Za Sasów/Tom I/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Za Sasów
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1891
Druk Józef Jeżyński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

V.

Dnia dziesiątego września, dziwy już sobie rozpowiadano po Krakowie, o tym niesłychanym przepychu, z jakim August do spalonego dobrowolnie przez Lubomirskiego Łobzowa nadciągnął.
Ze stolicy sznurem ludzie płynęli tam i napowrót ku murom pałacyku, aby się cudom o jakich głoszono przypatrzeć.
W istocie August nie żałował na wystawę, którą by mógł polakom dać jak największe o bogactwach swych wyobrażenie. Okazałości te były albo na wiarę przez kupców wiedeńskich dane Kurfirstowi, lub niesłychanym uciskiem jego poddanych saskich zebrane. Przewrót zupełny spowodował ten wybór Kurfirsta, szczególniej w licznych urzędnikach kraju, którzy wszyscy na raz zdegradowani zostali, a kto się opłacić nie miał czem, aby utrzymać na stanowisku, musiał je zamożniejszemu ustąpić. Oprócz tego ustanowiono akcyzę, narzucono na szlachtę kontrybucję i biedna Saksonja przeklinała zawczasu Polskę.
Ale potrzeba było widzieć za to, jak August po królewsku się rozpościerał, w Łobzowie. Samych złoconych i srebrzonych kolebek pańskich sto dwadzieścia pięć liczono, koni przeszło kilkaset, a niektóre z nich niesłychanego bogactwa dźwigały na sobie dywdyki i czapraki. Paziów, lokajów, hajduków w barwie nowej, szamerowanych galonami, nie można było policzyć. Trabanci, szwajcarowie, gwardje, działa ogromnej wielkości, zapasy kul i prochu, czterdzieści wielbłądów, objuczonych szkarłatem i złotem, towarzyszyły naśladowcy Ludwika XIV.
Szeptano, że jedna laska marszałkowska, która przed królem niesioną być miała, cała brylantami wysadzana, na tysiąc dukatów szacowaną była.
Widział już i pamiętał stary Kraków niejeden raz wciągające tu orszaki pańskie, równie kosztowne i wspaniałe, ale na nie się cały kraj, szczególnie panowie i rycerstwo składało, teraz zaś, zmniejszoną wielce liczbą pocztów pańskich, sam jeden przepych Kurfirsta miał zastąpić.
Na parę dni przedtem, znajomy nasz Witke, w którym kupca trudno się było już domyśleć, przystrojony modą francuzką, w peruce, kręcił się około zamku.
Zdawał się mieć tu dobrych znajomych i stosunki. Przybywającego wieczorem oczekiwał poważny, podżyły urzędnik dworu dowódzcy zamku i z poszanowaniem wprowadził go przez puste korytarze do komnat, które sama pani zajmowała.
Oczekiwano tu nań widocznie. Średnich lat poważnie i pańsko wyglądająca matrona, strojna wytwornie, klejnotami okryta, przyjęła przybywającego, którego wpuścił tylko przewodnik i nie bez pewnego zakłopotania, miejsce mu przy stole wskazała.
Witke, jak gdyby w życiu nigdy nic innego nie robił, z wielką zręcznością wywiązał się z jakiegoś poselstwa i po krótkiem przemówieniu, dobył z pod sukni pudełko, przyniesione z sobą. Otworzył je podsuwając przed oczy pani, która, choć zarumieniona, z wielką troskliwością przyglądać mu się zaczęła. Rumieniec oblewał jej twarz, ręce drżały, wzrok obiegał po pustej komnacie, jak gdyby lękała się być pochwyconą na tej schadzce, której tajemniczy cel, zdawały się odsłaniać, w mroku ogniem strzelające brylanty. Brała je, przyglądała się i rzucała, przysuwała i odtrącała leżące na stole klejnoty, zdawała się walczyć z pokusą. Witke w milczeniu czekał z poszanowaniem na jakąś stanowczą odpowiedź. Po kilkakroć zadrżały wargi, jak gdyby mówić chciała i zamknęły się, bo przyśpieszony oddech odezwać się nie dawał.
Kamienie były wysokiej ceny, a poważna pani może po raz pierwszy w życiu była wystawioną na to pokuszenie.
