Za winy niepopełnione/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł Za winy niepopełnione
Pochodzenie Pisma Michała Bałuckiego
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1887
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Kilka dni upłynęło, zanim stary Leszczyc zdołał namówić syna do zrobienia wizyty aptekarzowi. Szedł on tam bardzo niechętnie, bo, jakkolwiek ojciec wiele mu nagadał o rozumie jego, to jednak, nauczony smutném doświadczeniem u burmistrza, spodziewał się zobaczyć prowincyonalnego mędrka, figurę nadętą, pozującą na coś większego, niż był w istocie. Przygotował się na obserwowanie śmieszności w innym znowu rodzaju.
Zewnętrzność aptekarza jeszcze więcéj utwierdziła go w tém mniemaniu. Zastali go stojącego za kasą w niebieskiéj bluzie, z zakasanemi rękawami, w czerwonym fezie, a że do tego miał rudą brodę i niebieskie okulary, więc w téj mieszaninie papuzich kolorów wyglądał, jak pajac cyrkowy. Jan nie mógł wątpić, że ma przed sobą człowieka, który nawet kosztem śmieszności usiłował być oryginalnym i zwracać uwagę na siebie. Zdziwiło go tylko spojrzenie, jakie aptekarz z po-za niebieskich okularów rzucił na niego w chwili, gdy ojciec go przedstawiał. Było to spojrzenie rozumne i badawcze, nielicujące wcale z dziwaczném ubraniem. Poprosił ich siedziéć i rzekł:
— Panowie się nie pogniewacie, że ich tymczasem tu przyjmuję; ale muszę piérwéj załatwić się z tą babraniną. Tu pokazał im porcelanową miseczkę, w któréj jakąś maść rozcierał. — Subjekt mój wyjechał wczoraj do Krynicy, urządzać aptekę na sezon kąpielowy, chłopiec poszedł na pocztę i zostałem sam, a tu panna Zenobia szturmuje gwałtem o to lekarstwo...
— Czy panna Zenobia już wróciła? — spytał stary Leszczyc.
— Właśnie wczoraj wieczorem.
— I chora?
— Gdzieby jéj co było! trzyma się, jak zasuszona pokrzywa; ale biedny Azorek, który wraz z nią jeździł do Kobylanki na misyą OO. Jezuitów, strząsł się biedaczek, bo nieprzyzwyczajony do dalszych podróży. Pan się śmiejesz? — spytał, zwracając się do Jana — dobrze, że panna Zenobia nie widzi tego, bo-by panu nie darowała, że tak lekko traktujesz zdrowie jéj Azorka. Pan nie słyszałeś jeszcze nic o pannie Zenobii i jéj Azorku? Ojciec nie mówił panu o niéj?
— Nic wcale.
— Prawda, bo to protektorka klasztoru, więc dla pańskiego ojca jest już tém samém świętością nietykalną.
— Któż to jest ta panna Zenobia? — spytał Jan.
— Stara panna, hrabianka, która tu osiadła na dewocyi i reprezentuje w naszém mieście żywioł ultramontański; nabożniejsza, niż sam ksiądz proboszcz i cały klasztor; nie żałuje pieniędzy i języka tam, gdzie idzie o propagandę religijną, prześladowanie heretyków. Jestem pewny, że chętnie ogłosiła-by przeciw mnie krucyatę, a moję biblioteczkę oddała na stos, gdyby nie to, że Azorek, jako słabowity z natury, potrzebuje często mojéj pomocy. Dzięki Azorkowi zyskałem sobie pewne względy u panny Zenobii, bo miłość do tego mopsa zajmuje zaraz po uczuciach religijnych najpiérwsze miejsce w jéj sercu. Dostała go od jakiegoś prałata rzymskiego, wielce świętobliwego, i chowa jak świętości, jak relikwie po nim. Dla miłości tego psa zapisała się nawet do Towarzystwa ochrony zwierząt, choć wietrzy w niém farmazońskie prądy. Teraz pan nie będziesz się dziwił, dlaczego z taką skwapliwością robię to lekarstwo. Muszę się spieszyć, bo panny Zenobii tylko co nie widać; poszła na chwilę do kościoła zmówić kilkadziesiąt pacierzy, tylko nie wiem, czy za mnie, czy za Azorka.
— A już téż to pan nie żałujesz czernidła na osmarowanie poczciwéj panny Zenobii — odezwał się stary Leszczyc z uśmiechem. — Mój Jaś gotów uwierzyć, że to potwór jaki. Z tém wszystkiém, to kobieta bardzo dobroczynna, wiele robi dla biednych.
