Z ziemi gościnnej do Polski (Szenwald, 1944)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Lucjan Szenwald
Tytuł Z ziemi gościnnej do Polski
Wydawca Związek Patriotów Polskich w ZSRR
Data wyd. 1944
Druk „Iskra Rewolucji“
Miejsce wyd. Moskwa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
LUCJAN SZENWALD
Z ZIEMI GOŚCINNEJ
DO POLSKI
NAKŁADEM
ZWIĄZKU PATRJOTÓW POLSKICH W ZSRR
MOSKWA 1944



MASKOWANIE REFLEKTORÓW

Sosno zielona, w igły odziana,
Łzami żywicy rzewnie spłakana!
Twój pień podcinam siekierą jasną,
Strącone szyszki, padając, gasną.

Olcho, kapiąca od światłocieni!
Odzieram z ciebie szatę zieleni,
Wilkiem grasuję w twej bujnej krasie,
Lecą gałęzie i gniazda ptasie.

Poto, o sosno, ciebie zrąbałem,
Aby otoczyć zielonym wałem
Nasze pojazdy, lśniące jak ogień,
Z pancernem czołem, z promiennym rogiem.

Nato ja, olcho, ciebie pustoszę,
Aby zarzucić liściaste klosze
Na skórę powiek, na lekki statyw,
Na lakier luster i reostatów.

Gdy z nor smrodliwych na żer wypłyną
Ptaki, tuczone ludzką padliną,
Gdy cień zakrąży na podobłoczu
I łyskać będą lunety oczu —

A niech łyskają, niech łypią krwawe!
Pod gęstwą liści, igieł kurzawą,
O pień oparte, zrośnięte z ziemią,
Maszyny, ludzie, cichutko drzemią,


Zmęczeni bojem, zmierzchowi wierni.
Nie słyszą grzmotu smukłych bateryj,
Któremi dymi góra daleka,
Więc jawa im się w sen przyobleka,

I widzą pogoń złotych wybuchów,
I gonią wicher ostrych okruchów...
Szakalu niebios, w ucieczce skorej
Padaj na ziemię, padaj — i zgorej!

A kiedy góra w mrok się zanurzy,
I będzie wieczór i posmak burzy,
Sosno i olcho, spod twoich liści
Wyjdziemy, od snów dziennych świetliści,

I wytoczymy lustrzane smoki
Na step szeroki, w okop głęboki,
Będziemy blaskiem bróździć obłoki
I pętać wroga nadchmurne kroki...

To miecz świetlisty nad znojnym światem!
To bój promienia z nocnym piratem!
Tak gwiazda chmurę czarną roztrąca,
Tak noc uchodzi przed ogniem słońca.

Armja Czerwona, lipiec 1941 r.



NA WARCIE

Krótkowidz, gdy na wartę wyszedł uzbrojony,
Uszami patroluje rejony milczenia.
Ledwo gałązka mignie w plamach światłocienia,
On już bagnet wychyla z liściastej zasłony.

„Stój, kto idzie?“ — Wiewiórki podnoszą ogony.
„Stój, kto idzie?“ — Kukułka milknie ze zdumienia,
Zając przystanął, sowa budzi się z uśpienia,
Miljonem witek parska młody las zielony.

Myśl domaluje, czego ucho nie dosłyszy.
Plądruje wyobraźnia bezludne rozłogi,
Za kroki wroga biorąc krzątaninę myszy,

Biorąc na muszkę wiatr, rozwiewający stogi.
Krótkowidzu, ty w trosce o sen towarzyszy
Mógłbyś las, i świat cały, postawić na nogi!

Lipiec 1941 r.



OKTAWY O PIĄTEJ KOLUMNIE
1

Nad brzegiem Obu, gdzie wątła Kamionka
Swe szepty łączy z jego pieśnią siną,
A na niej mostu żelazna koronka,
A w niej ulice odwrócone płyną;
Nad nurtem, który — o bolesna mrzonka! —
Zda się niekiedy wiślaną głębiną
Odlśniewać w słońcu: ponad brzegiem Obu
Głos usłyszałem, jakby wyszły z grobu.

2

Dokoła młoty straszliwe tętniły,
Wrzały korpusy fabryk, dymna czerwień.
Na zachód płynął kraj — lawina siły,
Błyskały węzły stalowych unerwień.
I nagle ten głos: jakby loch przegniły
Odsłonił wnętrze, bielejące czerwiem;
Jakby kto zęby spróchniałe wyszczerzył,
Jakby kto palcem uschniętym uderzył.

