Za Apeninami/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
(Przekierowano z Za Apeninami/I)
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Bełza
Tytuł Za Apeninami
Wydawca „Ziarno”
Data wyd. 1906
Druk A. T. Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ I.
Z Warszawy do Wenecyi. — Nad modrym Dunajem. — Myśli moje na Kahlenbergu i wdzięczność narodów. — Pontafel i Pontebba. — La bella Venezia. — Tu zima tam lato. — To i owo, o królowej Adryatyku.

„Italio, ziemio Boga, a ojczyzno dyabła“ — mówiłem sam do siebie, wsiadając do wagonu kolei żelaznej, mającej przerzucić mnie z pod pochmurnego polskiego nieba, w kraj błękitu i złotych blasków słońca. Czy ty wiesz, spieczona ognistemi pocałunkami wspaniałej naszej gwiazdy dziennej, czy ty wiesz urocza i nikczemna, bogata i nędzna, rozrzutnico i sknero przebrzydła, czy ty wiesz o Italio nadobna, — jaki czar tkwi w twojej ziemi, ile wrażeń przebiega z serca do głowy na sam dźwięk twojego nazwania? Czy ty wiesz, że o tobie ciągle marzy i artysta z płomienną wyobraźnią, więżący na wązkiem płótnie cząstkę własnego swego ducha, i kochanek goniący za ideałem, jakiego nie szukać na tej ziemi, i bogacz, niewiedzący co z groszem zrobić, który mu kieszenie przeciąża? O! ty nie wiesz o tem Italio, ty się o to nie starasz wcale, brudne i obdarte twoje dzieci raczej wstrętem niż powabem przejmują, mimo to lecą ku tobie, jak ćmy do światła, ludy północy i wschodu, choć jak ćmy w świetle, nie rzadko opalają sobie u twoich ognisk skrzydła. Lecą i lecieć będą bez końca, — boś ty ojczyzna sztuk nadobnych, boś ty rozsadnica cywilizacyi, w czasach, gdy reszta świata w pomrokach chodziła nocy, boś ty kraj poezyi i nauki, blasków, woni i płomiennego słońca. Więc i ja lecę ku tobie, o Italio urocza i uśmiechnięta, więc i ja chcę poszukać na twojem łonie eliksiru orzeźwiającego serce i umysł.
Przyjmże mnie o Italio czarowna, z gościnnością obcą opalonym twym dzieciom, roztocz przedemną skarby nieśmiertelnego twego ducha, ukaż piękno, a w pięknie prawdę i dobro w pomnikach kultury twojej. A gdy wzbogaciwszy mój umysł i uszlachetniwszy moje serce, powrócę do domowych ognisk, by tu, dla kraju naszego rozpocząć pracę, osładzaną rodzinną miłością, świeć mi jeszcze w wędrówce życiowej, jak gwiazda na pochmurnem niebie, bym w wspomnieniach twoich ideałów, czerpał wiarę w ideały.
Takie myśli snuły mi się po głowie, gdym, lat szereg temu, opuszczał progi rodzinnego miasta, by wolnych od zajęć chwil kilka, przebyć pod jasnem niebem Auzonów.
Wieczór był zimny i dżdżysty, wiatr ostry wiał biednym i bogatym w oczy, znosząc różnice, które ludzie dla odróżnienia jedni od drugich, powznosili, rad więc byłem, gdy wtulony w kąt wagonu i przykryty starannie pledem, siłą pary uniesiony zostałem daleko od rodzinnego mego grodu. Daleko! Tak jest, gdy bowiem pierwsze promienie rumianego jak twarzyczka dziewicy słońca, zajrzały do okienka mego, już byłem na granicy Królestwa, u wrót Rakuskiej Monarchii.
Powiedział ktoś, że Austrya to Wiedeń — i nie omylił się pono bardzo. Monarchia ta, do dzisiejszego dnia tak silne piętno centralizmu na sobie nosi, że mimo zmienionych warunków bytu, cała w Wiedniu zdaje się być zamkniętą. Dość przejechać drogą żelazną od granicy do stołecznego grodu, aby się o tem namacalnie przekonać. Na przestrzeni kilkudziesięciomilowej, na linii najbardziej uczęszczanej, nie masz tu ani jednego większego miasta, gdyż Prerau na miano takie nie zasługuje. Jak polip, Wiedeń rozpuścił wszerz i wzdłuż swoje nogi, i jak polip, wyssał wszystkie żywotne soki kraju. Ale też sam za to żyje syt i wesoły, uśmiechając się pucołowatem obliczem mieszkańców swoich, gdy ulicznicy śpiewają głośno nad Dunajem:

„Es gibt nur a Kaiserstadt,
Es gibt nur a Wien“.

