Za Sasów/Tom I/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Za Sasów
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1891
Druk Józef Jeżyński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

IV.

Jednego jesiennego wieczoru, gdy już sklep został zamknięty, a pani Marta niespokojna oczekiwała na syna, podśpiewując wesoło, wszedł do pokoju, w którym zawsze wieczerzali, Zacharjasz i całując matkę w rękę, a dojrzawszy łzy na jej oczach, rzekł z wyrzutem i czułością.
— Matusiu kochana, widzę, że wy w dziecku swem ufności nie macie? czy żeby Zacharek nie stracił tego, co jego ojciec zapracował? a wy nie popadli w ubóstwo?
Pani Marta przerwała mu gwałtownie.
— A! ty niewdzięczny! alboż mi tak idzie o bogactwo, którego ja najmniej potrzebuję? Chodzi mi o ciebie, skarbie mój jedyny! Ja każdego dnia, gdybyśmy stracili wszystko, z rozkoszą bym powróciła do mojego Budziszyna, bylebym ciebie z sobą miała. Czyż nie rozumiesz tego, że mi o nic, tylko o twoje chodzi bezpieczeństwo?
— A! matuś miła — jeszcze raz ręce jej całując, odparł Witke — zważ proszę, co mnie zagrażać może?
— Nie wiem — rzekła matka, wzdychając — ale się lękam. Jedziesz do Krakowa?
— Jadę, tak — zawołał Witke — należy się zawczasu rozpatrzeć. Kurfirst wkrótce ma tam przybyć także.
Bystro matka mu spojrzała w oczy.
— Nie mówisz mi wszystkiego szczerze — dodała — a ja odgadywać zmuszona, więcej się może tem trwożę niżby należało. Mazotin parę razy przybiegał do ciebie, a kto wie, jak on zajęty i jaką gra tam rolę przy Kurfirście, ten musi się domyślać, że ty nie wino sprzedawać jedziesz do Krakowa.
Uśmiechnął się Zacharjasz.
— A! matusiu, nasi panowie — rzekł — Fleming, Pflug i inni, których August z sobą zabiera, niemców przy sobie potrzebują. Nie będą też wiedzieli w pierwszej chwili, gdzie i jak stąpić... jedno nie zawadzi drugiemu, ja i swój interes zrobię i Kurfirstowi posłużyć mogę.
Smutnie potrząsać głową zaczęła matka.
— Widzisz, Zacharek — odezwała się — widzisz, tego właśnie się ja boję, tego wiązania z Mazotinami, Hofmanem i dworem, gdy ty nie potrzebujesz nikogo. Raz im posłużywszy, dostajesz się w niewolę. Nie puszczą cię. Mniejsza o to, że swój handel zaniedbać możesz dla tych posług, ale ja się wszystkiego boję, co ze dworem i panem ma stosunki. Przyjaźń ze lwami i tygrysami niebezpieczna.
Zacharjasz śmiał się.
— Uspokój-że się, matuś, uspokój — rzekł poważniejąc — nie jestem i nie będę niczem związany, nie narzucam się nikomu, ale są rzeczy nieuniknione. Odmówić swojemu panu nie godzi się i równie bezpiecznem nie jest, jak mu się narzucać. Proszę więc, bądź matuś spokojną.
To mówiąc, siadł Zacharjasz do wieczerzy nadzwyczaj ożywiony i zwrócił rozmowę na to, co pozostawiał w domu. Wina potrzeba było ściągać, inne klarować, odebrać transport, który miał nedejść, wypłaty porobić w różnych terminach, co wszystko matka brała na siebie.
— Moje dziecko — odparła, wysłuchawszy go — a kiedyż ty z powrotem?
— Ha! ha! — zaśmiał się raźno Zacharek — to tylko Pan Bóg wiedzieć może, ale pewna, że tęsknić będę za wami i pośpieszać o ile zdołam.
— A! — dodała troskliwa matka, wzdychając znowu — nie jedną trwogą mnie nabawia, ta twoja ruchliwość i zabiegi, mój Zacharku. Sam mi powiadałeś o polakach, że ludzie są zuchwali, do zwady i rąbania się bardzo skłonni...
— Z temi moja kochana matuś — odparł żywo Zacharjasz — którzy szable u boku noszą, ja zaś kupcem jestem, spokojnym człowiekiem i laską, albo łokciem się podpieram.
Chcąc zwrócić z tego drażliwego przedmiotu, Witke strącił na Przebora, o którym matce opowiadał.
— Ciekawym bardzo co się z nim stało? któż wie? spotkać się może przyjdzie w Krakowie, bo jeden Bóg wie gdzie się obraca. Wyrwał się ztąd z moją pomocą nagle, a gdybym był wiedział, że go nazajutrz Fleming po całem mieście szukać będzie, nie byłbym tak skory do ułatwienia mu ucieczki. Lecz mała to rzecz i niewielką z niego pociechę musiała mieć Przebędowska...
— O, ja sobie wcale nie życzę, abyś się z nim spotkał — dodała Marta — temu człowiekowi źle z oczów patrzy.
— Ale to biedak, który żadnego nie ma znaczenia — przerwał kupiec.