3

Poznałem! To głos przeklętej przeszłości,
Kłamanej Polski głos: to on zagłuszał
Głos inny, czysty — głos sprawiedliwości;

On pogromowe drużyny rozjuszał,
Truł dusze, ciało odbijał od kości,
Judził i gwałcił, zwodził i przymuszał,
W Poznaniu chodził z policjantem na łów,
Na Ukrainie był echem wystrzałów.

4

A stawiał siebie przy Polski sumieniu,
A był jej hańbą i wielką obrazą:
Kto mu dał prawo dziś w Polski imieniu,
W imieniu ziemi, spalonej zarazą,
W imieniu ludu, co ginął w promieniu
Daremnej chwały i skrwawioną gazą
Skroń miał owitą — kto tej czarnej szajce,
Gdzie herszt jest zdrajca i kamraci zdrajce,

5

Dał prawo krzyczeć? I przed trybunały
Pozywać — kogo? Mówię bez patosu:
Kogo pozywać? Kraj, co wzniósł się cały,
Przytroczył Polski los do swego losu,
I na pierś swoją, niby na pierś skały,
Przyjmuje siłę centralnego ciosu,
I miota metal stopiony i ogień
Na wroga, który jest i Polski wrogiem!

6

Wy, coście kłodą i protestem legli,
Gdy chciały odsiecz nam nieść bratnie roty,
A gdy lud walczył, wyście go odbiegli,
Na rozbrojone siadłszy samoloty...
Patrzcie! Od równin, połonin i regli
Dymi żałoba. Ręce patryjoty
Z szyn wykręcają śruby. Gdzieś daleko
Nudzi kukułka i za wąską rzeką

7

Słychać dziecięcy płacz, i wszystko więdnie,
I deszcz z parkanów obmywa pokosty,
Po nocach drzewa szeleszczą obłędnie,
W księżycu błysną bagnetami osty
I zgasną; w lesie zapachnie żołędnie,
I nagle odór śmierci, ckliwy, ostry!
Gnije owoców miąższ, gorzknieje woda...
O, to sama was ojczysta przyroda

8

Oskarża! Drżyjcie i gińcie w pomroce,
Wy, Targowicy haniebne odpryski!
Nad brzegiem Obu tętnią dnie i noce,
Płyną ze wschodu na zachód pociski,
Lud idzie gniewny i sztandar łopoce
W porywach wiatru; dzień zwycięstwa bliski.
Ta, co przewietrzy kulę ziemską, zamieć
Zdmuchnie z historji o was nawet pamięć.


Syberja, kwiecień 1943 r.



JÓZEF NADZIEJA PISZE Z AZJI
ŚRODKOWEJ
I

Ja — zbolałego polskiego narodu
Syn bolejący, wierny, szczery,
Polską mową karmiony odmłodu,
Pojony światłem polskiej litery, —

Wierząc, że Polska nie zginęła,
Lecz w blasku nowej chwały wstanie,
Chcąc włożyć swój wkład do tego dzieła,
Piszę oto niniejsze podanie.

Na polach wojny drogą zwycięstwa
Jadą czerwonogwiezdne olbrzymy.
Podziwiam siłę, winszuję męstwa,
I widzę w myślach, jak razem walczymy,

Razem bijemy pruskiego zwierza,
Wspólne ramię wspólnie uderza,
Są dwie komendy: rosyjska i swojska...

...Proszę przyjąć mnie na żołnierza
Narodowego polskiego wojska!

II

Na obdrapanej szkolnej ławie,
W Ojczystych, pomnę, czytałem Dziejach,

Jak grzmiało w świecie o naszej sławie,
O polskich Jędrkach, Wojtkach, Maciejach.

„Za wolność waszą i naszą” Polak
Z giwerem stał na szańcu bratnim,
I w sztandar go spowijano, gdy poległ,
I chowano go dzwonem armatnim.

Gdzie my teraz? Gdzie ci wędrowcy?
Przed nami, jak tęcza, ich szabel blaski.
Gdzie Jarosław i Jan Dąbrowscy?
Kościuszko? Bem? Kazimierz Pułaski?

O, dajcie karabin! Sama się zmierza
Do strzału ręka, krew uderza
Do skroni, i sercu pierś za wąska...

... Proszę przyjąć mnie na żołnierza
Narodowego polskiego wojska!

III

Hańba tym, co tłukli nas w ciemię,
A przy błysku ognia tył podali!
Chcieli na ukraińską ziemię,
Dziś są na perskiej — można i dalej!...

