Za winy niepopełnione/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł Za winy niepopełnione
Pochodzenie Pisma Michała Bałuckiego
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1887
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Z drugiéj strony wieży był osobny pokoik, do którego dochodziło się z mieszkania Leszczyców przez wązki ganeczek. Kiedyś, dawniéj, miała tu być podobno zbrojownia straży, strzegącéj murów klasztornych; późniéj stało to mieszkanie długi czas pustką. Leszczycowa, wprowadziwszy się do klasztoru, urządziła sobie tutaj śpiżarnią; teraz zaś, gdy syn zawiadomił o swojém przybyciu, przeniosła gospodarstwo na dół, pokoik odświeżono, wybielono, ozdobiono najlepszemi mebelkami, jakie Leszczycowie mieli w swojém mieszkaniu, aby synowi było wygodnie i przyjemnie.
Po wieczerzy, składającéj się z potraw, które Jaś zwykłe najlepiéj lubił, oboje starzy odprowadzili syna do owego pokoiku za wieżą. Ojciec przyniósł mu gazety i książki, pożyczone od księdza proboszcza; matka wyprobowała ręką posłanie, czy jedynakowi będzie miękko na niém, postawiła słoik konfitur i ciastka przy łóżku, aby biedaczek miał się czém posilić w nocy, ucałowali go na dobranoc i odeszli.
Po ich odejściu zniknął z twarzy Jana wyraz zadowolenia i radości, jaką okazywał wobec rodziców; westchnął głęboko, jakby to przymuszenie się do wesołości zmęczyło go; oczy, jaśniejące przed chwilą uśmiechem, zasępiły się, zmatowały i rysy twarzy przeciągnęły smutkiem. Spojrzał po białych ścianach pokoju, przesunął ręką po czole i oczach, jakby chciał sobie przypomniéć, gdzie się znajduje, i westchnął znowu. Potém uśmiechnął się cierpko i rzekł:
— Wszak sam chciałem tego? Dobrowolnie skazałem się na to wygnanie. Gdybym był chciał, mógł-bym dziś w wieczór być tam, widziéć ją. Nie; nie — zawołał nagle, zrywając się, i zaczął chodzić żywo po pokoju — dobrze się stało, że wyjechałem.
Niespokojne myśli pędziły go; pokój wydawał mu się za duszny, otworzył okno i stanął przy niém, chłodząc się nocném powietrzem.
Okno wychodziło na dziedziniec klasztorny, na którego środku pomiędzy czterema kasztanami stała studnia z kołem. Po jednéj stronie dziedzińca było mieszkanie proboszcza z sadem, w którym bielały kwiaty na drzewach i roznosiły woń w powietrzu; po drugiéj wznosiły się ciemne, poważne mury kościoła i widać było furtę klasztorną, obok niéj koło, a daléj okno, opatrzone gęstą kratą i kolcami. Z czwartéj strony dziedziniec zamykał saski mur, przez który widać było okolicę. Księżyc właśnie wypłynął z za wzgórzy lesistych i odbił się metalicznym połyskiem na wężykowych zakrętach rzeki. Noc była cicha, urocza.
Jan jednak mało, zdaje się, widział i czuł piękności, które przed nim roztaczała noc czerwcowa. Stał oparty o ramę okna, machinalnie kręcił w rękach cygaretę i zamyślony patrzał gdzieś daleko oczyma duszy.
Już zegar na wieży wybił drugą, niebo na wschodzie przecierać się zaczynało, a on nie zabierał się do spoczynku. Chodził po pokoju, paląc jednę cygaretę za drugą; potém usiadł przy stoliku i pisał.