— I tem niebezpieczniejszy — odparła Marta — bo chciwy, aby co pozyskać gotów na największą podłość.
Zacharjasz potwierdził to poruszeniem głowy.
— Nie myślę się też z nim wdawać — rzekł krótko.
Następnego dnia rano jeszcze niezupełnie rozwidniało, gdy pan Zacharjasz był już na wozie wygodnym, z dwojgiem czeladzi, i pożegnawszy matkę, która nieznacznie krzyżem go świętym błogosławiła, puścił się w podróż odważnie i wesoło.
Na trakcie tym, który z Drezna prowadził do starej stolicy, chociaż nie było jeszcze oddziałów saskich, które tam ciągnąć miały, ani dworu i ekwipażów króla poprzedzających go, ruch już panował większy daleko niż zwykle. Po gospodach spotykał kupiec i od Drezna i do Drezna dążących panów, szlachtę, duchownych i wojskowych. Pomiędzy tymi wielu z twarzy znał Witke, ale im nie był znanym. Z nikim jednak nie zawiązując stosunków, jak mógł najpośpieszniej biegł do Krakowa nasz kupiec, gdyż czasu potrzebował, aby tam jakąkolwiek zrobić znajomość, a wskazówek miał mało. Baur tylko dał mu list do kupczącego jak on suknami mieszczanina krakowskiego, Hallera, człowieka zamożnego, który chociaż od kilku pokoleń całkiem się stał polakiem, pochodzenia swego niemieckiego się nie zapierał i języka niezapomniał...
Zacharjasz czynny i baczny, nawet w podróży nie omieszkał z niej korzystać, rozglądając się wśród spotykanych ludzi i nastawając ucha na rozmowy.
Z nich jedno tylko mógł wyciągnąć, że chociaż August wybranym był i przygotowywał się już przybyć i koronować, w Polsce jeszcze pewnego nie miał oparcia. Zdawało mu się nawet, że słabiej stał Kurfirst, niż sobie w Dreźnie wyobrażano. Słyszał opowiadających, że w Krakowie samym Contiego stronników było wielu, a pałacyk w Łobzowie, który zamierzano zająć, nimby uroczysty zjazd mógł się odbyć do Krakowa, zajmował Franciszek Lubomirski, starosta olsztyński z oddziałem wojska. Wprawdzie garstkę tę jego łatwo mogli sasi ztąd wyparować, ale narażać się na walkę przed koronacją nie było wcale politycznem.
Naostatek śpiesząc wielce, p. Zacharjasz, pominąwszy Łobzów, stanął na starym rynku w Krakowie, gdzie gdy mu gospody szukać przyszło, okazała się taka trudność dostania jej, że rad nie rad z listem Baura musiał pójść do Sukiennic szukać Hallera. Łatwo mu go znaleźć było. Średnich lat, poważny, pięknej powierzchowności kupiec krakowski, odebrawszy pismo przyjaciela drezdeńskiego, czynnie i gorąco się zajął poleconym sobie Witkem.
— Gospody szukać nie potrzebujesz wcale — rzekł uprzejmie, dom mój stoi wam otworem. Wprawdzie znaczniejszą część jego musiałem ustąpić jednemu z panów naszych, ale izbę dla was znajdę zawsze, a stajnie i wozownie pomieszczą wóz wasz z końmi i ludźmi.
Ale chciał już Haller słyszeć o tem, aby się to inaczej ułożyć mogło. Rad był widocznie gościowi i dla tego, że się przez niego mógł coś więcej o Kurfirście dowiedzieć, o którym bardzo rozmaite biegały pogłoski. Jedni go tu przedstawiali jako dla wolności rzeczypospolitej bardzo niebezpiecznego człowieka, drudzy jako pożądanego do zaprowadzenia ładu i porządku pana.
Haller, co się łatwo z jego rozmowy dawało wyrozumieć, był wielce umiarkowanym, wyczekującym i ostrożnym, a że na swem stanowisku radcy miasta nie wiele mógł i nie chciał sięgać wysoko, zaspokajał się świadomością tych interesów, które go najbliżej obchodziły.
Od pierwszych słów wymienionych podobał się gość gospodarzowi i nawzajem. Zacharjasz niemal pierwszą tu próbę posługiwania się nauczonym językiem polskim mógł uczynić. W podróży kilka razy szczęśliwie się mu z nim powiodło; z Hallerem też, tłumacząc się zawczasu, iż językiem nie włada wprawnie a radby nabyć łatwość mówienia nim, rozmowę prowadził po polsku.
Szła mu ona lepiej nawet niż się spodziewał, bo Haller na germanizmy nie zwracał uwagi. Z listu Baura miał prawo cieszyć się przybyły, gdyż lepiej trafić, jak na starego Hallera, było trudno. Wytrawny, spokojny mieszczanin krakowski, choć nie wielomówny, na wszystkie pytania mógł doskonale odpowiedzieć, bo nikt od niego lepiej o bieżących sprawach informowanym nie był.
Na to co Haller powiedział śmiało się można było spuścić.