Witke przypatrywał się jej tak zimny i na pozór obojętny, jak gdyby w tych frymarkach, do których w istocie nie był wcale nawykły, miał już wprawę i nawyknienie.
Myślała jeszcze, namyślając się poważna pani, gdy kupiec rzekł półgłosem.
Bądź co bądź, objęcie zamku, w jakikolwiek sposób, przyjdzie do skutku. Ksiądz biskup Dębski, pan wojewoda Jabłonowski, marszałek Lubomirski, upewnili o tem Elektora; spokojnym więc umysłem możesz pani przyjąć ten podarek.
Usta słuchającej, z przyciskiem powtórzyły ten wyraz.
Witke zlekka podsunął klejnoty, ujął kapelusz w ręce i jakby mu pilno było dokończyć, skłonił się na pożegnanie.
Zakłopotana pani powstała, chciała coś mówić i opadła na krzesło.
Witke na palcach, cicho, opuścił zamkową komnatę, uśmieszek zwycięzki błądził po ustach jego.
Dnia dwunastego września, pomimo, iż słońce nie bardzo chciało przyświecać uroczystości, od rana napływały już tłumy do miasta, a kto się tu wcisnąć nie mógł, obawiał, lub nie chciał, stawał na drodze z Łobzowa wiodącej, którą pochód Augusta miał się odbywać.
Starcom przypominały się dawne czasy i opowiadania ojców i dziadów, o tych świetnych wjazdach, zaślubinach, obchodach, których Kraków był świadkiem.
Przepych i na ten dzień się obiecywał zdumiewający, olśniewający, królewski, lecz wielce on różnił się od tego, jaki niegdyś świadczył o kraju bogactwach i przywiązaniu jego do swych panów.
Nader mała liczba magnatów występowała, towarzysząc wybranemu panu, wszystko co tu błyszczeć dziś miało, było saskie i należało do Kurfirsta. Owe poczty wojewodów, biskupów, kasztelanów, wysokich urzędników dworu i Rzeczpospolitej, które się nieraz po kilkaset koni liczyły, wcale się nie obiecywały. Za to orszak własny, przyszłego króla, miał być niezmiernie liczny i nad wyraz wspaniały i smakowny. Ci, którym się udało wcisnąć na podwórze Łobzowskie i oglądać tam poodsłaniane powozy od złota i aksamitów, konie postrojone w opony herbami okryte, ludzi w najrozmaitszych barwach, cudzoziemską modą poprzybieranych, wielbłądy z jukami w kobierce wschodnie powiązanemi, unosili się nad zamożnością i szczodrobliwością Augusta.
Mówiono sobie, że miljony już rozsypał, aby Elekcją swą utwierdzić, a drugie tyle ich wiózł z sobą, aby między wiernych adherentów rozdzielić.
Usposobienie tłumów, które niewidzialni Augusta posługiwacze zagrzewali, całe się ku niemu zwracało. Sławiono jego męztwo, siłę i zręczność, rozum a razem uprzejmość i łagodność. Unosili się ci co go już widzieli nad pięknością postaci, porównywając z kolei do Apollina, Herkulesa, Samsona i Marsa. Ciekawość kobiet szczególniej, była do najwyższego stopnia podsycona.
W rynku Krakowa, panowie Radni, już na pewno wiedzieli, że bramy zamku, których Wielopolski jeszcze przed kilku dniami otwierać nie chciał, miały stanąć bez przeszkody na oścież wjeżdżającemu. Uwijano się w zamku z przygotowaniem opuszczonych dawno i zaniedbanych komnat, widziano wozy niemieckie wczoraj wieczorem już tu nadciągające i wpuszczone.
Mieszczaństwo też zawczasu przybrane, występowało całe z cechami, znakami, godłami, uzbrojeniem i chorągwiami i wjazdowi miało przyczynić, jeśli nie okazałości, to powagi i liczby uczestników.
Szły tedy na przedzie, gdy z Łobzowa sygnał dano, cechowe chorągwie, każda ze starszyzną i insygnjami swemi, zbrojne i strojne; za niemi polskie gwardje i wojsko, załogę miejską stanowiące, po nich dwa piękne regimenty dragonów, a za niemi w ślad dwudziestu czterech paziów saskich z cudzoziemska postrojonych.