Był to list do jakiegoś Leona w tych słowach:
„Zdziwił cię pewnie mój nagły wyjazd, bez pożegnania. Nazwiesz to nowém szaleństwem; ale nie mogłem zrobić inaczéj. Musiałem nagle, bez namysłu, wyrwać się z tych jedwabnych więzów, w które zaplątało się biedne serce moje. Gdybym się był namyślał, może nie miał-bym odwagi wyjechać, a niepodobna mi było dłużéj pozostać i być igraszką kapryśnéj kokietki. Niech cię nie obraża ten wyraz, ale nie mogę nazwać inaczéj Julii. Wiész dobrze, że nie ja piérwszy zrobiłem krok zbliżenia się ku niéj. Nie byłem tak zarozumiały, aby uwierzyć, że córka bogatego bankiera, do tego tak piękna, mogła mi dać choć odrobinę wzajemności za moję miłość. I to przeświadczenie nakazywało memu sercu milczeć. Ale ona sama ośmieliła mię. Jéj spojrzenia pociągnęły mię, słowa dodawały odwagi, i odsłoniłem przed nią serce moje. Wtedy zauważyłem w niéj dziwną zmianę: zaczęła się cofać, zdawała się nie rozumiéć mojéj miłości, nie chciéć rozumiéć, i rozpoczęła jakąś dziwną grę z mojém sercem, to chowając się przed niém w chłodną obojętność, to znowu wabiąc do siebie. Częste wizyty Adolfa pomagały jéj bardzo do tego ciągłego drażnienia mnie. Z początku nie przypuszczałem, że mogę być zazdrosnym o tę lalkę z wystawy fryzyerskiéj; ona sama, kiedym ją raz nim prześladował, wybuchnęła pustym śmiechem, a jednak postępowanie jéj z nim było nieraz takie, że mogłem być szalenie zazdrosnym. Szczególniéj wtedy, gdy byłem więcéj czułym, gdy miłość moja silniéj się objawiała, Julia szukała zwykle towarzystwa Adolfa, okazywała mu przychylność, która mię do rozpaczy i wściekłości doprowadzała. Dziwił cię nieraz mój humor zmienny, dziki, waryacki; wynikał on z téj ciągłéj irytacyi wewnętrznéj, w któréj mię utrzymywało postępowanie Julii. Gdybym był przekonany, że kocha tamtego, był-bym spokojniejszy; duma nie pozwoliła-by mi żebrać o serce, które już nie byłoby moją własnością. Ale téj pewności nigdy miéć nie mogłem, bo ile razy zacząłem w to wierzyć i chciałem wycofać się, Julia umiała jedném słowem, czasem ruchem jednym zachwiać tę wiarę, i znowu wracałem, aby zdobywać co chwila i co chwila tracić jéj serce kapryśne, zmienne, nieodgadnione. Miałem wyjechać z Wiednia, a nie mogłem, zwlekałem mój wyjazd, bo chciałem piérwéj upewnić się, czy będę miał po co wrócić tam jeszcze, i pewności téj nie mogłem zyskać. Aż jednego dnia zdecydowałem się stanowczo, nagle. Było to przedwczoraj. Przyszedłem do ich domu przed wieczorem. Była w téj niebieskiéj sukni, w któréj ją tak lubiłem widziéć, bo twarzyczka jéj wśród tych błękitów nabierała kolorytu delikatnych miniatur na kości słoniowéj. Byłem jéj wdzięczny w duszy, że pamiętała o mojém upodobaniu. Nie mogłem jéj także miéć za złe, że przysypała pudrem włosy i wpięła w nie różę na-pół rozkwitłą; owszem, cieszyło mię, że chciała być piękną dla mnie i pochłaniałem ją spojrzeniem, pełném miłości. Gdy naraz wśród rozmowy zdało mi się, że spojrzała na zegar, zauważyłem również, że była czegoś roztargnioną. Po chwili drugi raz rzuciła ukradkowe spojrzenie na zegar. Czeka na kogoś, — pomyślałem sobie, — i ta suknia błękitna, ta róża we włosach... nie dla mnie. I zazdrość zaczęła mnie niepokoić. Pocieszałem się tém, że może oczekuje wizyty jakiéj pani; gdy wtém weszła matka, ubrana już jakby do wyjścia i spytała, naciągając rękawiczki:
— O któréj Adolf miał przyjść po nas?
— O siódméj — odrzekła Julia, unikając mego spojrzenia.