— Pomimo to, wolał-byś pan być u niéj Azorkiem, niż biednym, a co? Prawda, że ma także swoje dobre strony; ale cóż z tego, kiedy tą swoją bigoteryą naszym gąskom miejskim do reszty w głowach poprzewracała. Gdyby to jaka baba kościelna, jaka wreszcie piekarka zabrała się tak do propagandy religijnéj, jestem pewny, że nasze panie zaczęły-by krzywić nosami i gotowe-by były na złość ateistkami zostać. Ale, że to hrabianka, kanoniczka, która jest zarazem jakąś damą honorową na dworze wiedeńskim, ma pieniądze i wpływy, więc wszystkie, jak owce, lecą za nią i beczą, jak im każe. Wszystkie chodzą poobwieszane szkaplerzami, koronkami, medalikami, urządzają jakieś procesye, kongregacye, bractwa; księgarz tutejszy od roku nie sprowadził żadnéj innéj książki, prócz do nabożeństwa — ale téż tych całą bibliotekę. Nawet mężczyźni już zarazili się tym obłędem religijnym, aby się przypodobać hrabiance Zenobii, bo im chodzi o jéj protekcyą. Burmistrz swoim tubalnym głosem kantoruje po procesyach; pocztmistrz co rano chodzi z ogromną księgą do kościoła, w nadziei, że za pomocą Pana Boga i panny Zenobii dobierze się do serca jakiéj posażnéj panny, a i kancelista zapisał się przed dwoma tygodniami do bractwa różańcowego, aby sobie tém pomódz do awansu. Widzicie więc, panowie, że z łaski téj świętobliwéj matrony, niezadługo całe miasteczko nasze zachoruje na obłęd religijny, a co gorsza na obłudę religijną. Muszę kiedy podszepnąć babie, że jéj Azorkowi nie służy tutejsze powietrze, że jemu dla zdrowia potrzeba koniecznie mieszkać w większém jakiem mieście, naprzykład w Krakowie. Tam panna Zenobia to-by była, jak ryba w wodzie. A co to z niéj był-by, panie, za doskonały reporter przy jakiéj gazecie katolickiéj, bo ta kobieta ma stosunki z całym światem. Nasza poczta większą połowę dochodu zawdzięcza jéj korespondencyom. Z Rzymu, z Paryża, z Monachium i Bóg wié zkąd nadchodzą do niéj wiadomości o wszelkich sprawach kościelnych, a oprócz tego, dostaje także spory transport świeckich nowinek. Jestem pewny, że, choć dopiéro wczoraj przyjechała, wié już o pańskiéj bytności w naszám mieście.
Aptekarz rozgadał się po swojemu, wykładając jak z katedry życiorys panny Zenobii, a wśród tego nakładał maść do niebieskiego słoika, nakrył złotym papierem i okręcił kolorowym szpagatem. Robił to, jak mówił, przez wzgląd na wysokie stanowisko Azorka.
Jan nie bez pewnego interesu przysłuchywał się temu zrzędzeniu aptekarza. Wśród nudów, jakich doznawał w tém mieście, złośliwy i uszczypliwy ten oryginał działał na niego, jak tabaka. Nie mógł dopatrzyć w nim owéj uczoności, o jakiéj mu ojciec z takim respektem mówił; ale podobał mu się jego szczypiący dowcip, bystry i spostrzegawczy umysł, który z taką zręcznością umiał chwytać śmieszności i tak trafnie je przedstawiać. Pannę Zenobią naprzykład przedstawił mu tak, że ją widział przed sobą, jakby w portrecie, i skoro jakaś dama, czarno ubrana, z zawiędłą twarzą, małemi, przenikliwemi oczkami i ostro zakrojonemi, wązkiemi ustami weszła do apteki z dużą księgą od nabożeństwa pod pachą, Jan odrazu w przybyłéj poznał dopiéro co opisaną osobę.
— A cóż? Jest moje lekarstwo? — spytała, wchodząc. — A i pan Leszczyc tutaj? A to zapewne syn pański? Pan przybywa z Wiednia? Okropne miasto! gniazdo żydów i heretyków. Pan powinienbyś przebyć kwarantannę religijną, aby się oczyścić z téj zarazy. Szkoda, żeś pan nie przyjechał kilka dni wcześniéj, była-bym pana zabrała z sobą na misyą do Kobylanki. Czy pan zapisałeś się już do Towarzystwa święcenia niedzieli? Dam panu statuta — i sięgnęła ręką do torbeczki, wydobyła z niéj plik papierów i, dając z nich jeden Janowi, odurzonemu tym obcesowym atakiem, mówiła daléj: — Tu wpiszesz pan swoje imię i nazwisko. A w sobotę, da Pan Bóg doczekać, wpiszemy pana do różańca. Ojciec pański jest tam starszym. Powinieneś pan wstępować w jego ślady, a nie zapatrywać się wcale na takich heretyków, jak nasz aptekarz. — Tu spojrzała na aptekarza z żartobliwym uśmiechem. — Ale my i tego nawrócimy. Nie taki on straszny, jak się sam maluje. Mój Azorek ma dla niego wiele sympatyi, a to już coś znaczy, bo Azorek nienawidzi heretyków.