Dwadzieścia i cztery konie ręczne Augusta we fiokach i czubach, wszystkie były jednakowo okryte czaprakami z karmazynowego aksamitu, bogato srebrem szytemi w herby Saskie i Weltynów, w cyfry króla. Czterdzieści mułów po nich, miały na sobie saskiej barwy, żółte nakrycia. Poprzedzały one dwadzieścia i dwie karety, tak uporządkowane, iż coraz wspanialsze i bogatsze następowały jedne po drugich do końca. Ale własny powóz Augusta, zaćmiewał je wszystkie. Dwanaście koni perłowej maści, nadzwyczajnej piękności, tak dobrane doskonale, jakby je jedna matka rodziła, ciągnęła kolebkę wyzłacaną, około której pieszo szło dwunastu drabantów, w żółtej barwie krojem szwajcarskim.
W szeregu powozów ciągnęły kolebki paradne cesarskiego posła i własna jego kareta.
Konie ręczne, które przodem prowadzili masztalerze, uderzały pięknością i doborem, lecz niczem one były obok czterech wierzchowców osiodłanych, które wiedziono za karetami. Całe rzędy na nich, siodła, czuby, napierśniki, świeciły drogiemi kamieniami i złotem. Za temi szła muzyka z trębaczów i bębnów złożona. Pałki nawet, któremi w kotły bito, srebrem połyskiwały. Zapowiadała ona dwa oddziały wojsk saskich, którym dowodził konno, minister hrabia Eck. Cudzoziemskiego autoramentu, umundurowania i uzbrojenia, w Polsce już nowością nie było, ale król August swoje pułki na okaz wyprowadzając, ze szczególną je i uderzającą wysztyftował elegancyą.
Gościnność wymagała, aby sasów przodem puszczono, a pułki pancerne za niemi kroczące, wcale się porównania nie obawiały.
Na każdego z panów towarzyszów, składających je, warto popatrzeć było z osobna, bo, choć wszyscy oni, mniej więcej w jeden sposób strojni byli i zbrojni, każdy się starał fantazyą i wytwornością zbroi, lamparcich skór, skrzydeł, kopii złoconych, siodeł i rzędów, prześcignąć drugich, każdy czemś się szczególnem odznaczał.
Niektórzy prości towarzysze szeregowi, tysiące na sobie dźwigali, a z twarzy i postawy do dowódzców raczej niż żołnierzy podobni. Największe imiona, i najlepsza krew rzeczypospolitej szła dumnie w tych szeregach.
Z niemi i za niemi po większej części konno jechali senatorowie, wojewodowie, kasztelanowie, urzędnicy wyżsi, każdy z sobą mniejszy lub większy prowadząc poczet. Dębski biskup kujawski, ten którego dziełem była, można powiedzieć, elekcya, jechał z biskupem sandomierskim, poprzedzając marszałka wielkiego koronnego Lubomirskiego, który niósł w ręku ową laskę marszałkowską, całą wysadzaną brylantami, już zawczasu ogłoszoną jako klejnot drogocenny, kosztem króla przygotowany.
W ślad za Lubomirskim jechał Elekt, i na niego się oczy wszystkich zwracały, badając w nim przyszłość, której on był tu przedstawicielem.
August na ten dzień za poradą biskupa, dla pozyskania sobie serc przebrał się po polsku. Pod nim koń szedł śnieżnej białości, krwi wielkiej, którego silna dłoń króla gorącość z łatwością poskramiała. W całym blasku młodzieńczej jeszcze piękności był saski Kurfirst. Okrywała go suknia ze złotogłowu, podbita gronostajami na żupan niebieski narzucona, który świecił guzami ogromnemi brylantowemi. Niemi też wysadzane i obszyte były kapelusz, szabla, pas, siodło, wędzidła i rząd konia, na którym djamenty naprzemian z rubinami wielkiemi połyskiwały. Nad nim baldachim ze szkarłatnego aksamitu, niosło sześciu radców miasta, a straż dokoła stanowili trabanci w żółtych szwajcarskich barwach.
Za królem jechał biskup Paszewski i liczne duchowieństwo polskie, kapituła, kanonicy prałaci, dalej urzędnicy dworu Kurfirsta, nieodstępny Pflug, generał hrabia Trautmansdorf, koniuszy W. von Thielau, pułkownik trabantów i królewska gwardya przyboczna, królewscy kirasyerowie i t. p.