Nie pytałem się o nic więcéj, pożegnałem je krótko i tego samego wieczora wyjechałem. Wyrwałem się gwałtem z tych miejsc, gdzie duch mój marniał w ciągłém szamotaniu się między rozpaczą i nadzieją pozyskania jednego serca, które może niewarte tego, abym dla niego poświęcał moje obowiązki, cel mego życia. Potrzebuję pracować, chcę zrobić coś dla kraju, dla przyszłości mojéj, dla szczęścia rodziców; musiałem więc uciec od téj, która nietylko nie chciała mi być pomocą w urzeczywistnieniu celów moich, ale była przeszkodą. Uciekłem pod skrzydła rodzicielskiéj miłości i postanowiłem leczyć się oddaleniem, samotnością, z choroby serca. Biedni starzy, ani domyślają się, że ich dom obrałem sobie za szpital. O, gdybyś widział, jak mię witali tutaj, ile radości sprawiło im moje niespodziewane przybycie. Do łez wzruszyło mię ich przywiązanie. A jednak... ta wielka, piękna, pełna poświęcenia miłość rodzicielska nie zdołała zapełnić tej próżni, jaką stworzył w mojém sercu wyjazd z Wiednia. Co więcéj, powiem ci, że zaczynam żałować, iż zdecydowałem się na ten wyjazd; wyrzucam sobie, że postąpiłem zbyt gwałtownie, nierozważnie, potępiając Julią za winę, o któréj ona może nawet nie wié. Widzę teraz, że posądzenie moje oparłem na błahych pozorach. A któż zaręczy mi, czy nie dla mnie właśnie chciała być piękną tego wieczora? czy nie dlatego była roztargnioną i niespokojnie poglądała na zegar, że wiedziała, iż przyjście Adolfa przerwie nam miłe sam-na-sam. Te wątpliwości obudziły się teraz dopiéro we mnie i robią mi wyrzuty bolesne. Zły jestem na siebie samego za mój charakter podejrzliwy; zły jestem, że tu jestem i, gdyby nie wzgląd na rodziców, jutro wrócił-bym już do Wiednia. Dla moich rodziców nie mogę tego zrobić, spętany jestem przyrzeczeniem, że zabawię tu kilka tygodni, dopóki nie rozstrzygnie się sprawa o moję posadę. Kilka tygodni przepędzić z daleka od niéj, w téj przerażającéj ciszy małéj, nudnéj mieściny. Sama ta myśl trwoży mię; nie wiem, jak zdołam przemęczyć ten czas. Gdybym przynajmniéj mógł z moimi starymi mówić o tém, co mię teraz najwięcéj, jedynie zajmuje; ale czuję, że nie odważył-bym się odkryć im téj tajemnicy mego serca. Bo i cóż-bym im powiedział o mojéj miłości? Same wątpliwości, fata morgana, któremi łudziłem siebie. Wobec ich trzeźwego poglądu musiał-bym rumienić się. Boję się, bym z ust ich nie usłyszał: ona cię nie kocha, mój synu! — i dlatego milczę, i mówię z nimi o wszystkiém, tylko nie o tém, o czém chciał-bym; dlatego rozmowa taka męczy mię, szukam samotności, bo w niéj mogę przynajmniéj swobodniéj myśleć o niéj. Teraz domyślasz się, dlaczego piszę do ciebie? Chciałem pogadać z tobą o tém, o czém tu z nikim mówić nie mogę; a nadto chciałem zasięgnąć twojéj rady. Ty znasz Julią od dziecka prawie, jesteś jéj krewnym, z tobą ona może szczersza, niż z innymi. Napisz mi, co myślisz o niéj: czy miłość jéj może dać szczęście, a przedewszystkiém, czy ja mogę sobie rościć jakie prawa do téj miłości? Ty, jako patrzący spokojnie, bezstronnie, będziesz mógł lepiéj osądzić, czy się łudziłem tylko. Napisz mi, jak przyjęła mój nagły wyjazd? czy Adolf bywa tak często, jak dawniéj? i dużo, dużo innych rzeczy mi napisz. Każdy szczegół będzie miał dla mnie wagę. Nie oszczędzaj pióra i papieru; pamiętaj, że list twój będzie pokarmem dla umierającego z głodu na puszczy. Oczekuję go z niecierpliwością i trwożném biciem serca.”