— Pani hrabina będzie łaskawa polecić mię nadal względom szanownego Azorka — rzekł aptekarz, podając pannie Zenobii słoik.
— Czy pan już zapisał na rachunek?
— Już, pani.
— Jeżeli się Azorkowi polepszy po pańskiém lekarstwie, to przyjdziemy oboje panu podziękować; a ja na intencyą pańskiego nawrócenia zakupię wotywę. Do widzenia, do widzenia, panie Leszczyc; proszę oświadczyć ukłony pańskiéj matce, jutro będę u nich; a nie zapomnij pan przyprowadzić syna w sobotę do kaplicy różańcowéj.
— No, jakże, czy przesadziłem? — spytał aptekarz Jana po wyjściu panny Zenobii.
— Ale rezolutna kobieta i z humorem.
— Tém niebezpieczniejsza na propagatorkę. No, a teraz służę panom.
Już mieli wychodzić, gdy do apteki weszła jakaś stara żydówka, o cytrynowéj twarzy, haczykowatym nosie i ponurém, niemiłém spojrzeniu.
— Czy znowu po morfinę? — spytał aptekarz.
— Czy ja wiem, co tam napisane? — odmruknęła żydówka, podając zżółkłą, zatłuszczoną receptę.
— A któż tam u was tyle morfiny zawsze potrzebuje?
— Zdrowy-by pewnie tego nie potrzebował, tylko chory.
— A któż to chory?
— Na co to panu wiedziéć? no, jedna dziewczyna, co jest u mnie.
— Kaszle pewnie? — pytał daléj aptekarz, rozdzielając proszek na równe części.
— Co niema kaszléć?
Jana od piérwszéj chwili uderzył zaraz niemiły, chrapliwy głos żydówki, i niedługiego potrzebował czasu, aby sobie przypomniéć, gdzie go słyszał już dawniéj. Było to w owym ogrodzie za klasztorem. Głos ten odwołał wtedy piękną żydóweczkę do domu. To téż Jan z uwagą przypatrywał się staréj, która, spostrzegłszy to, zmieszała się nieco i zdawała się być niespokojną. Przyszło mu na myśl, czy przypadkiem nie owa żydóweczka jest chora, i miał zamiar zapytać się o to, ale jakoś nie chciał wobec ojca i aptekarza przyznawać się do téj znajomości.
Tymczasem żydówka odeszła, chłopiec wrócił z poczty z gazetami i aptekarz, odebrawszy je od niego, zaprowadził swoich gości przez długą, ciemną sionkę do swego mieszkania. Składało się ono z dwóch pokojów, a wyglądało, jak muzeum, taka mnogość i rozmaitość była w niém wszelkich przedmiotów. Na ścianach wisiały jakieś kapelusze dziwnego kształtu, dzidy nieforemne, kule, kołczany ze skóry, tarcze plecione z jakiegoś łyka, długie noże z rękojeściami z kości słoniowéj, bogato rzeźbione, odzież różnokolorowa, tkana z materyi nieznanych u nas.
Aptekarz, widząc, że Jan z ciekawością zaczął oglądać te przedmioty, zbliżył się ku niemu i tłómaczył po kolei, zkąd pochodziły i jaki ich użytek.
— To strzały zatrute z wyspy Cejlon. Tam boumarang australski, którego mieszkańcy używają do zabijania ptaków; jest on tak urządzony, że, rzucony, wraca znowu do miejsca, z którego był ciśnięty. Tu pan masz naczynie do obrzędów religijnych w Zangwebarze. Tę skórę z kangura mam z połuniowéj Ameryki. To czaszka, z któréj ludożercy afrykańscy piją krew ofiar.
— I w jakiż sposób przyszedłeś pan do tych ciekawych zbiorów? — spytał Jan.
— Są to pamiątki z mojéj włóczęgi po świecie. Każdy przedmiot, który pan tutaj widzisz, przypomina mi jakąś ważniejszą chwilę z mego życia. To mój pamiętnik. Nieraz, kiedy z fajką siądę sobie tu na téj sofie, łażę okiem po tych ścianach i myśli moje odbywają powtórną wędrówkę. Ale czemuż panowie nie siadają? pan zapewne palący.