Piechota saska z obu stron drogi ustawiona straż trzymała aż do zamku... Nie pozostawiono objuczonych wielbłądów w Łobzowie, bo ich juki tajemnicze miały zawierać owe bajeczne skarby, które August rozsypywać w Polsce obiecywał.
Wszystko to razem wzięte, choć starano się aby miejsca zajmowało wiele i długim się przewlekało ogonem, mogło przepychem olśnić, lecz dla tych co stare czasy pamiętali, uderzało skąpym udziałem kraju... nieobecnością wielu rodzin, i wielu głównych dostojników. Ci, którzy dotąd oblicza króla nie oglądali, wpatrzyli się w nie, z niego chcąc rokować przyszłość.
Mogła ona wydać się im promienistą, bo dzień ten był dniem tryumfu dla Augusta, a twarz jego posłuszna zachowała wiarę w siebie spokojną, poważną, majestatyczną. Łagodny uśmiech, jakby dobroci pełen nieschodził z ust i serca przyciągał...
Pamiętało wielu wspaniałą postać Sobieskiego i mimowoli narzuciło się, porównanie. August młodszy nie miał na sobie majestatu bohatera z pod Wiednia, ale elegancyą i wdziękiem zalotnym go prześcignął... Czarujący ten uśmiech łagodny, który w nim ujmował, nikomu się nie wydał tem, czem był w istocie, wdzianą ozdobą dnia tego, ponętą, pod którą serca szukać było próżno. W prostocie swej zawsze skłonni do przyjmowania z dobrą wiarą, co do ich serca przemawiało, polacy szeptali — Dobrym będzie... szczodrobliwym jest... łagodność mu patrzy z oczów, a przy sile wielkiej cóż nadto pożądańszem być może?
Radowali się więc wszyscy...
W rynku stał z garstką wielkopolanów, wcale się niczem nie odznaczający stolnik Górski. I on przybył tu, aby sobie coś wywróżyć z aspectu Elekta, jak się wyrażał... Wybrano mu miejsce takie, aby wygodnie i swobodnie mógł się przypatrzeć Augustowi. Wlepił też w niego oczy z całą siłą, iż na siebie zwrócił królewskie wejrzenie... Uderzyć musiał przejeżdżającego Elekta, wzrok ten śmiało i uparcie wciskający się mu jakby do głębin jego duszy...
Górski odepchnięty zaostrzonem wejrzeniem Augusta, nie cofnął się przed niem. Walczyły z sobą, dwa te badające się wzroki i gniewne oczy króla z pewną niecierpliwością w stronę się odwróciły...
Oszust i komedyant jest! ozwało się w duszy stolnika, który myśl tę narzucającą mu się odepchnął... Niepostrzeżenie, jakby zgrzeszył tem, uderzył się w piersi i szepnął, przebacz mi Panie!! Grzesznie może potępiam to czego nie znam... Parce domine.
— A co, panie stolniku? — odezwał się głos z boku towarzyszącego mu Morawskiego.
Ze smutnym twarzy wyrazem obrócił się ku niemu Górski. Morawski domagać się zdawał wyroku na tego króla, którego po raz pierwszy oglądał.
— A cóż, panie stolniku? król? — powtórzył Dzierżykraj Morawski.
— A waćpanu, panie starosto, jak się zda? — odparł pytaniem odbijając pytanie Górski.
— Piękny, choć go malować! — zawołał starosta.
Nastąpiła krótka chwila milczenia, Górski zadumał się i z koniem przybliżył ku Morawskiemu.
— Uczyli was ojcowie jezuici w szkołach historyi zwierząt? — zapytał po namyśle.
Morawski się rozśmiał.
— Mało co — rzekł...
— No, to życie waćpanu dało tę obserwacyę — rzekł stolnik zimno — że najsroższy a najniebezpieczniejszy zwierz stroi się w najpiękniejszą sukienkę. Niema wdzięczniejszych barw tęcza, nad skórę żmii i węża, mieni się i złoci kameleon, piękny jest tygrys i lampart...
Morawski słuchał zdziwiony.
— Więc? — wtrącił.
— Ja żadnych wniosków z tego nie ciągnę — zakończył Górski. — Nie wiem zkąd mi to na myśl przyszło, może od tych skór lamparcich, które nasi pancerni mieli na barkach...