Już słońce czerwono-złociste dobywało się z poza mgły porannéj, kiedy Jan ukończył pisanie listu. Pisał go bowiem w przerwach, przy niektórych ustępach kładł pióro i zapadał w ponure zamyślenie, z którego budził go dopiéro skrzypiący głos zegara na wieży. Już po napisaniu listu zamyślił się, czy go posłać; była chwila, w któréj chciał go podrzeć, i tym sposobem pogrzebać na zawsze sprawę swego serca; ale wstrzymał się od tego i, jakby bał się nowych pokuszeń w tym rodzaju, włożył prędko list do koperty, zaadresował i wyszedł z nim na pocztę. Wiedział, że pociąg o szóstéj z rana przychodzi w stronę Wiednia, poszedł więc prosto na stacyą kolei, by list dziś jeszcze mógł odejść. Obrał drogę nie przez miasto, ale przez boczną uliczkę, z któréj, ścieżką pomiędzy ogrodami, znacznie prędzéj można było dojść do stacyi. Uliczka ta, ciągnąca się między wysokim murem klasztornym a parkanami ogrodów, była bardzo mało uczęszczana; o téj godzinie była zupełnie pustą. Idąc nią, usłyszał po-za jednym parkanem, otaczającym nieduży sad, głośny, przenikliwy krzyk kobiecy. Zajrzał przez szczelinę między deskami i ujrzał młodą jakąś dziewczynę, śniadéj twarzy, rysów oryginalnych, ubraną fantastycznie w biały turban, przetkany złotem, z pod którego spływały krucze włosy, i w żółty atłasowy szlafrok, która odpychała od siebie mężczyznę, usiłującego objąć jéj kibić i przycisnąć ją do siebie. Dziewczyna wyrywała się całą siłą, na jaką zdobyć się mogła, z rąk jego, i wołała o pomoc, choć mężczyzna usiłował zatkać jéj usta i groźbą zmusić do milczenia.
Jan nie namyślał się długo; zaczepił się nogą w szczelinę, przez którą obserwował tę scenę, chwycił się wyższych desek i w jednéj chwili przesadził parkan, śpiesząc z pomocą. Na widok obcego człowieka, mężczyzna ów puścił w téj chwili dziewczynę, rzucił się w szybkiéj ucieczce w ogród i znikł za drzewami. Jan chciał gonić za nim, ale dziewczyna zastąpiła mu prędko drogę i, zatrzymując go, rzekła:
— Zostaw go pan, niech sobie ucieka.
— To gotów wrócić znowu potém.
— Nie wróci, ja wiem napewno, że już nie wróci tak prędko.
Jan czekał, aby mu dziewczyna wytłómaczyła powód tej napaści, a zarazem i prośby swojéj; ale ona widocznie nie myślała o tém. Z obawy, która przed chwilą twarz jéj bladością pokryła, przeszła w zakłopotanie, znalazłszy się w ranném, dziwném trochę ubraniu, wobec tego mężczyzny, który wpatrywał się w nią badawczo. Silne rumieńce wstydu oblały brzoskwiniową cerę jéj twarzy, spuściła ku ziemi duże czarne oczy i bezwiednym ruchem zawiązywała szlafroczek, który, rozpięty w czasie szamotania się, odsłonił hafty białéj, cienkiéj koszulki i piersi, falujące szybkim oddechem. Jan stał jakiś czas nieśmiały, wpatrując się w nieznajomą, któréj twarz przypominała obrazy włoskich mistrzów, nie mogąc sobie zdać sprawy z tego dziwnego, zagadkowego zjawiska, ani wytłómaczyć sceny, któréj przed chwilą był świadkiem. Chciał spytać jéj o wyjaśnienie i nie wiedział, jak zabrać się do tego, gdy wtém w domku, który widać było za drzewami, brzęknęło okno i jakiś głos chrapliwy, niemiły zawołał:
— Małka! Małka!
Dziewczyna poruszyła się na te słowa i spojrzała niespokojnie ku domowi, a potém, zwracając się do Jana, rzekła zniżonym głosem z pośpiechem:
— Zrobiłeś mi pan dziś wielką przysługę, ale możesz popsuć wszystko, jeżeli nie będziesz milczał o tém, co tu widziałeś, bo mógł-byś zgubić mię i jeszcze kogoś więcéj. No, przyrzekniesz mi pan to?
Prosiła tak wymownie czarnemi oczyma, że Jan bez namysłu odrzekł:
— Przyrzekam.
— Dziękuję panu. Będę się za to modlić za pana, żebyś był tak szczęśliwym, jak jesteś dobrym.
Rzuciła mu spojrzeniem pożegnanie, pełne jakiéjś serdecznej życzliwości, i zarumieniona pobiegła ku domowi.
Jan stał jakiś czas nieruchomy, odurzony. Nie mógł sobie jeszcze zdać sprawy z tego, co się stało, co widział przed chwilą. Wyglądało to na jakąś bajkę z „Tysiąca Nocy”. Jakieś cudowne, fantastyczne widziadło, piękność, prześladowana przez jakiegoś tajemniczego człowieka, o którym mu milczéć kazano. Nie kazano, ale proszono, i to proszono tak, że mu się gorąco robiło na wspomnienie tego błagalnego spojrzenia, jakiém go oblała piękna nieznajoma. Nie spodziewał się w téj małéj mieścinie tak fantastycznéj awantury. I otoczenie, w którém się ta scena odbyła, miało także swój urok. Był to sad, kwitnący cały biało-różowo, wysłany murawą majowéj zieloności, na którą teraz przez drzewa lały się złote strumienie wschodzącego słońca. W powietrzu była woń kwiatów, brzęk pszczół i drobnych muszek; wśród krzaków bzu trzepotały się i świergoliły wesołe ptaki.