I podał Janowi w marmurowéj puszcze tytoń. Ojca nie prosił, bo wiedział, że stary Leszczyc zadawalniał się mieszaną tabaczką.
Jan usiadł i, kręcąc papierosa, rozglądał się ze zdziwieniem naokoło. Nie spodziewał się w mieszkaniu aptekarza, w małém miasteczku, znaléźć taki zbiór okazały, który mógł-by być ozdobą niejednego muzeum. Niedługo dosiedział na miejscu, bo ciekawość ciągnęła go do drugiego pokoju, gdzie za szklaną szybą zobaczył różne okazy zamorskich ptaków, potwornych owadów; więcéj jeszcze zadziwiła go biblioteczka. Była ona zapełniona dziełami naukowemi, przeważnie tyczącemi się chemii, botaniki, i to były dzieła najnowsze. Już sam wybór ich świadczył, że właścicielowi nie są obce postępy nauk przyrodniczych, i że nie pozostał w tyle z wiadomościami swemi. Zapytywał go umyślnie o niektóre dzieła, aptekarz wydawał o nich sąd trafny, ze spokojem i swobodą człowieka, który panuje nad przedmiotem. W mowie jego nie było nadętości, ani chęci popisu; mówił o teoryi Darwina, lub dziejach przyrody Waechla z tą samą swobodą i łatwością, z jaką opisywał przedtém pannę Zenobią. Widząc, że Jana zajmuje bardzo tego rodzaju rozmowa, pokazywał mu z kolei ogromne i pracowite zbiory roślin z różnych krajów, wyjmował ciekawsze okazy i dawał szczegółowe objaśnienia o naturze roślin.
— Niektóre z nich — mówił — udało mi się zaaklimatyzować w moim ogródku i cieplarni, pokażę je panu potém. Szczególniéj kilka gatunków storczyków utrzymuje się doskonale.
— A to co jest? — spytał Jan, wskazując na oknie kilka kwiatów w wazonach, nakrytych kolorowemi, szklanemi dzwonami.
— To próba. Musiałeś pan zapewne czytać o wpływie kolorów na rozwój istot organicznych. Otóż chciał-bym wyprobować, o ile ta teorya jest prawdziwą. Dotąd najsilniéj objawia się działanie koloru fioletowego; czekam na rezultaty innych kolorów, a wtedy dopiéro będzie można wysnuć jakieś wnioski pewniejsze. Ot, bawię się, jak mogę, i zabijam czas — dodał z wesołym uśmiechem. — Jeżeli pan lubisz tego rodzaju rozrywki, to zapraszam pana do siebie, będziemy się wspólnie bawili. Pan, jako chemik, będziesz mi mógł coś nowego pokazać. Kuchnia moja chemiczna dość dobrze zaopatrzona. Będziemy smażyć, pitrasić, gotować, a może nam się uda jakie ważne odkrycie, jaki wynalazek, choćby niezawodny środek na porost włosów dla naszego pocztmistrza. Prawda, panie Leszczyc — zapytał, zwracając się do starego Leszczyca, który towarzyszył mu w téj wędrówce po pokojach i słuchał ich rozmowy z uwagą, choć wiele z tego prawie nie rozumiał — prawda, panie Leszczyc, to-by był wynalazek, który-by nas unieśmiertelnił?
— Ej, już to pan aptekarz zawsze figlarz, żartuje choćby z siebie samego.
— To najlepszy sposób, aby drudzy z nas nie drwili. Naprzykład pański syn miał może ochotę ubawić się kosztem aptekarza z małego miasteczka, ale cóż, kiedy aptekarz go uprzedził. Prawda, co? — spytał, uderzając poufale po ramieniu Jana. — O czém-że tak zamyśliłeś się, mój młody przyjacielu?
— Myślę nad tém, jak pan możesz marniéć tu w téj mieścinie, i dlaczego pan tu siedzisz?