Morawski nie pytał więcej.
— Chcesz panie starosto, na bigos do mnie? — wtrącił z koniem się w tył cofając stolnik — bardzo proszę. Na zamku wprawdzie pulpety nas czekają, ale ja tam nie pojadę...
— Ja zaś nie dla pulpetów, uchowaj Boże — rozśmiał się starosta — lecz żeby bliżej poznać naszego pana przyszłego na zamek muszę.
— A jakże się z nim rozmówisz? — spytał z przekąsem Górski — po polsku zasię nie umie słowa, po łacinie, jakom słyszał, nie wiele zna, a waszmość z niemiecką i francuzką mową jak stoisz?
— Na bakier — rozśmiał się Morawski — co nie przeszkadza, abym zdala choć mu się nie chciał przypatrzeć.
Górski skłonił się i odjechał ku kamienicy Hallerowskiej.
W bramie jej stał Witke, chciwie pochwytując słowa i wyrazy twarzy, on sam wesoło był usposobionym.
Pobyt dłuższy w Krakowie, już mu całkiem usta rozwiązał, rozumiał i mówił jaką taką polszczyzną, opowiadając się szlązakiem...
Z wielką rewerencyą powitał stolnika, bo nauczył się go szanować, widząc jaki ma mir u ludzi.
— A cóż? — zapytał przystępując do niego. — Spodziewam się, że Kurfirst wstydu sobie ani koronie tej nie uczynił?
— Gdyby ludzi więcej było, choćby kamieni drogich mniej, wolałbym może — rzekł z przekąsem Górski i poszedł do mieszkania swego.
Witke poruszył ramionami.
Pierwszy raz przez czas dłuższy przebywając między obcemi, kupiec czuł coraz dobitniej jak odmiennej natury istnieć mogą ludzkie społeczeństwa, jak różnemi one pojęciami rządzą się i żywią. Człowiek uczciwy w sprawach powszednich, aż do drobnostek pilnujący rzetelności słowa, tu w Polsce nieustannie się ocierał o niepojęte dowody lekkomyślności w tych samych ludziach, którzy do rzeczy dla Witkego obojętnych nadzwyczaj wielką przywiązywali wagę.
Trudno mu było ich zrozumieć.
Spotykał tolerancyą największą połączoną z najgorętszą pobożnością, rzucanie bezrozumne groszem obok oszczędności spartańskiej, a naostatek w małych i nieznaczących ludziach, którzy sił żadnych i wpływu nie mieli, takie przejęcie gorące sprawami ogólnemi rzeczypospolitej, jakiego gdzieindziej w największych nie spotykał sferach. Sprzeczności te, które chwilami w osłupienie wprawiały kupca, znajdował na każdym kroku. Natrafiał na ludzi przekupić się dających, nie czyniących z tego tajemnicy, ale ciż sami ludzie po za pewną granicą, którą sobie zakreślili, stawali się niezłomni i niczem się ugłaskać nie dawali.
Witke musiał się tu uczyć nowego człowieka, jakiego w Niemczech nieznał, wiedział już z krótkiego doświadczenia, że ówczesna Polska rozpadła się na dwa wielkie obozy. Gdzie tylko cywilizacya zachodnia z ogładą i pogardą obyczaju starego się wcisnęła, tam moralność była zachwianą i nadwyrężoną; gdzie surowe stare panowało prawo, ludzie z żelaznym stoicyzmem opierali się zepsuciu... Naostatek i to musiał sobie zapisać p. Zacharyasz, iż pozorne nieokrzesanie, szorstka skorupa tych, których on miał za barbarzyńców, okrywała sobą nie ciemnotę i nieświadomość, ale zupełnie inną różną jakąś o własnych siłach wypracowaną cywilizacyę, od zachodnich odmienną.
W krótkim przez kraj przejeździe z Hallerem zdumiewał się Witke, w grube i brudne siermięgi poubieranym chłopom, którzy w najtrudniejszych razach umieli sobie radzić ręką i głową, tam gdzie on, wykształcony stawał się bezsilnym.
Tacy ludzie jak stolnik Górski, dawnego autoramentu mąż, znajdowali się dosyć gęsto rozsiani, choć nie wszyscy równe jemu przymioty umysłu okazywali. Obok nich Witke liczył i widział tych, których Kurfirst łatwo unieść mógł i pociągnąć z sobą.