Rodzina kupca składała się z żony polki, niewiasty bardzo miłej i temperamentem do męża podobnej, z dorastającego już syna i dwu córeczek wyrostków. Handel, jak się łatwo mógł przekonać Zacharjasz, prowadzili Hallerowie na wielką kalę, mieli sklep drugi w Warszawie i dostatek czuć było w domu.
Jako powód przybycia do Krakowa podał Witke chęć zaopatrzenia się w celu handlowym i zawiązania stosunków, które dwa kraje pod jednem berłem mające się łączyć, zbliżyć do siebie musiały. Gdy po obiedzie pozostali sami, Haller pierwszy ciekawie począł badać gościa o Kurfirsta, przy czem p. Zacharjasz dowiedział się, jak tu sprawa jego stała. Haller nie wyrokował o przyszłości.
— Wątpliwości niema — rzekł — że większość i prawomocność przy elekcji miał Conti, ale saski Kurfirst wasz przy swej mniejszości ma wiele korzyści i ułatwień, na jakich francuzowi zbywa. Wojsko jego stoi na granicy, garstka ludzi, co go okrzyknęła ruchawa, śmiała i czynna. Prymas daj Boże, aby Contiemu do końca wiary strzymał, a kiedy i jak on przybędzie... rzecz wątpliwa... Gdy obrany królem August pośpieszy, koronacja raz będzie dokonaną. Trudno z nim przyjdzie walczyć francuzowi.
— Ale jakże tu rzeczy stoją w Krakowie? — zapytał Zacharjasz. — Łobzów, słyszę, zajmuje Lubomirski, niechętny Kurfirstowi. Zamek sam trzyma Wielopolski i otwierać go nam podobno nie życzy.
— Wszystko to prawda — szepnął Haller — ale zmienić się to może... Myśmy już przez elekcją i za panowania ostatniego króla, czyli raczej królowej, bo ona rządziła i gospodarowała, do frymarków i przekupstwa nawykli. Wiedzieć to przecież musicie, że sam pan kasztelan Przebędowski, nim się z Kurfirstem porozumiał, innego kandydata na tron popierał. Toż samo stać się może z innemi, których pieniędzmi i względami zyskać nie jest niepodobieństwem... Wojsko niepłatne... grosza też jest żądne, pójdzie z tym, co mu zaległości choć część wyliczy.
Haller zamilkł..
— Sprawa więc naszego pana źle nie stoi — rzekł Witke — cieszę się tem... Nie zaniedba on pewnie skorzystać z tego...
Od niechcenia zapytał krakowianin o królowę.
— Będziesz ona towarzyszyć mężowi? Mówią, że w paktach przyrzeczono jest, że i ona katolicką przyjmie wiarę i złożywszy wyznanie jej, ma być koronowaną.
— O tych paktach ja tak dokładnie zawiadomiony nie jestem — odezwał się Witke — ale tegom pewny, że Kurfirstowa wyznania ewangelickiego na żaden sposób się nie wyrzecze, chociażby dla niego koronę miała utracić.
— Nie wiem więc, jak sobie z tem poradzą panowie — dodał Haller. — Nam wszakże bez królowej się obejść można, a tron nie jest dziedziczny.
Zagadnął Zacharjasz o osobę Prymasa, o którym bardzo rozmaicie mówiono, a Haller nieśmiało, jakoś i wahając się, dwuznaczną dał odpowiedź.
— Sprzyjał on Sobieskim — rzekł — teraz popiera francuza... upiera się przy nim, bo go otacza partja Contiego, lecz za nic ręczyć nie można... Wpływ na niego wywiera rodzina, pan i pani Towiańska... i inni. Na mamonę też mówią obojętnym nie jest...
Skutkiem tej pierwszego dnia rozmowy było, że p. Zacharjasz wcale ducha i nadziei nie stracił, że tu sobie radę dać potrafi... Szło tylko o bardzo ostrożne zawiązanie stosunków... Następnych dni sposobności się do tego nastręczać zaczęły. Po Krakowie, który teraz długiem opuszczeniem stał się niemal małem miasteczkiem, każda pogłoska rozchodziła się szybko bardzo... Nie zjawił się nikt na tutejszym bruku, o kimby sobie natychmiast nie rozpowiadano. Przybycie więc Witkego nie przeszło niepostrzeżonem.... Wszyscy ciekawi byli niezmiernie czegoś się więcej o przyszłym dowiedzieć królu. Drzwi się u Hallerów nie zamykały.
Zacharjaszowi było to na rękę, gdyż miał zręczność jednać dla Kurfirsta i z tego co słyszał, wywnioskować co go tu czekało.
Pierwszym wnioskiem, któremu oprzeć się nie mógł iż samowolny w swem państwie Kurfirst, nie nawykły szanować prawa, które sam dyktował, będzie tu miał wiele do zwalczenia trudności ze szlachtą, o swe przywileje zazdrosną.