— Ba! dlaczego? — wykrzyknął aptekarz, odrzuciwszy w tył głowę, że aż fez zachwiał mu się na niéj — głupia ambicya, nic więcéj. Zachciało mi się być profesorem uniwersytetu, szczęście mi nie dopisało i dostałem się tu, jak złamane koło na strych. Mogłem zostać profesorkiem w jakiém gimnazyum, był-bym może użyteczniejszym światu, niż tu na partykularzu w roli aptekarza; ale ambicya nie pozwalała na to. Starosta, albo kapucyn. Profesorek w gimnazyum! wydawało mi się to tak ubliżającém stanowiskiem, jak Napoleonowi Piérwszemu, gdyby mu, zamiast cesarstwa, ofiarowano miejsce hofrata w ministeryum austryackiém. Niewątpliwie wolał-by nagie skały Świętéj Heleny. Otóż i dla mnie miasteczko to stało się Heleną; z wysokości mojéj apteki patrzę na świat i cieszy mnie, że jestem wielkim wśród mniejszych; a do tego jestem niezależnym. I to może najgłówniejszy powód, dla którego tu siedzę. Wierz mi, że im więcéj rozmyślam nad tą niezależnością moją, tém więcéj lubuję się w niéj. Nie potrzebuję kryć się z mojemi przekonaniami, mówię, co myślę, a taka wolność obstoi za wszelkie tytuły i godności. I tobie radzę, mój panie: jeżeli chcesz być prawdziwie szczęśliwym, a masz trochę szlachetnéj ambicyi, która nie pozwala ci czołgać się, kłaniać, pochlebiać, nadskakiwać i służyć, to lepiéj ogranicz swoje potrzeby, ścieśnij krąg swych marzeń, byleś nie zatracił wolności swojéj. Zamiast wysługiwać się jakim możnym panom, kapitalistom, lepiéj załóż z własnych funduszów mydlarnią i fabrykę świec; będziesz większym panem na tém małém stanowisku, niż gdybyś zarządzał największemi fabrykami komuś. Nie podoba ci się moja rada, prawda? Myślisz sobie: ot plecie stary dziwak, sam nie wié co. Wiem, wiem, jak to trudno zredukować swoje marzenia do minimum, kiedy żelazna konieczność nie zmusza do tego. Wiem z własnego doświadczenia, co mię kosztowało. Dziś się dziwię, że mogłem tak żałować tego, co nie warto było żalu. Ale doświadczenie obce nie uczy drugich. Każdy chce sam sprobować. Ha, idź, probuj, może będziesz szczęśliwszy; albo téż może masz inne usposobienie.
W ten sposób długo jeszcze gawędził aptekarz. Była to już jego słabość, że kiedy się dorwał słuchaczy, szczególniéj takich, którzy go rozumiéć mogli, chciał nagadać się za wszystkie czasy; rad-by był wyrzucić z siebie te myśli, co, jak żółć, wyrabiały się w jego głowie.
Na Janie słowa jego zrobiły przykre wrażenie; były one dla jego duszy rodzajem kwasu, który sprawił fermentacyą i rozkład. Wracał do domu smutny, przygnieciony tém, co widział i słyszał. Dla człowieka, wstępującego dopiéro w życie z rozpiętemi żaglami nadziei i projektów, widok drugiego, którego przeciwności złamały i w ruinę zamieniły, musiał być nadzwyczaj demoralizujący; było to coś podobnego, jak gdy żołnierz, co idzie do boju z odwagą i chęcią sławy, po drodze spotyka w rowie trupa towarzysza swego. Jan, po ukończeniu politechniki, jak każdy młody człowiek, patrzący jeszcze różowo na świat, zakreślił sobie myślą szerokie pole działania, a tu pokazano mu, jako ostateczny cel życia — mydlarnią w małém miasteczku. Dreszcz go przeszedł na myśl, gdyby mu przyszło tak zakończyć karyerę. Aptekarz wydawał mu się jak puszczyk, który głosem swoim wróżył śmierć jego nadziejom. Starał się nie myśleć o tém, a jednak smutne myśli pchały mu się natrętnie do głowy i męczyły go.
Stary Leszczyc, idąc obok syna, odgadywał powód jego zamyślenia i ponurego milczenia, bo i jego słowa aptekarza rozstroiły i skwasiły mu humor. Gniewał się sam na siebie, że zaprowadził syna do niego; martwił się, że Jan wziął tak do serca gadaninę jego, i, aby wybić mu to z głowy, odezwał się po jakimś czasie:
— A cóż, prawda? straszny dziwak z tego aptekarza? Nie głupi człowiek, ale strasznie czarno patrzy na świat. Gdyby tak wszyscy myśleli, tak wątpili o wszystkiém, to nie wiem, co-by się ze światem stało. Człowiek nie powinien się wyrzekać dobrowolnie pragnień swoich, składać broni przed czasem. Trzeba chciéć wiele, aby osiągnąć coś. W walce z życiem, z przeciwnościami, wyrabia się człowiek.
