W każdym razie ta rzecz tak zostać nie może — odezwał cię poważnie Jan. — Jeżeli on nie ma zamiaru wyzwać mnie, to ja go wyzwać muszę.
— A to ciekawym dlaczego? Czy ci mało jeszcze, żeś go tak przy wszystkich utraktował? A, przyznam ci się, jesteś nienasycony.
— To jeszcze nie jest żadną satysfakcyą dla mnie, bo tu nie idzie o małe przekroczenie form towarzyskich, o jakąś bagatelną obrazę. Tu zaczepiony jest mój honor. Adolf zrobił mi zarzut, który potrzebuje wyjaśnienia wobec wszystkich. Powinien udowodnić to, co powiedział, albo odwołać wobec wszystkich. Jeżeli tego nie zrobi, postąpię sobie z nim, jak z ostatnim nikczemnikiem, gdziekolwiek go spotkam. Czy mogę liczyć na waszę pomoc?
— Najchętniéj — odezwał się Leon. — Cóż mamy robić?
— Iść przedewszystkiém do niego i żądać w mojém imieniu wyjaśnienia, dowodu na to, co powiedział, jeżeli go nie da — a dać go nie może, bo to, co powiedział, jest nikczemną potwarzą — to wtedy...
— Wtedy pojedynek, to się rozumié — rzekł Leon, wstając, i zabierał się wraz z aptekarzem do wyjścia; odchodząc, obiecali Janowi dziś jeszcze zawiadomić go o rezultacie. Niebawem prosto od niego poszli do mieszkania Adolfa; nie zastali go tam, służący powiedział im, że wyszedł do państwa bankierowstwa. Nie uważali za stosowne szukać go tam i czekali cierpliwie pory obiadowéj, w któréj zwykle schodzili się wszyscy w restauracji. Tam łatwiéj im było poprosić go na osobną rozmowę. Dlatego umyślnie przyszli do restauracji nieco późniéj, aby utrafić w porę, w któréj Nadermanowie wracali już z obiadu do siebie. Można było wtedy pod jakim bądź pozorem odwołać Adolfa od ich towarzystwa i zatrzymać go przy sobie.
Kiedy weszli na werandę, gdzie zwykle jadano obiad, nie zastali już Nadermanów, tylko Adolfa przy dużym stole, w bardzo liczném i ożywioném towarzystwie. Coś żywo wszystkim rozpowiadał, a potém wyjął jakiś papier i czytał.
Leon i aptekarz usiedli przy drugim stole i kazali sobie podać obiad. To odosobnienie było nawet konieczném, bo przy dużym stole nie było już miejsca. Siedzieli tedy w milczeniu i zabrali się do jedzenia, niewiele uważając na to, co Adolf głośno czytał; ale po chwili treść tego czytania zaczęła ich interesować, bo zauważyli, że tyczyła się właściwie sprawy, dla któréj chcieli się widzieć z Adolfem. Nadstawili więc pilnie uszu i słuchali, co przy drugim stole mówiono i czytano.
— Ale zkąd-że pan przyszedłeś do tego odkrycia? — spytał ktoś Adolfa.
— W sposób dosyć tajemniczy: odebrałem przed kilku dniami list bez podpisu, w którym stało, że Leszczyc nie jest Leszczycem, lecz nazywa się właściwie Górski; ojciec jego kilkanaście lat temu siedział w kryminale za kradzież kasy we Lwowie. Można się o tém dowiedziéć w archiwum sądowém tamże.
— I dlatego-to pan wyjechałeś tak nagle?
— Chciałem się dowiedziéć, ile w tém wszystkiém było prawdy.
— Toś pan przedsiębierczy człowiek, że na podstawie bezimiennego listu, który mógł napisać kto bądź dla zmistyfikowania, zrobiłeś taką drogę. Ja, przyznam się, rzucił-bym był list w kąt i nie przywiązywał do niego żadnéj wagi.
— Toż chodziło, panowie, o to, że ten człowiek żył z nami, że przebywał w towarzystwie osób, których honor jest mi drogi.
— Czyli, że byłeś pan zazdrosny — zauważył jeden z obecnych żartobliwie.
— Ja zazdrosny o niego? Przyznam się panom, że nie było-by o kogo. Musiał-bym bardzo źle trzymać o sobie, aby być o takiego człowieka zazdrosnym; ale szło mi o to, aby przekonać się, czy ten człowiek wart być w gronie osób, dla których żywię głęboki szacunek i przyjaźń.
Kilku zaczęło pochrząkiwać znacząco, jakby nie dowierzali temu tłómaczeniu. Adolf, nie zdekoncertowany tém, mówił daléj w ferworze:
— Otóż pojechałem, zasiągnąłem bliższych wyjaśnień w sądzie karnym lwowskim, i oto macie, panowie, szczegółowy wyciąg z akt.