W kilka dni po przybyciu sasa, zjawił się dawny znajomy Hallera, stary już stolnik Górski, który obyczajem dawnym u Hallera gospodą stanął. Górski był wielce dla Witkego ciekawą postacią, z której o innych mógł wnosić. Wcielał on w sobie wszystkie właściwości szlachty polskiej i panów, bo stał pomiędzy jedną a drugimi. Zamożny tak, że z wielu magnatami mierzyć się mógł dostatkiem, pan stolnik ani pragnął, ani próbował wciskać się pomiędzy nich, choć ród i posiadłości obszerne, zachcianki te by usprawiedliwiały. Pozostał szlachcicem, ani się dobijając urzędów, ani dworem nie otaczając licznym. Przyjmowano go pomiędzy senatorami z poszanowaniem, wśród szlachty jako pana brata, którym się ona poszczycić mogła.
Dom i obyczaj Górskich niewiele miał nowego, stał przy starych tradycjach i prostotą, a nawet pewną, umyślną, republikańską surowością się odznaczał. Stolnik był nieposzlakowanej prawości mężem i w żadne z sumieniem się frymarki nie wdawał. Sąd jego o sprawach Rzeczypospolitej był nieubłaganie ostrym i prawdomównym, a otwartym bez oglądania się na ludzi.
Ci co się w sumieniu nie czuli czyści, a takich naówczas nie mało już było niestety, unikali Górskiego, bo im bez ogródki wyrzucał ich błędy i przewinienia.
Aby się na to nie narażać, obchodzono pana stolnika, kłaniano mu się, ale niechętnie wdawano w rozprawy.
Wiadomem było, że Górski za życia Sobieskiego, przyjacielem był mu wiernym, ale królowej niechętnym, a gdy przyszło do jawnej rozterki, pomiędzy matką a synami, odstąpił Sobieskich i na polu elekcyjnem z większością za Contim głosował.
Przybycie jego do Małopolski i Krakowa, miało na celu przekonanie się tu, jak stała elekcja saska i jakie nadzieje mógł mieć kandydat francuzki.
Nowym całkiem dla pana Zacharjasza, wydał się ten szlachcic polski, trzeźwy, spokojny, w przekonaniach twardy, nieambitny i na pozór bardzo chłodny...
— Nie bierz waszmość z niego miary — rzekł mu spytany Haller. — Pan Górski u nas podobnych sobie liczy mało.
Następnego wieczoru, u kolacji, Witke znalazł się z nim razem u gościnnego stołu gospodarza. Górski się z nim zapoznał i dosyć ciekawie o Kurfirsta się rozpytywać zaczął.
Witke oczywiście chwalił go i wynosił, a stolnik cierpliwie słuchał.
— Sławicie go z mocy wielkiej — odezwał się potem — a my się z niej cieszyć byśmy powinni, bo nam pana potrzeba, któryby wiele wybryków mógł poskromić, ale tu skopuł. Rzadko kto użyciu siły granice położyć umie i prawo chce poszanować, gdy je bezkarnie złamać może. U nas zaś, cośmy na straży nietylko praw, ale obyczaju naszego nawykli, stoi od lat kilkuset samowola niemożliwa. Próbowali, od Batorego począwszy, panowie nasi wszyscy, władzy sobie pomnożyć, a nam swobód ukrócić, a pomnożyli tylko nieład i rokosze. Możeby nam zbytnich wolności w istocie ująć należało, ale kto ich zakosztował, nie łatwo się zrzeka. Posłyszy, kto się porwie na absolutum dominium, bodaj pereat mundus, vivat libertas!
— A pan stolnik — wtrącił Haller — pochwalasz to bałwochwalstwo wolności?
— Ja? — odparł Górski, z uśmiechem — ani chwalę, ani ganię, opowiadam co widzę. Pragnę dobra Rzeczpospolitej, nie mogę poszanowania praw ganić, boć prawo prawem i nie łamać je, ale poprawić należy, jeśli złem jest. Kurfirstowi to wrazić potrzeba, aby go w niebezpieczną kolizję nie wciągnięto, nie zna nas. Ci co mu się podjęli Rzeczpospolitę dać poznać, bodaj nie wszyscy sumienni.
Po chwili milczenia, Górski zwrócił się do Witkego.
Si fabula vera — rzekł — bo na wysoko stojących potwarze łatwo płyną, mówią, iż Kurfirst zbyt krewkim jest i choć żonę ma, z miłośnicami się nie kryje, a nieustannie je mienia. U nas mu to ani serc, ani szacunku nie zjedna.
Witke zarumienił się mocno.
— Młodym był — rzekł — ale dziś lata nadchodzą, w których pomiarkować się musi. Podróżował wiele, napatrzył się przykładów lekkomyślności tej na królewskim dworze w Paryżu. Zaraza się pochwyca łatwo.
— Tak ci jest — dodał stolnik — im z większej wysokości płynie, tem niebezpieczniejsza jest. Do Polski przybywając, powinien się wyrzec tego, bo dzięki Bogu i niewiast nie znajdzie, któreby sromu się pozbyły.
Nie chcąc dłużej o tem mówić, pan Zacharjasz zwrócił na bogactwa Kurfirsta, szczodrobliwość jego i świetność dworu, na rycerskie wreszcie przymioty.
— Myśmy słyszeli — rzekł Górski — jakoby na wojnie z Turkami, wcale powodzenia nie miał.
Witke nauczony, wyłożył to zazdrością i zdradą, a Górski głową potrząsnąwszy, umilkł.