— A jednak ty, ojcze, także dobrowolnie ustąpiłeś z tego pola walki. Człowiek z takiemi zdolnościami administracyjnemi, jak ty, z nauką, mógłby przecież był znaléźć niezłą pozycyą w świecie, a tymczasem nietylko nie starałeś się, ale unikałeś tego. Pamiętasz, jak książę, w którego dobrach zajmowałeś skromną posadę rachmistrza, poznawszy się na tobie, ofiarował ci miejsce sekretarza przy sobie, chciał cię zabrać do Lwowa? Odmówiłeś wtedy, tłómacząc się, że nie podołał-byś tak wielkiemu zadaniu. Usunąłeś się całkiem z tamtych stron i przeniosłeś się tutaj.
Staruszek zmieszał się tém przypomnieniem i zaczął się tłómaczyć:
— To było co innego: księciu poprostu zachciało się, była to pańska fantazya. Wiesz dobrze, iż był dziwak, mogła mu potém przyjść znowu fantazya oddalić mnie byle za co, i został-bym bez utrzymania na bruku. Od wielkich panów, jak od ognia, bo z blizka sparzyć się można.
— Dlaczego jednak nie starałeś się o posadę przy jakiéj instytucyi publicznéj, przy banku? Twoje zdolności właśnie odpowiadają takiemu zajęciu.
— Bo... bo widzisz, lubię spokój, ciche życie. Zresztą matka życzyła sobie tego. Ona nie lubi wielkiego miasta. My nie mamy dużych potrzeb, przestajemy na małém i czujemy się zadowoleni.
Tłómaczenie takie nie przekonało wcale Jana. Była w niém pewna niejasność; ojciec wikłał się w odpowiedzi, i Jan domyślał się, że nie mówił mu całéj prawdy. Być może, iż staruszek nie śmiał przyznać się szczerze wobec syna, że i on w mizantropijném usposobieniu postąpił sobie, jak aptekarz, dał za wygraną światu i usunął się na bok. Utwierdziło go w tém mniemaniu i to, że ojciec tak niechętnie mówił o tém, co się tyczyło przeszłości jego. Ile razy Jan rozpoczął rozmowę o Lwowie, gdzie, jak wiedział, rodzice jego dłuższy czas przebywali, to i ojciec, i matka dawali mu niejasne, ogólnikowe odpowiedzi i skręcali rozmowę na inny przedmiot. Nie mógł wątpić, że jakiś bolesny zawód, lub dotkliwe przykrości spadły tam na rodziców, gdy tak niechętnie wspominają te czasy. Być może, iż to skłoniło ich do usunięcia się w ten cichy zakąt, gdzie uspokoili się trochę, zapomnieli, przeboleli i zaczęli kosztować szczęścia. Nie śmiał więc pytaniami drażnić zabliźnionéj rany, i nie badał ojca daléj w tym względzie, ani rozpoczynał już tego wieczora rozmowy o aptekarzu.
Ale za to potém, kiedy poszedł do swego pokoju, poważne, smutne myśli o przyszłości poczęły go znowu niepokoić. Niepokój był tém większy, że teraz właśnie znajdował się na rozdrożu i nie wiedział, w którą stronę los go rzuci. Stał przed zamkniętemi wrotami przyszłości swojéj i czekał, nie wiedząc, jaką pójdzie drogą. Przed wyjazdem z Wiednia porozpisywał listy na różne strony, zapytując się ludzi, znających lepiéj od niego stosunki ekonomiczne Galicyi, czego się jąć, jakiéj gałęzi przemysłu mógł-by najkorzystniéj poświęcić się, jako chemik. Wahał się, czy obrać drogę praktyczną, czy starać się o profesurę. Bankier Naderman, w którego domu bywał częstym gościem, wspominał mu nieraz, że ma zamiar w dobrach swoich w Galicyi urządzić rafineryą nafty, a zarazem fabrykę wszelkich produktów, jakie z niéj otrzymać można, i dawał mu do poznania, że rad-by jemu oddać kierownictwo tego pomysłu. Jan w tym celu nawet robił już specyalne studya, zwiedził parę podobnych fabryk. Ale przez nagły wyjazd z Wiednia z powodów sercowych zerwał całkiem stosunki z domem bankiera i ze względu na Julią nie wypadało mu odzywać się teraz, dopóki Leon nie odpisze mu na list jego. A odpowiedź nie nadchodziła. Wszystkie więc plany jego zostały w zawieszeniu, i ta niepewność, spotęgowana dzisiaj pessymistycznemi poglądami aptekarza, męczyła go. Ciasno i duszno było mu w pokoju; wstał i wyszedł na dwór. Potrzebował powietrza, przestrzeni, aby myślom dać swobodniejszy polot. Noc była ciemna, ale ciepła, nawet parna, zanosiło się na burzę; z dala dolatywały już pomruki grzmotów. Był to jakby obraz jego duszy w obecnéj chwili. I w niéj było burzliwie i ciemno. W chwilach takich rodzi się w człowieku jakaś nieprzeparta chęć do walki z żywiołami; zdaje mu się wtedy, że, pokonywując zewnętrzne przeszkody, wzmacnia niejako siły swoje do zwyciężenia tego, co w nim się burzy i wichrzy. To téż Jan, wyszedłszy za bramę klasztorną, szedł coraz daléj, przyspieszając kroku. Chłodny, wilgotny wiatr, który powiewał od strony gór, orzeźwił go i wzruszał jeszcze więcéj. Idąc przeciw pędowi jego, doznawał wrażenia, jakby płynął wśród niezmierzonéj jakiéjś otchłani.