Syt i wesoły... Tak jest, — i ktokolwiek, kiedykolwiek, przejdzie się po ulicach tego miasta, ten przyznać musi, że Wiedeń zawsze i wszędzie przedstawia się z dodatniej strony. To też w tem a nie w czem innem, tkwi tajemnica tej siły, z jaką ciągnie on ku sobie obcych, z jaką ciągnąć ich bodaj czy nie zawsze będzie.
W licznem też gronie przybyłych ze stron różnych do Wiednia, podążyłem osobiście i ja, po moim tu przyjeździe, na Kahlenberg. Znaną była mi ta miejscowość dobrze, ale pragnąłem naocznie przekonać się, o wdzięczności mieszkańców cesarskiego grodu, dla pamięci wielkiego pogromcy Turków przed wiekami.
Wdzięczność i Wiedeń, — kto się chce o tem przekonać, niech tu przybywa, tu, na tę górę, z której Sobieski z swojemi zastępami, ujrzał bliskie upadku miasto. Niech przybywa i niech patrzy... Może dostrzeże pomnik spiżowy, uwieczniający piękne oswobodziciela rysy, może kolumnę sławiącą jego czyny?.. Niech patrzy! Nad wchodowemi drzwiami kościoła, skromnie i lękliwie bieli się niewielka tablica, zapisana od góry do dołu drobnym drukiem. — Cóż na niej stoi? Oto, że „z tych pagórków, Jan III-ci Sobieski król polski, z wodzami i wojskami cesarza Leopolda, pociągnął na odsiecz Wiedniowi“. I nic więcej? Nic więcej. Nic, że on wojskami dowodził, nic, że on bitwę głównie wygrał, nic, że on oswobodził stolicę. Nie pominięto go na tablicy, bo go pominąć nie było można, ale sprowadzono do minimum jego wielką zasługę. Garstka Pigmei, rządząca dziś cesarskim grodem, targnęła się świętokradzką ręką na tego Tytana historyi, i sądzi, że go ściągnęła na ziemię. Niech tak sądzi, — ale niech każdy kto tu przybywa, nie odchodzi od tej tablicy, bez uczucia pogardy dla tych nizkich i małych, do których tak wybornie daje się zastosować wiersz naszego poety:

„Kto z was wiarę i wolność znajdzie i zagrzebie,
Myśli Boga oszukać, oszuka sam siebie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Dwie drogi wiodą z Wiednia do Włoch: na Tryjest i na Pontebba. Pierwsza ponętna dla tych, którzy morza nie widzieli, druga ciągnie tych znowu ku sobie, co wdzięków natury pragną. Lat temu szereg, odbywałem pierwszą drogę, wjeżdżałem statkiem parowym do Wenecyi, zaledwo rozbudzonej ze snu długiego, dziś chciałem zoczyć drogę drugą, zwłaszcza że o powabach jej, dużo się od turystów nasłuchałem. I nie pożałowałem tego. Droga Pontebba należy do najpiękniejszych dróg, jakiemi kiedykolwiek zdarzyło mi się jeździć.
W czemże spoczywa ta jej piękność? Zaledwie pociąg kolei opuści maleńką pograniczną stację Pontafel, by powiedziawszy „do widzenia“ Austryi, wkroczyć w granice czarownej Italii, aliści ujmują go jak w uścisk serdeczny, dwa pasma gór niebotycznych, i trzymają, darząc co chwila widokami, godnemi pendzla najpierwszych mistrzów świata. Widoki bo też to jakich mało. Tu piętrzy się majestatyczna skała, gęsto przypruszona odwiecznym śniegiem, tam wdzięczy się zielonemi barwy uroczy pagórek, przytulony do porosłej iglastym lasem góry, a środkiem tego wszystkiego, mknie szybko przeskakując z kamienia na kamień, wartka rzeka, tu i owdzie pokryta białą pianą, owocem kłótni jej własnej wody, z zalegającemi jej łożysko głazami. Ta rzeka, wśród tych gór niebotycznych, wśród tych zieleni i wśród tych śniegów, zalegających wierzchołki skał łysych, — ta rzeka wijąca się to w tę, to w drugą stronę, jak tanecznica w wirze skocznego walca, i odbijająca w jasnem swem zwierciadle: lazur nieba, szkarłaty słońca i zieleń drzew przeglądających się w niej miłośnie, ta rzeka, powtarzam, groźnemu krajobrazowi drogi Pontebba, daje taki wdzięk poetyczny, jak uśmiech rozpromieniający twarz ukochanej kobiety. Jakże bo tu pięknie, jak uroczo. Mimo że przebywam te strony w samych początkach Maja, wiosna kwitnie tu w całej pełni, mimo że tam w górach śnieg zdaje się wszystko śmiertelnie mrozić, tu na dole, wszystko żyje, uśmiecha się i rusza. Pędzę lotem strzały niewstrzymany, ale pędzę już w kraju słońca, blasku i niegasnącej zieleni, oddalam się od stron drogich, ale pozostawiam za sobą mgliste niebo, słotny czas i zimne wiatry. I nie żal mi tych stron drogich, nie żal serc, które tam w dali biją, olśniony i przygłuszony wdziękami natury, tak hojnie tu na tej drodze rozsianemi, nie myślę o tem co było, o tem co będzie nie chcę myśleć, żyję motylkowem życiem chwili, sądząc, że ona mi za wieki wystarczy. Żyję, — nie, wegetuję, bo myśl mimowoli ciągle wyrywa się z tych stron czarownych, pędem iskry przebywa wody i lądy, przenosząc mnie, rozkołysanego na miękkich wdziękach południa, w kraj własny, kraj północy i twardych warunków życia. — Tak Lapończyk wyrwany z lodów podbiegunowych, przeniesiony tam, gdzie się słońce wdzięcznie śmieje, choć podziwia to słońce i te uśmiechy, tęskni przecież za ojczystemi strony, i rad czasami zamyka oczy przed pięknościami rozsianemi na jego drodze, by wzrokiem ducha ujrzeć po długiem niewidzeniu, rodzinne kąty...