Ale i ci nawet, w razach gdy szło o prawo stare, o obyczaj, który złamać było potrzeba, raczej obejść je, niż zniweczyć byli gotowi. To poszanowanie zakonu, przy nieustannem wymijaniu jego skutków, zdumiewało niemca, i należało do najciekawszych właściwości polskiego narodu.
W interesach elekcyi, która prawomocną nazwać się nie mogła, nikt tu ani pomyślał, aby siłą skruszyć i pominąć odwieczne przywileje. Starano się wytłomaczyć, przekręcić zakon nie śmiejąc go wywrócić. Na chwilę tylko usuwano się z pod jego skutków, ale odwieczny mur nietknięty pozostawiano przyszłym wiekom...
Wieczorem tegoż dnia na zamku już nasz kupiec zszedł się ze zmęczonym wielce Mazotinem, Hoffmanem i Spieglem, kamerdynerami królewskiemi.
Wszyscy oni zobaczywszy przybywającego kupca uradowali się niezmiernie, wiedzieli, że on tu już mieszkał dłużej, oblegli go więc pytaniami.
Mało i tylko powierzchownie poznawszy polaków, ci ichmoście znajdowali ich tak łatwymi, uprzejmymi uginającymi się, że sobie i królowi najpiękniejszą wróżyli przyszłość, sądząc, że im się uda przeprowadzić, co tylko zechcą.
Mazotin szczególniej zuchwale patrzył na przyszłość.
— Straszono nas niepotrzebnie — mówił śmiejąc się. Nikt tu się opierać nie myśli, ludzie lgną do nas, nawet z przeciwnego obozu francuzkiego, codzień się ktoś do naszego przerzuca. Niechże bliżej naszego pana poznają i skosztują, dopiero w nim zasmakują.
Hoffman z uśmiechem sarkastycznym, szepnął bardzo cicho.
— Ale im Königsteinu i Pleissenburga nie pokazujcie, bo tego oni nie lubią.
Mazotin, który po ciężkim dniu odpoczywał w swojej komnacie na zamku, dla towarzyszów i gości, zastawił i wino, które królewskiego stołu były godne, bo też od niego zostały przyniesione. Tem bezpieczniej mogła sobie służba pozwolić, bo August też, odprawiwszy gości ceremonialnych: nuncyusza, duchownych i wyższych urzędników, w ciaśniejszem kółku rozpoczął zwykłe wieczorne libacye, często się dopiero kończące nad rankiem.
Fleming, Pflug i inni przyboczni, dotrzymywali mu placu. Ale dnia tego nie można było biesiadowania przeciągnąć zbyt długo, bo następny miał zająć uroczysty pogrzeb poprzednika, wedle prastarego zwyczaju.
Ponieważ zwłok Sobieskiego, rodzina i Kontyści, wydać nie chcieli i strzegli ich w Warszawie, sądzono, że nawet cały obrzęd koronacyjny rozbije się o to, iż ceremonii pogrzebowej dopełnić nie będzie można.
Zakłopotanie było wielkie, bo starego obyczaju zaniedbać i pominąć nikt się nie ważył doradzać.
Sam nowo obrany król, podszepnął księdzu Dębskiemu, że ściśle biorąc zwłok króla nieboszczyka nie było potrzeba. Lud i tłumy nie wiedziały, gdzie się one znajdowały, dla innych starczyła próżna trumna i egzekwie, wedle tej formy, której ceremoniał wymagał.
Myśl tę pochwycono. Wszystko więc na ten dzień przygotowane kłamstwem było i udaniem. Chować miano trumnę pustą, kruszyć insygnia naśladowane, niszczyć pieczęci udane. Ale prawu i zwyczajowi zadosyć się stało. Nikt przeciwko temu nie protestował, August śmiał się i poruszał ramionami, szepcząc do ucha Flemingowi:
— Słuchaj, Henrysiu i z tego bierz miarę, jak tu postępować potrzeba. Pozory musimy we wszystkiem poszanować i zachować, w tem grunt. Byle one okrywały to, co się robić będzie, przejdzie wszystko.
Był też najlepszej myśli Elekt, a przed polakami z przesadzoną troskliwością, dowodził najskrupulatniejszego poszanowania prawa.