Miasteczko już daleko zostało za nim, rozróżniał je wśród ciemności tylko po kilku światełkach, jakie z niektórych domów błyskały jeszcze; przed sobą widział kolorowe latarnie kolei, a dołem słychać było szum spienionéj rzeki. Od czasu do czasu błyskawice olśniewającego blasku rozrywały ciemności i pioruny w zygzakach przebiegały, uderzając z hukiem i trzaskiem w ziemię. Wicher, co przedtém szalał, jak wściekły, i targał czupryny lasów, teraz przycichnął, jakby z trwogi przed łoskotem piorunów, i deszczu ciężkie krople zaczęły padać.
Jan czuł się jakoś swobodniejszym, silniejszym na duchu wśród téj burzliwéj nocy; dawno już nie znajdował się tak sam-na-sam z naturą, żyjąc od lat kilku wśród murów wielkiego miasta; to téż teraz rozkoszował się silnemi wrażeniami, walka żywiołów rozszalałych rozbudziła w nim pragnienie lotu, duch młody, jak orzeł w chmurach, szybował wśród ciemności. Szedł ciągle na przód, jakby go coś pchało, i wcale nie miał ochoty wracać, choć deszcz ulewny oblewał mu twarz.
Ale im daléj szedł, tém droga stawała się cięższą; woda, spływająca strumieniami ze wzgórza, pruła gliniastą drogę i robiła ją miękką i ślizką. Jan grzęznął w błocie i męczył się coraz bardziéj. Trzeba było spocząć trochę, bo aż gorąco zrobiło się mu z umęczenia. A nigdzie wokoło nie było żadnéj ochrony przed ulewą, żadnéj chaty, ani drzewa nawet przy drodze, do miasta zaś było daleko. Jan przystanął, by odetchnąć trochę, i rozglądał się wśród ciemności, namyślając się, co robić. Wtém ujrzał przed sobą w pewnéj odległości jakieś światełko i ku niemu skierował swe kroki. Podszedłszy bliżéj, przekonał się, że światło pochodziło z okna karczmy i, nie namyślając się, wszedł do wnętrza.
W dużéj izbie szynkownéj, z któréj właśnie pochodziło światło, siedziała za szynkfasem stara żydówka zaspana, obok na ławie chłop, z twarzą idyotycznie zamyśloną, z oczyma cybulastemi, zagapionemi nieruchomo w płomień lampki naftowéj, palącéj się nad szynkfasem, krajał kozikiem chleb i ser, i pakował spore kęsy w usta, ruszające się nierównym ruchem, jak u przeżuwających zwierząt. Między kolanami trzymał bat, którego koniec sterczał mu nad głową. Po środku izby przechadzał się żywo żyd, niemłody już i trochę szpakowaty; ale w chodzie jego i w czarnych, ruchliwych, błyszczących oczach była młodzieńcza jeszcze żywość. Ubrany był w długi surdut, szarego koloru, przez który powieszona była torba podróżna, miał wysokie buty, czapkę z daszkiem, zasadzoną nieco na bakier na krętych włosach. Chodząc, podrzucał prawe ramię do góry i potrząsał głową. Nerwowe te ruchy stały się widać przyzwyczajeniom jego i powtarzały się częściéj w chwilach niecierpliwości, lub gwałtownego wzruszenia.
Na skrzypnięcie otwieranych przez Jana drzwi żyd coprędzéj zwrócił się w tamtą stronę i miał już jakieś pytanie na ustach; ale, ujrzawszy obcego człowieka, wstrzymał się i nawet zmieszał trochę. Zmierzył przybyłego podejrzliwie, badawczo, szybkiém spojrzeniem, a potém, przybrawszy minę obojętną, przechadzał się daléj po izbie.
Jan, wszedłszy, strząsnął z kapelusza strugę deszczu, co mu się zebrała na okapie, kazał sobie podać kieliszek wódki i usiadł, czekając, aż ulewa ustanie. Żyd widocznie niekontent był z jego obecności, bo, widząc go siadającego, skrzywił się i ramieniem podrzucił do góry. Parę razy wychodził za drzwi niespokojny, to znowu wracał, bo niepodobna mu było stać na deszczu.