Droga Pontebba ciągnie się długą linią. Do Pontafel przyjechałem na wiele przed zmrokiem, a choć ciemności zalegały już dokoła, jeszcze przecież widniały po drodze góry. Nareszcie rozpłynęły się w pagórki, rzeka gdzieś skierowała się w stronę, i gdym dojeżdżał do Udine, krajobraz był już dokoła płaski. W dali tylko, przy bladem świetle księżyca, świeciły tu i owdzie, szkliste na wyniosłościach punkta. Były to odwieczne płachty śniegu, żegnające mnie dążącego na południe, echem i wonią ojczystego naszego kraju.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

To też, jeżeli śnieg leżący na skałach drogi Pontebba, przypominał mi od czasu do czasu, kraje zimne, gdziem przecież pozostawił to, co mam najdroższego na ziemi, piękna Wenecja, roztoczyła odrazu przed memi oczyma, powaby i dolegliwości skwarnego lata. Wjechałem w jej bramy przed północą, gdy ta niegdyś królowa Adryatyku, drzemała sobie snem słodkim, pokryta lekką gazą gwiaździstej nocy, a już ciepło dawało mi się we znaki. Cóż, gdy nazajutrz rozbudzony śpiewem przekupniów, rozwarłem firanki, przysłaniające mi światło dzienne, i wyjrzałem na świat szeroki, dokoła tu oblany wodą! Przedemną sterczał gmach komory celnej, kąpiący się w wodach kanału, podemną szkliły się zielone fale, tu i owdzie krajane wiosłami gondolierów, a nademną świeciła, — nie, piekła raczej, tarcza rozżarzonego słońca, zdając się grozić roztopieniem wszystkiemu, na co padały jego promienie.
— Co za zmiany, co za różnice, — mówiłem sam do siebie. U nas ziemia nie pozbyła się jeszcze kołdry zimowej, a tu cała przybrana w kobierce szmaragdowe, u nas wiatr ze śniegiem bije w oczy i łzy wyciska, a tu słońce olśniewa i oślepia, zmuszając najbardziej ponure twarze, do uśmiechu dziecinnego i wesela.
Powiedział ktoś że Wenecja, to plac Ś-go Marka z pałacem króla, Prokuracjami i kościołem. Nie prawda. Plac Marka, to zwykły plac, rojny tłumami szukających na nim ochłody i wczasu, — Wenecja to kanały ustronne, podmywające progi domostw odwiecznych, to gondolierzy zwinni jak dziewczęta i jak dziewczęta na pieniądze łakomi, to most Rialto i tłumy przekupniów, którzy się na tym moście gromadzą, to Gheta cuchnąca i brudna, z żydowstwem wygrzewającem się na słońcu. I gdy na placu Ś-go Marka nie spotkasz nic, coby ci wyraźnie mówiło, że jesteś nie w Paryżu lub Wiedniu, ale w najdziwaczniejszym na całym świecie grodzie, gdy nic ci nie ukazuje tu w całej pełni, krasy królowej, zdegradowanej już dziś, co prawda, Adryatyku, — tam, zdala od tego zbornego punktu całego grodu, widzisz gdzie jesteś, i czego masz się spodziewać. To też kto chce Wenecję poznać, kto chce przeniknąć ducha tego jakby zaczarowanego grodu, niech nie krąży po placach lub wązkich chodnikach, tu mianem ulic ochrzczonych, ale wtulony w kąt gondoli, gdy księżyc ukaże światu blade swe i mgłą melancholii przysłonięte oko, niech każe się wieźć w te ciasne nitki wód, snujące się tu w różnych kierunkach jak prawdziwe nitki w labiryncie Ariadny i niechaj ztąd czepia swój wzrok po gmachach, gdzie niegdyś chadzali 0tello z Desdemoną, po gmachach w których mieszkali niegdyś Barberini i Pisaniewie, gdzie rozkazy Dożowie wydawali. Gmachyż bo to, gmachy! Niema takich ani wesoły Wiedeń, ani Paryż, ani Londyn, ani nawet małpujący Wenecję Hamburg, ani żadne miasto na świecie. Gmachy te, są to jedyne w swoim rodzaju budowle, a choć odrapane i czarne, choć zębem czasu nadkąsane srodze, imponują przecież ludziom, i imponować długo im jeszcze będą. I nic w tem tak dalece dziwnego, wyłaniając się z wód morskich, niby Mickiewiczowska Świtezianka z fal jeziora, niby Świtezianka opowiadają dziwy o dniach owej minionej wielkości grodu, który oddalony od brzegów Italii, ustronnie gdzieś rzucony na laguny, długie czasy berło handlu Europy dzierżył w dłoniach swoich, obszerne państwa ujarzmiwszy, i różnojęzycznym ludom narzuciwszy wpierw swoje prawa.