— Nie ujmując waszemu Kurfirstowi — odezwał się — za którym ja nie głosowałem, zawsze to zastrzedz muszę, iż dla nas bezpieczniejszym jest pan, który przybywa zdala, niż ten, który o granicę dziedziczne ma posiadłości. Łatwo mu z sasami nam przewodzić i stałem wojskiem swem swobody nasze ścieśniać.
Nawzajem tak Witke i stolnik, badali się przez cały wieczór, przy czem sas się nauczył wielu rzeczy, o których pojęcia nie miał. Coraz dziwniejszą wydawała mu się ta Polska... jej szlachta, swobody i obyczaje... Było myśleć o czem. Miarkował już, że Kurfirst wcale wolności tych szanować nie myślał, ale zamilczał zręcznie i bez rozgłosu, powoli je wniwecz obrócić... Zdradzał się z tem, mówiąc z nim Mazotin, naprowadzały na wniosek i inne wskazówki... Co z tego wyniknąć mogło?... odgadnąć było trudno...
Górski, który w istocie żadnego nie miał interesu w Krakowie, zapowiedział, że chce tu dłuższy czas pozostać, aby przebiegu spraw publicznych być bliżej.
Ponieważ codzień do niego napływało osób mnóstwo, a Haller wiedział o tem co się u stolnika działo, Witke też wiele z jego korzystał.
Mazotinowi przyrzekł zdawać sprawę ze wszystkiego co tu widzieć i słyszeć będzie, mogącego obchodzić Kurfirsta; musiał więc w parę dni zasiąść do listu, chociaż do pisania wstręt miał wielki i jako kupiec, znaczenie skryptu znał dobrze i obawiał się go. Z Krakowa do Drezna, regularnych poczt nie było, wysyłali sasi, już tu zesłani na zwiady, raporta niemal dnia każdego, przesyłanie więc pism nie było trudnem... Tąż samą drogą Witke miał je odbierać.
Wieczorem codzień prawie stolnik Górski, który w rozmaitych kołach się obracał, przychodził z miasta powracając do Hallera gdzie i Witke się znajdował... Na rękę to było niemcowi, bo się od niego najłatwiej mógł dowiedzieć co w mieście i na zamku przybywający panowie radzili i rozprawiali, i jak stała sprawa Kurfirsta. Górski intrygi, potajemnych robót wcale nie rozumiał, miał je za nieuczciwe, niekrył więc nic o czem słyszał, ani co sam myślał. P. Zacharjasz od niego się najłatwiej mógł dowiedzieć, jak się tu składały przygotowania do koronacji, i co przywozili z sobą z Warszawy i Łowicza nadjeżdżający panowie.
Stolnik mówił otwarcie, że choć Conti był prawnie obranym królem i miał za sobą poważnych ludzi wielu, z trudnością przeciwko Augustowi będzie się mógł utrzymać, gdyż garstka adherentów jego z Przebędowskimi i biskupem Dębskim na czele była niezmiernie ruchawą i zuchwałą, skrupulatnego poszanowania prawa znać nie chciała i szła przebojem.... Conti tymczasem zwlekał, i pieniędzy nie nadsyłał, gdy Sas zapożyczając się coraz nowych kupował przyjaciół, którzy od francuza odstępowali.
Prymas był główną siłą, na którą rachowali Kontyści, a o nim mówiąc stolnik tylko przez uszanowanie dla arcybiskupiej i kardynalskiej godności wstrzymywał się od sądu o charakterze prałata.
Katolik gorliwy, człowiek pobożny bardzo, Górski, który dzień każdy rozpoczynał od mszy świętej u Panny Marji a kończył razem z czeladzią klęcząc i modląc się przed podróżnym swym ołtarzykiem, chociaż Contiego obierał, zaczynał się wahać sam co miał czynić. Nie żeby uległ namowom lub się dał, jak inni pozyskać, gdyż na to zbyt był sumiennym, lecz znane mu postępowanie Stolicy Apostolskiej, jej życzenia, zachody Nuncjusza Davij, syna kościoła, ostudzały dla francuza.
Jawnem było, z czem się duchowieństwo nie taiło, że Rzym koronę Polską sasowi dawał i do otrzymania jej dopomagał, z pomocą OO. Jezuitów, aby za tę cenę przywrócenie Saksonji zapewnić i dynastję Weltynów, którzy w rozprzestrzenieniu i utwierdzeniu protestantyzmu, tak czynny niegdyś udział brali, kościołowi pozyskać.
Górski, wierny syn kościoła, chociaż August wcale mu sympatycznym nie był, przypuszczał już, że do jego obozu przejść będzie zmuszony. Milczał smutny. Z jednem tylko bardzo się często odzywał, to że fałszem i drogami podziemnemi nie przystało monarsze iść do korony, a na podstępnych i nieczystych zachodach codzień łapał partję saską.
Witke jak mógł i umiał oczyszczał swojego pana, składając intrygi na ludzi, a rycerski charakter Kurfirsta podnosząc. Ale im więcej go sławił, wedle swojego przekonania, tem Górski mniej w nim smakował.