Mówił o niem ciągle i skłaniał głowę pokornie. Jeden może biskup Dębski wiedział, że ten popis z legalnością, był jednym ze środków pozyskania zaufania w narodzie.
Trzynastego września stało już w katedrze na Wawelu wspaniale wzniesione i przyozdobione Castrum doloris, ze szkarłatną, złotemi ozdobami przystrojoną trumną, a w tłumie, który kościół zapełniał, bardzo wielu miało to przekonanie, że istotnie zwłoki Sobieskiego grzebano.
Kruszenie chorągwi, kopii, miecza rycerza, który wjeżdżał konno, aby paść u katafalka... wszystko dnia tego widziano, jakby na prastarych pogrzebach królów. Nikt przeciwko tej komedyi tak dobrze odegranej nie protestował.
Wieczorem po wielkiem przyjęciu na zamku i uczcie, August z przyjaciółmi pił znowu i po cichu szydził z pogrzebu, który się tak udał doskonale.
W sobotę potem, jechał król uroczyście na Skałkę, wedle obyczaju, za morderstwo Ś-go Stanisława przez poprzednika swego, odbywając rodzaj pokuty.
Nie potrzebujemy mówić, że skupienie ducha i pobożność, z jaką całował podane relikwie męczennika, powszechnie były ocenione i wynoszone.
Duchowieństwo gniewało się na tych, którzy posądzali Sasa o religijną obojętność i cieszyło się jego nawróceniem.
Biskup Dębski bardzo zręcznie dowodził:
— Chociażby dla korony wiarę zmienił, różnemi drogami Bóg do siebie prowadzi. Serce się jego poruszyło, łaska zstąpiła, zwycięży wiara i będzie gorliwym katolikiem.
A ojciec Vota szeptał: Utinam.
W niedzielę naostatek dopełnić się miała z niecierpliwością wyczekiwana koronacya.
Nie wszyscy wiedzieli, jakim sposobem bez kluczów do skarbca koronnego i nie wyłamując drzwi, nie gwałcąc zamków, Kurfirst przyszedł do opanowania korony Chrobrego insigniów starych, bez których obrzęd za ważny nie mógł by uchodzić.
Król był zatem, ażeby fikcyą pogrzebem rozpoczętą, prowadzić dalej, korony, miecza-Szczerbca, jabłka i berła kazawszy wykonać naśladowanie. Sprzeciwił się temu nawet Dębski. Drzwi łamać nikt nie doradzał, mowy być o tem nie mogło.
Szepnął ktoś; myśl ta może królowi przynależała znowu, że nie naruszając kutych żelazem podwoi, łatwo było mur przebić i wyłomem do skarbca się dostać.
Fortel ten rozbójnicki nie wszystkim przypadał do smaku, zakrzyczano zrazu, protestowano, ale nie było innego środka a koronacya insigniami nowemi nie starczyła.
Musiano więc nocą, po cichu, wypiłować otwór, weszli nim do skarbca wysłani urzędnicy i wynieśli drogie pamiątki, poczem straż postawiono, nimby napowrót ściana została zamurowana.
Tak składało się wszystko na to, aby z tej przyśpieszonej koronacji, uczynić akt niesłychanego zuchwalstwa, urągającego się prawom.
Surowi z senatorów, zaszedłszy raz dalej, niż chcieli, cofnąć się już nie mogli, ale na obliczach ich widać było, jak ich bolało, że się zaawanturowali, nie przewidując, do czego ich wybór króla doprowadzi.
Kontyści, których nie mięszających się do niczego, dosyć było spektatorami, urągali się, śmieli się i oburzali, co wcale ani króla, ani najbliższych jego zwolenników nie hamowało.
August spodziewał się olśnić przepychem dnia tego, bo diamenty, które miał dźwigać na sobie, szacowano na milion talarów, sumę naówczas olbrzymią, choć dzisiaj się ona taką nie wydaje.
Sam strój był najdziwaczniejszą mięszaniną, jakby na teatralne deski wymyśloną, z rzymska, niemiecko-polski. August chciał się koronować we zbroi i ufając olbrzymiej sile, wdział bardzo ciężki kiras złocony, a na głowę kapelusz białemi piórami przystrojony. Płaszcz na zbroi był z niebieskiego aksamitu szyty w kwiaty złote, podbity gronostajami. Dodawszy do tego starożytne sandały, miecz rzymski i inne drobniejsze przybory, składało się to na coś niewidzianego, dziwacznego, ale przez to samo obudzającego podziw i zachwycenie.