Tu podał arkusz, który szedł z rąk do rąk.
— Dla lepszego uwierzytelnienia kazałem poświadczyć ten dokument urzędownie, jako zgodny jest z oryginałem.
— Tak, to wszystko dobrze — odezwał się jeden z siedzących naprzeciw Adolfa, trzymając papier w ręku — akta tyczą się rzeczywiście jakiegoś Marcina Górskiego z przydomkiem Leszczyc, ale któż wié, czy to ten Leszczyc. Nie jednemu psu Bryś.
— Ojcu owego jegomości jest właśnie Marcin na imię, w aktach stoi, że miał syna Jana, który wtedy miał lat cztery. Daty zgadzają się zupełnie. Niéma wątpliwości, że to jego syn. I ten człowiek miał bezczelność wchodzić w nasze towarzystwo! a! to oburzające! Kiedy pomyślę, że podawałem mu nieraz rękę, doprawdy nie mogę sobie teraz darować. I panowie chcieliście, żebym się pojedynkował z takim człowiekiem i synem złodzieja. Takich można tylko kazać obić, ale się z nimi nie bije.
Wśród téj rozmowy aptekarz parę razy spojrzał na Leona wzrokiem, w którym malowało się przerażenie i zdziwienie mocne. Leon jednak nie uważał tego, bo uwaga jego cała skupiała się w słuchu. Niespokojnie ruszał się na stołku, machinalnie szarpał palcami chleb, który trzymał w ręku, czoło miał zmarszczone groźnie, twarz bladą, a po niéj co chwila przebiegały konwulsyjne drgania, które świadczyły o mocném wzburzeniu wewnętrzném. Gdy Adolf skończył mówić, on wstał, i bledszy jeszcze, niż przedtém, przystąpił do stołu, wziął papier z jego ręki i przeglądał go uważnie.
— A, to ty — odezwał się Adolf, który teraz dopiéro go spostrzegł — masz, czytaj, to ciebie także obchodzić powinno, bo i ciebie usiłował skompromitować swoją znajomością ten ptaszek.
Leon zmarszczył się jeszcze bardziéj i, nic nie odpowiadając, czytał daléj. W milczeniu jego ponurém, groźném, czuć było zapowiedź czegoś złego; wszyscy to instynktowo przeczuwali, i dlatego umilkli.
— No, i cóż ty na to? — spytał Adolf, gdy przestał czytać.
— Nie widzę tu nigdzie nic, co-by mogło rzucać jakikolwiek cień na charakter Jana — odezwał się Leon głosem, który z trudnością mu się przeciskał przez ścieśnione gardło. — Tu zdaje się być tylko mowa o jego ojcu, jeżeli ten Górski jest rzeczywiście ojcem jego.
— Alboż to mało być synem złodzieja? Piękna rekomendacya! — rzekł Adolf, wybuchając drwiącym śmiechem.
— W istocie bardzo mało, aby potępić człowieka, który na to nie zasługuje.
— Myślisz go bronić.
— Nie jego, tylko siebie, bo jestem jego przyjacielem.
— Przyznam ci się, że nie masz się z czém chwalić!
Blada dotąd twarz garbuska zapłonęła nagle rumieńcem, oczy błysnęły dziko. Widocznie burzyło się w nim, bo ręce drżały mu, jak w febrze, choć starał się siłą woli zapanować nad wzruszeniem.
— Więc dlatego tylko bić się nie chcesz z nim — mówił powoli, usiłując być spokojnym — że uważasz to za ubliżenie dla siebie bić się z synem złodzieja?
Mówiąc to, mierzył go przenikliwym wzrokiem.
— To się rozumié! — odparł opryskliwie Adolf.
— Ale mnie, spodziewam się, nie odmówisz tego honoru? A jeżeli to grzeczne zaproszenie nie wystarcza ci, to dodam inne, mniéj grzeczne.
To mówiąc, rzucił w twarz Adolfa serwetą, którą trzymał w ręku.
— Co to znaczy? — zapytał zmieszany Adolf, cofając się przed tą niespodziewaną napaścią.
— Może który z panów będzie łaskaw wytłómaczyć temu jegomości, co to znaczy. Jest podobno taka gra towarzyska, w któréj rzuca się na drugą osobę chustką lub serwetą i mówi się: kocham cię za to i za to. Otóż ja ci powiem, że gardzę tobą za to, żeś podły oszczerca i tchórz nikczemny. Spodziewam się, że to wystarczy ci, abyś stanął w obronie swojéj. Możesz to zrobić śmiało; mój ojciec nie siedział w kryminale, jeno na senatorskiém krześle.

Ostatnie słowa powiedział drwiącym, szyderczym tonem, ukłonił się wszystkim i wyszedł w towarzystwie aptekarza.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.