— Zbytnik jest, zbytki lubi — mówił otwarcie — złotem się okrywa, klejnotami błyszczy, a nam tego nie potrzeba, ale powrotu do kożucha i wielkiej prostoty obyczaju. Mówią nam, że te elegancje i kunszty ludzkości wzrost i ogładę oznaczają, ale ja widzę, że gdzie się one zagnieździły, tam stara cnota poszła precz. Co mi po przepychu, gdy poczciwości w nim niema, a dla połysku sprzedaje się sumienie??
O tych głosach, Witke nie zawiadamiał Mazotina, wiedział bowiem, że stolnik sam prawie jeden stał przy tem przekonaniu. Nazywano je dziwactwem. Gdy Górski mówił słuchano go z poszanowaniem, jak kaznodziei, ale nikt tego nie brał do serca i szedł potem każdy dawniej obraną drogą...
Skłaniano głowę przed prawym i czystym starcem a naśladować go nikt nie myślał.
Na miejscu wiele jeszcze przed koronacją do przełamania było. Naprzód na zamek się dostać bez użycia przemocy, mogli sasi tylko z pomocą Wielopolskiego, a ten opierał się i kluczy odmawiał! powtóre, z ośmiu czy dziesięciu kluczów do skarbca koronnego, sześć było w rękach Kontystów, a ci ich nie myśleli puścić. Łobzów zajmował Lubomirski... W Warszawie francuzcy adherenci gospodarowali, prymas nie chciał znać Sasa.
Owe osiem tysięcy wojska, które stało w pogotowiu na granicy, wprawdzie przemagającą było siłą przeciwko garstce pułków koronnych, ale przelewać krew, nim się do stopni tronu dostało, wydawało się groźnem. August przynajmniej na początek od kolizji się wzdragał. Za to i on i jego partja na ścisłe poszanowanie prawa wcale zważać nie myśleli...
Po Krakowie już się rozchodziła wieść o tem, że żona Kurfirsta, za którą mąż zaręczył, iż wraz z nim rzymsko-katolickie przyjmie wyznanie, popierana przez matkę, nie myślała wcale się dać nawrócić, ani synowi dozwolić aby przeszedł w ręce katolickich nauczycieli.
— Stoi jak wół w paktach ten warunek — mówili Kontyści z przekąsem — aby królowa wraz z mężem katoliczką się okazała...
Ze strony sasów, półgębkiem szeptano, że podpisany oryginał paktów tych, gdzieś się zapodział, zawieruszył i nigdzie go odszukać nie było podobna. Kopje tylko chodziły.
Nalegano na to z jednej, lekceważono to z drugiej strony.
Witke spisywał co słyszał. Mazotin nie odpowiadał mu na piśmie, nie dawał instrukcij, kazał mu tylko oświadczyć przez swych wysłańców, że był z niego rad i pochwalał zręczne postępowanie.
Witke przybywszy tu pod pozorem stosunków handlowych, przekonał się i z tego co mu Haller mówił i z tego na co patrzył, iż nie wiele mógł przedsiębrać. Wszystko czego miejscowi potrzebowali, dosyć było obficie, mógł tylko pan Zacharjasz to wprowadzić z korzyścią do Polski, do czego sasi byli nawykli, a znaleźć tu nie mogli. Takich zaś niemieckich towarów dla niemców bardzo się liczyło niewiele.
Wedle zapewnienia Hallera, w Warszawie stał handel tak samo. Witkemu o handlowe sprawy nie chodziło, ale ich dla pokrywki istotnego celu potrzebował. Krzątał się więc.
Powoli robiły się znajomości, ale tym nie zwierzając się, pan Zacharjasz korzystał, aby się z krajem obeznawać. Ponieważ nowo obecny król, dopiero pierwszych dni września mógł stanąć pod Krakowem, gdyż wiele przyborów do uświetnienia koronacji potrzebnych z Wiednia ściągać musiał, pozostawało Witkemu dosyć czasu, aby do Warszawy przedsiębrać wycieczkę.
Haller, który dla miasta się podjął sukna szkarłatnego dostarczyć na wysłanie w Rynku szranków, wśród których Kraków nowemu panu, wedle zwyczaju hołd miał składać, potrzebował jeszcze sporo postawów i zamierzał je ściągnąć od swoich wspólników z Warszawy, bo mu za nie we Wrocławiu zbyt drogo się domagano.
Sam on niemal rzucił tę myśl Witkemu, że go z sobą zabrać gotów do nowej stolicy, z której prędko powrócić mieli. Jednego więc dnia z pośpiechem wielkim, pożegnawszy pana stolnika, pozostającego W Krakowie, wyjechali oba i z pomocą znajomości, jakie miał Haller po drodze, prędzej się dostali do Warszawy niż obrachowywali.
Tu krakowski kupiec za swemi poszedł interesami, a Witke oswobodzony od wszelkiej kurateli i nadzoru, puścił się na miasto.