Stolnik Górski, ujrzawszy go wchodzącego w tym stroju, przy odgłosie trąb i muzyki, krokiem wyuczonym, z postawą teatralną, złożył ręce i jęknął:
— Komedyant! Daj Bóg, byśmy tragedyi pod nim nie oglądali, dobrze nasze opłaciwszy miejsca.
Zbytecznie sobie zaufawszy król, pierwszy omen złowrogi, niebacznością swą wywołał.
Znużenie, ciężar zbroi i ubranie nawet tak herkulesową siłą obdarzonego złamały.
Śpiewano przed wielkim ołtarzem kirye elejson i biskup Dębski miał rozpocząć wyznanie wiary, które za nim August powinien był powtarzać, gdy się pochylił blednąc i omdlał.
Bliżej stojący nie dali mu paść, a natychmiast nadbiegająca służba pośpieszyła porozpinać zbroję i zdjąć ją z niego. Człowiekowi, który swoją siłą zwykł się był chlubić, a uchodził za atletę, w obliczu tłumu, w tak uroczystej godzinie omdleć, było ciosem niesłychanie bolesnym. August wstydem był dotknięty i zburzony, gdyż zresztą jak w nic nie wierzył, tak i do przepowiedni żadnej nie przywiązywał wagi, ale wśród pobożnych i bogobojnych polaków, omdlenie w chwili wyznania wiary... miało znaczenie jakby groźby i przestrogi z niebios.
W duszy króla srom doznany wywołał gniew straszliwy, który w sobie pohamować musiał; całą nadzieją jego było, że w ścisku, tylko bliżsi to chwilowe osłabienie dostrzedz mogli... chociaż piorunem o niem rozeszła się wieść po kościele, za kościół do miasta.
Ale wkrótce potem, gdy na skronie namaszczone włożono koronę i zaczęło się wołanie Vivat Rex! coraz głośniejsze, a działa zagrzmiały na wałach, towarzysząc uroczystemu, Te Deum, zapomniano o wrażeniu, a inni pogłosce nawet wierzyć nie chcieli.
August, który żadnemu bolesnemu i przykremu wrażeniu nigdy nad sobą długo panować nie dał, razem z lazurowym płaszczem, który na szkarłatny przemienił i humor potrafił rozjaśnić.
Zamek przepełniały tłumy, chociaż inaczej one wcale wyglądały, niżeli przed wieki w równie uroczystych dniach namaszczenia i hołdu. Orszaków senatorów i magnatów brakło, połowa znaczniejsza ziem korony i Litwy, wcale tu reprezentowaną nie była.
Ale ci co tu przewodzili nie zważali na to wcale, wiedzieli oni jakiego znaczenia dla narodu pobożnego był obrzęd uroczysty, religijny, w którym sam Bóg przez swych kapłanów brał udział. Był to jak ślub któremu choć orszaku brakło, nie mniej on wiązał przysięgą nowożeńców... Na to poszanowanie namaszczenia rachował i biskup Dębski i wielu adherentów Augusta, a w obozie przeciwnym wiadomość o spełnionej koronacyi musiała przygnębiające uczynić wrażenie.
Biegały jednak dowcipy o tej elekcyi bez prymasa, pogrzebie bez zwłok, otwarciu skarbca bez klucza i koronacyi bez Pactów Conventów, o których mówiono już po cichu, że zginęły!!
Fortel to był, aby nowe układając postarać się o wyeliminowanie z nich niewygodnych punktów, a między innemi warunku tyczącego się królowej, która wolała korony się wyrzec niż wiary...
Ostatnim dniem dopełniającym uroczystości koronacyjnych był zwykły hołd miasta w rynku krakowskim. Król, który wiele rachował na powierzchowność, wystąpił znowu inaczej przebrany we wspaniałym płaszczu niebieskim, złotem podbitym, w sukni srebrno-litej obsianej dyamentami, w czapce polskiej z kitą brylantową i buławą dziwaczną w ręku. Dla ludu pieczono woły i urządzono winotryski... August lubił jeść i karmić a poić.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.