Janowi było tu jakoś tak dobrze, urok tajemniczości tak wiązał go, że nie myślał odchodzić. Tylko rozważał to, co widział i słyszał, i oczekiwał, czy czegoś więcéj nie zobaczy i nie usłyszy.
Za grządkami różnobarwnych bratków zobaczył ścieżkę, wysypaną białym piaskiem, która wiodła do altany, ocienionéj dzikiém winem. W cieniu gęstéj zieloności dojrzał stolik z białych gałęzi brzozowych, a na nim jakąś kobiecą robótkę, porzuconą niedbale. Domyślał się, że może porzucono ją w chwili, gdy ów napastnik wszedł do altany. Miał ochotę iść zobaczyć robótkę, gdy wtém świst nadchodzącego pociągu przerzucił jego myśli w inny świat. Przypomniał sobie list, Wiedeń, Julią; wybiegł co prędzéj z zaczarowanego ogrodu, pełnego tajemnic, przeskoczył parkan i pędził szybko na kolej, by zdążyć na czas z oddaniem listu.
Przybiegł już po drugiém dzwonieniu i zaledwie miał czas wrzucić list do wagonu pocztowego, kiedy zadzwoniono po raz trzeci i pociąg ruszył. Jan, stojąc, przypatrywał się przejeżdżającym wagonom. Uderzyła go w jedném oknie twarz mężczyzny, który na jego widok cofnął się w głąb’ wagonu. Zaledwie miał czas jedném mgnieniem oka zachwycić rysy téj twarzy, ale to wystarczyło, aby poznał tego, od którego przed chwilą uwolnił piękną nieznajomą. Poznał go po rudym zaroście i węgierskim kapeluszu. A więc prawdę mówiła — myślał sobie, wracając do domu — że nie prędko wróci. Tylko to mu było niejasném, czy odjeżdżał tak prędko dlatego, że miał odjechać, czy téż przyśpieszył swój wyjazd w skutek obawy.
Nie łamał sobie jednak długo nad tém głowy. Chciał uszanować tajemnicę, bo go o to tak pięknie proszono; więc usiłował nie myśléć o owym rudym, w węgierskim kapeluszu, i udało mu się to bez trudu. Inaczéj było, gdy chciał zapomniéć o śniadéj twarzy i czarnych oczach pięknéj Judyty, bo tak począł ją nazywać w myślach, i choć mu się teraz nie śpieszyło wcale, obrał jednak do powrotu krótszą drogę przez owę pustą uliczkę. Miał nadzieję, że przez szpary parkanu ujrzy ją jeszcze. Ale ta nadzieja zawiodła go. Ogród był pusty, nawet robótki owéj już nie było w altanie. Tylko ptaszęta wyprawiały harce po klombach i krzakach, zwodząc go szelestem.
Stał tak długi czas; wreszcie, nie mogąc się doczekać, zabrał się do odejścia, zwłaszcza, że przez uliczkę zaczęli przechodzić ludzie w pole; stać więc dłużéj nie wypadało.
Wróciwszy do domu, zastał matkę pode drzwiami swego pokoju. Poczciwe matczysko na palcach skradało się, żeby podsłuchać, czy syn się nie zbudził, czy można mu podać kawę, która od godziny już czekała na niego. To téż zdziwiła się nie pomału, gdy ujrzała syna, już wracającego z miasta. Jan wytłómaczył swoje ranne wyjście potrzebą przechadzki i odetchnięcia świeżém powietrzem.

Podczas kawy brała go parę razy ochota spytać się matki o owę żydóweczkę z za klasztoru, ale nie wiedział, jak się do tego zabrać. Trzeba-by zaraz tłómaczyć matce, gdzie ją widział, przy jakiéj sposobności. Mógł-by powiedziéć za wiele, i dlatego wolał nie pytać wcale. Postanowił sam odgadnąć tę zagadkę. Mogło to stanowić dla niego rodzaj rozrywki w monotonném życiu, jakie go tutaj czekało.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.