Po Dreźnie nowa stolica nie uczyniła na nim korzystnego wrażenia, znalazł ją małą, wielce zaniedbaną w porządku, zabrukaną, a co gorzej, tak przez Contistów zajętą, że tu o Sasie odzywać się nie było można. Zaraz następnego dnia po przybyciu z Rynku starego miasta, gdzie stanęli u kupca pokrewnego Hallerowi, Witke rano powędrował oglądać zamek i przedniejsze ulice. Na tej pielgrzymce, w której z wielką swą pociechą, doskonale się polskim językiem posługiwał, zeszedł czas niemal do południa i nazad ku krakowskiej bramie i zamkowi wróciwszy pan Zacharjasz na jednym domu nieopodal zamku, spostrzegł winne grono i wiechę zieloną. Pić mu się chciało. Szynczek nie wiele obiecywał, ale napis miał francuzki i nazwisko właściciela, cudzoziemca oznajmywało: Jean Renard, marchand des Vins français.
Zaledwie próg przestąpił, owiała go wonią napojów przejęta, duszna izby atmosfera, nim okiem miał czas rzucić po izbie, usłyszał okrzyk podziwienia i swoje nazwisko.
Za stołem przy butelce siedział, o dziwo! pan Łukasz Przebor, ale go poznać było trudno, tak wypiękniał.
Naprzód nic w nim już nie pozostało z kleryka, wąsa pokręcał, a suknie miał pospolitym krojem ówczesnym polskim, jak z igły, niesmacznie dobrane, ale jaskrawe i bijące w oczy.
Strój ten brzydszym go czynił, niż był nosząc strój dawny, ale z twarzy widać było, że albo on albo szczęśliwe okoliczności, Przeborowi dodały odwagi i swobody w obejściu się z ludźmi. Siedział w gromadzie szlachty, dosyć krzykliwie rozprawiającej, której zdawał się przewodzić.
Zobaczywszy Witkego, nie zważając na towarzyszów, porwał się żywo bardzo pan Łukasz i podbiegł ku niemu.
Sasowi to spotkanie wcale przyjemnem nie było. Nie życzył sobie aby go tu, jako adherenta Augustowego palcami wytykano. Szczęściem Przebor się musiał tego domyśleć i z krzywym uśmieszkiem, a okazem radości wielkiej, pozdrowił go jako Szlązaka.
Szlachta siedząca u stołu, której pan Łukasz coś szepnął, snadź już tu długo biesiadująca, bo lica miała pałające i próżnych flaszek dosyć przed nią stało, ruszyła się od stołu i rozchodzić zaczęła, Przebor pozostał.
Witke zająwszy miejsce u opróżnionego stolika, kazał podać butelkę wina i dwie szklanki, bo wiedział, że Przebor, choć już niespragniony, nie odmówi zaproszeniu.
Ciekawość nadzwyczaj podniecona, z oczów mu tryskała.
— Na żywego Boga! — zawołał — co waćpan tu porabiasz. Prędzejbym się był dzisiaj spodziewał widzieć nie wiem kogo, niżeli was!
Witke miał czas się namyśleć nad odpowiedzią.
— Prosta rzecz — rzekł — kupiec jestem, mówiłem waćpanu, że tu handel założyć myślę, przybyłem się rozpatrzeć.
Przebor głęboko wlepił w niego oczy.
— No i cóż? — zapytał.
— Nic jeszcze nie wiem — obojętnie dosyć odparł Witke. — Byłem w Krakowie, ale to bodaj umarłe miasto, które tylko może na krótką chwilę odżyje, a Warszawę lepiej poznać potrzebuję.
I dodał z umyślnym przekąsem.
— Czego macie dosyć — to błota.
Rozśmiał się pan Łukasz.
— W jesieni? cóż to za dziw — rzekł nieco urażony. — Zresztą inna to rzecz miasto niemieckie, a polskie, my do fatałaszek ceny nie przywiązujemy.
Machnął ręką.
— Cóż u was słychać — ciągnął dalej. — Po mojej ucieczce, czy pani Przebędowska wdziała przynajmniej żałobę?
Rozśmiał się bardzo głośno, aż się po izbie rozległo.
— Co się mnie tyczy — dodał — jak widzicie, sutannę wyrzuciłem za płot i powróciłem do swobody, szabelkę jak przystało, przypasawszy.
Pokręcił niezbyt wyrosłego wąsika.
— No i ze złości na Przebędowskich — rzekł — przerzuciłem się do Kontystów, którym służę...
Rzucił okiem na Witkego, ale ten ani podziwienia, ani żalu nie okazując szeptał tylko.
— A jakże się powodzi?
— Mam najlepsze nadzieję... poznałem już wiele osób, obiecują mi dosyć, nasz Conti nie tak bezpiecznym jest, jak się może wydaje, i tylko co go nie widać w Gdańsku, gdzie z ogromną flotą i znaczną ma wylądować siłą, a tam też już nie małe na niego poczty oczekują... Mamy z sobą Prymasa, a ten jeden za dziesięć regimentów zaważy...
Rzekłszy to, poczekał trochę Przebor, azali się jakiej odpowiedzi nie doczeka, ale Witke mu nalał szklankę opróżnioną i ramionami tylko poruszył.
Po krótkiem milczeniu dopiero sas się odezwał.