Wśród takich to murów, przy takich to wspomnieniach i myślach, kołysałem się dnia, mniejsza o to którego, w gondoli na kanale wielkim. — Był wieczór, ale nie ten wieczór północy, co to choćby najpogodniejszy, przecież od czasu do czasu, przejmuje nas lekkim powiewem zimniejszego wiatru, ale wieczór uroczej Auzonów ziemi, ciepły i balsamiczny, spokojny i przejrzysty. Podemną lśniła się szmaragdowa posadzka kanału, dokoła snuły się niby widma, czarne łodzie, unosząc w swojem wnętrzu tajemnicze istoty, a nad tem wszystkiem, niby „gmach sklepiony“, wisiał firmament nieba, czystego, białego, bez chmurki.
Nagle od strony Rialta, dolatuje mnie jakiś szmer. — Szmer przemienia się w głośniejszy dźwięk, aż oto odgłosy chóralnego śpiewu dochodzą do moich uszów. Na kilku łodziach, czarnych i cmentarnych, jak wszystkie gondole w Wenecji, grono śpiewaków wykonywa jakieś melodye. Muzyka jest z początku wesoła, to znowu coś o smutniejszą nutę trąci, wreszcie zlewa się w całość hałaśną, imponując przecież swoim doborem. Na łódkach śpiewają postrojeni mężczyźni i kobiety, na gondolowych masztach przyświecają różnokolorowe latarnie, jednostajny, głuchy stuk wioseł o wodę dopełnia reszty, — a prostopadle na to wszystko księżyc rzuca swe promienie białe, tęskne, jak o szczęściu marzenie, czyste jak dziecięcia sen. Czy to było piękne? — nie powiem, ale kto widział Wenecję, nie słysząc śpiewu na jej czarownych wodach, ten znowu nie wie co jest Wenecja. Bo powtarzam, — czar i urok tego dziwnego miasta, spoczywa nie w jego galerjach i muzeach, nad które daleko piękniejsze znajdują się w wielu miejscach, nie w jego gmachach, bo te co tu się wznoszą, raczej do kościotrupów, niż do zamieszkałych gmachów podobne, ale w tem czemś, co się opowiedzieć nie da, czego nikt bez widzenia pojąć nie może, a co podpatruje ten tylko, kto dajmy na to, słyszy taki na wodzie chór, lub błądzi nocą po cmentarzu miejscowym, niby upiór zatopionym na poły w morzu, lub wreszcie pływa o zmroku po uliczkach, wązkich jak nasze trotuary, a głębokich, tajemniczych i strasznych, jak sumienie zbrodniarza... Myślę że tak jest rzeczywiście, i przed oczami duszy mojej staje mi w tej chwili mara wielkiego angielskiego poety-marzyciela, który tu właśnie, część swojego burzliwego życia przepędzał, a którego niejedno dzieło, bodaj czy pod wrażeniem, tego właśnie nie dającego się opisać „czegoś“ nie powstało.
Bo kto ma poetyczną duszę, ten niechaj do Wenecyi podąża, a to co z wnętrza swego ducha, tu pod jej niebem wysnuje, zaiste, przejść doniosłością swą musi wszystko, co kiedykolwiek z pod pióra jego wyszło... Przyznawał to niejednokrotnie Byron, przyznawały za Byronem tysiące, zgadzając się przecież wszyscy na to, że źródło poetyczności tej Wenecyi, spoczywa właśnie w odmiennych warunkach, w jakich dziwne miasto to żyje i rozwija się od stuleci szeregu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Bełza.