Nikt nie przerywał milczenia w izbie; żydówka, nalawszy Janowi wódki, przycupnęła znowu za szynkfasem i drzemała; chłop w milczeniu przeżuwał resztki chleba, żyd chodził po pokoju, a za nim skakał po podłodze i ścianach połamany cień jego; Jan zaś, usiadłszy pod oknem, to wpatrywał się w ciemności, które od czasu do czasu błyskawica rozjaśniała, to obserwował chodzącego żyda, którego ta milcząca obserwacya niepokoiła. Kiedy żyd wyszedł znowu na pole i za chwilę wrócił do izby, Jan zagadnął go:
— A cóż? leje jeszcze?
— Czy pan nie słyszy? — odmruknął żyd opryskliwie.
— Pan téż przed deszczem się schronił?
— Tak.
— A z daleka droga?
— Ztąd nie widać — odrzekł drwiąco i uśmiechnął się dla złagodzenia téj niegrzecznéj odpowiedzi.
Jan, pomimo to, chciał znowu o coś zapytać, gdy drzwi się prędko otwarły i do izby wszedł zmoczony jakiś człowiek, w węgierskiém ubraniu. Jan poznał w nim odrazu owego rudego, od którego napaści obronił był przed kilku dniami żydóweczkę w ogrodzie. Przybyły jednak nie spostrzegł go, bo siedział w cieniu pod oknem, zbliżył się do żyda i rzekł mu półgłosem:
Schon.
Dopiero, kiedy ów szpakowaty żyd dał mu jakiś znak oczyma, aby milczał, obejrzał się wokoło i spostrzegł siedzącego pod oknem.
Czy go poznał, trudno było wymiarkować z jego twarzy, która w téj chwili przybrała wyraz obojętny i spokojny. Poszedł do lampy zapalić cygaro, a potém wraz ze starym żydem począł przechadzać się po izbie. Chodząc, rozmawiali z sobą po żydowsku, i to tak zniżonym głosem, że rozmowa ich wydawała się, jak mruczenie. Nareszcie starszy żyd zwrócił się do chłopa, siedzącego na ławie i rzekł rezolutnie:
— No, Wojciechu, jedziemy!
Chłop poruszył się, spojrzał w okno, poskrobał się po głowie z miną niezadowoloną.
— Kiéj ano leje jeszcze, i ćma, co świata nie widno.
— To wam się tylko ztąd tak zdaje. Deszcz już ustaje. No, golnijcie sobie jeszcze półkwaterek wódki, i wio!
Ten argument przekonał chłopa i rozruszał go jakoś. Wychylił wódkę jednym łykiem, splunął, otarł usta rękawem, odsapnął i rzekł:
— Ano, to jedźwa.
— Panowie zapewne ku miastu? — spytał Jan, chcąc przysiąść się do jadących, by nie brnąć po błocie z powrotem do domu. Ale starszy żyd wręcz mu odrzekł, że jadą w przeciwną stronę, i wyszedł prędko ze swoim towarzyszem z izby. Niezadługo dał się słyszéć turkot wózka. Jan, który także wyszedł z karczmy, widział, że wóz właśnie w stronę miasta się potoczył.

Deszcz ustawał trochę, przynajmniéj nie lał już; Jan nie miał na co czekać i zabrał się do domu. Z początku szedł drogą, ale, że nogi ślizgały się po rozmiękłéj glinie, więc zeszedł na pole. Po trawie sporzéj mu było iść. Natrafił wreszcie na ścieżkę, która przez łąki, między ogrodami, prowadziła do owéj ustronnéj uliczki, ciągnącéj się wzdłuż klasztornego muru. Była to droga, jak wiemy, o wiele krótsza; to téż Jan w niecałe pół godziny znalazł się pod murem klasztornym. Idąc uliczką, dojrzał wśród szarego zmroku (bo już od wschodu bieliło się niebo), że przed furtką, prowadzącą do owego ogrodu, w którym mieszkała piękna żydówka, stał wóz i że z niego wynoszono jakąś skrzynią, czy pakę. Kiedy się zbliżył do tego miejsca, furtkę już ktoś zatrzasnął z wewnątrz, a chłop zabierał się do odjazdu. Jan chciał się go o coś spytać i zawołał na niego; ale chłop, czy nie słyszał, czy nie chciał odpowiadać, zaciął konie i ruszył szybko z miejsca. Za chwilę znikł na zakręcie ulicy.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.