— Jakto dobrze żem was spotkał i informacji zasięgnął, okazuje się bowiem, że ja tu nie będę miał co robić i nie potrzebuję wina sprzedawać, gdy francuzi zawczasu już swoich mają.
I ręką pokazał na izbę, w której się znajdowali.
— A tak! — rozśmiał się Przebor — gospodarzem tu Renard jest... i bodaj nie od dzisiaj. Niewiem ojciec jego czy dziad za królowej Marji Ludwiki tu się osiedlił. Handel mu idzie dobrze, człowiek stateczny... jejmość jeszcze wcale przystojna, a była bardzo piękna. Córeczka zaś... Mówiąc to potrącił łokciem Witkego i wskazał na drzwi.
Stała w nich właśnie ta, o której mówił.
Było to dziecię jeszcze, ale tak przedziwnej piękności i wielkiego wdzięku, tak zachwycające, że niego oczu oderwać nie było można. Wszyscy goście, gdy się ukazała mała Henrjetka, obrócili się ku niej, patrząc jak w obraz cudowny...
Dziewczyna, śmiała, bo od dzieciństwa do obcych nawykła... z zalotnością nad wiek swój, uśmiechała się swoim wielbicielom. Widać z niej było, że rodzice kochać ją i pieścić musieli, bo z niezmierną elegancją ustrojona, miała nawet od rana klejnociki na sobie i pyszniła się niemi i sobą.
Tak pięknego dziecka, gdyż Henrjetka więcej nad lat dziesiątek nie liczyła, trudno było znaleźć nietylko w pospolitej winiarni, ale i po pańskich pałacach. Witke, który dzieci lubił, a i pięknemi twarzyczkami wogóle nie pogardzał, patrzał widocznie zachwycony...
Dziewczę z włosami ciemnemi, w puklach puszczonemi na ramiona, w różowej z białem sukience krótkiej, w bucikach na czerwonych korkach, ze swą twarzyczką ślicznego owalu i rysów delikatnych, było jakby do malowania!
Przebor, znajomy już uśmiechnął się jej oczarowany...
— A co to będzie, gdy ten cudowny kwiatek rozwinie się całkiem, toć pański kąsek, ale w takiej winiarni, gdzie wszelkiej młodzieży zawsze bywa pełno.
Westchnął i nie dokończył.
Wyszła w tej chwili wystrojona również, matka Henrjetki, niemal tak piękna jak ona, ale już drugiej młodości jejmość zażywna i otyła — i pochyliła się ku dziecięciu i nieco opierające się odebrała ciekawym oczom, uprowadzając z sobą.
Pan Łukasz, który już wprzódy był podochocony a tęgiem winem Witkego bardziej jeszcze głowę sobie zawrócił, pochylił się przez stół do kupca i gwarzyć począł, co mu ślina do ust przyniosła.
— Ja tak dobrze jak na służbie jestem u Prymasa — mówił otwarcie — skorzystałem z tego, żem przy tej Przebędowskiej wisiał. W wielu rzeczach mogłem ich objaśnić, a co mnie wasz Sas obchodzi? Zobaczymy jak się rzeczy obrócą, juści to nie może być, ażeby francuzi mniej od jednego Kurfirsta saskiego mieli pieniędzy, ale jakoś dotąd ich nie widać a saskie talary kursują gęsto. Prymas się skarży, że mu one ludzi codzień odciągają. He! he! jabym i za niego samego nie ręczył.
Witke się uśmiechnął.
— Tak sądzicie? — zapytał napozór obojętnie.
— Kardynał sam — rzekł Łukasz — pewnie by się sprzedać sromał i za mało go kupić nie można; ale około niego bab dosyć.
— Jakto bab? około arcybiskupa? — zagadnął Witke ciekawie.
— Nie myślcie złego nic — odparł Przebor — uchowaj Boże, ale siostrzenicę ma bardzo ulubioną, Towiańską, a ta klejnoty lubi, a blizka też krewna księżna Lubomirska. — Pokręcił głową, popił i ciągnął dalej.
— Prymas ma słabość do Towiańskich.
Ani się spostrzegł pan Łukasz, gdy się nie bardzo nawet za język ciągnięty, wyspowiadał ze wszystkiego. Z kolei począł badać też kupca, ale ten mówił tylko co chciał i co mu mówić było potrzeba. Wygadał się niby nieumyślnie, że na koronację całe beczki złota wiózł Fleming dla opłaty wojska, całe skrzynie klejnotów na podarki dla przyjaciół.
Przebor głową poruszał znacząco.
Naostatek dowiedział się kupiec od niego, iż Radziejowski list miał wystosować do Saskiego Elekta, w pięknych i łagodnych wyrazach, uprzedzający go, aby spokoju Rzeczpospolitej nie zakłócał rozdwojeniem, gdy wybór jego nieprawny, w żaden sposób utrzymać się nie mógł.
O tem też wiedział pan Łukasz, iż jeśliby w Krakowie zebrał się sejm koronacyjny, Prymas zwoła drugi do Warszawy i ogłosi rokosz.
Długo tak wysiedziawszy Witke, gdy się nareszcie ruszył, żegnając z Łukaszem, nie mógł się go pozbyć, bo mu aż do gospody towarzyszył.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.