Tego, co ogrzał ich i wskrzesił,
Ugryźli w rękę — marne kundle!
My chcemy bić się tak jak Czesi,
My chcemy pomóc powtórzyć Grunwald!

Za ojców pogruchotane kości,
Za gwałcone siostry i żony,
Za oplucie naszych świętości —
Bagnet wetkniemy obnażony


W gardziel złodzieja, mordercy, fałszerza!
Front od wybrzeża do wybrzeża!
Będzie i odwet, i nawiązka!

... Proszę przyjąć mnie na żołnierza
Narodowego polskiego wojska!

IV

Do kraju, gdzie łubin na smugach płonie,
Gdzie jaskółek pełne kalenice,
Do kraju, gdzie kwitną kwiatami jabłonie,
Z patryjotami szubienice —

Ach, do kraju, gdzie pogorzeliska
Kikutami czarnemi stoją —
Do ziemi dalekiej, która tak bliska,
Bo ona biedną ojczyzną moją,

Przyjdę — każdej spotkanej chłopce
Suchą dłoń, jak matczyną, całować,
I wieńce kłaść na mogilne kopce,
I budować — budować — budować

Przyjdę!
Gdzie niskie ognie pasterza,
Gdzie strumień górską dolinę oświeża,
Tam rodzinna została wioska...

... To proszę przyjąć mnie na żołnierza
Narodowego polskiego wojska!

Syberja, maj 1943 r.



POŻEGNANIE SYBERJI

Bywaj zdrów, kraju narcyzów i cedrów,
Kraju uroczysk brzozowych, gdzie głuszce
Tokują, dzierzby niosą się i wieczny
Szelest zwierzyny jest jak szelest krwi.
Odjeżdżam, bywaj zdrów, bywaj mi zdrowy,
O kraju rybnych rzek i grzybnych lasów,
Kraju owsiany, pszenny i pasieczny,
Rozfalowany prądem suchowiejów,
Bezmierny! Bowiem tu kręgi przestrzeni
Ścielą się, za horyzontem horyzont,
Niby zżęte zagony, dalej i dalej.
Tu, po śnieżystej pustce dudniąc kroczą
Słupy zorzy polarnej. Bicie serca
Przytłum: usłyszysz, jak północny biegun,
Skrzypiąc, obraca się na swojej osi
Przy promienistem rozpękaniu lodów.
I nagle słońce spojrzy ludzkiem okiem,
Sczernieje stare srebro zimy,
Kroplami zawiruje wiatrów róża,
I lato rozprzestrzeni się jak wybuch
Zieleni, ognia, zapachu i wzrostu
Po ziemi suchej, silnej i sprężystej.

Podobnie i twój lud, gwałtowny, prosty,
Jakby łamany z czarnego krzemienia,
A czasem ciężki, niby węgla bryła,
A czasem lśniący, niby okruch złota,

A czasem jako diament przezroczysty,
Jako łza szczery, świeży jako rosa,
Cierpki a jędrny, twardy i odporny,
Jako ta sławna północna jabłonka,
Co się na zimę ubiera w futerko
Szronu, i jabłka rodzi kryształowe.

Widziałem chłopca: biegł z ogrzanej chaty
Na iskrzące się od mrozu powietrze,
Z roześmianą i gorejącą twarzą,
W koszuli śmiało rozpiętej na piersi,
I gonił w śniegu zadyszaną, w ponsach
Dziewczynę — mak zimowy, perłę zdrowia.
Widziałem starca: stuletniem ramieniem
Podźwigał cedry, był to dobry cieśla,
I pracował za trzech, i klął za czterech,
Pił za dziewięciu, bajał za dziesięciu,
I prawnukom dłoń do strzelby sposobił.
Widziałem kopalń przepaście — tam człowiek,
Parą stwardniałych rąk wczepiony w skałę,
Wznosił nad sobą zamki z antracytu.
I piekła fabryk o murach spękanych
Od ognia — także widziałem. Pociski
Lśniły się stosem szlifowanych ampuł,
Nabitych gniewem, miłością, wysiłkiem,
Znojem, pogardą głodu i zmęczenia,
Mocą i męką, i dumą, i śmiercią.
Sybirze! Bywaj zdrów! Twój lud, przyrodę
Nauczyłem się cenić — i odjeżdżam
Nie bez robaka w sercu, nie bez tego,
Że nieraz w tajni zatęsknię po tobie.
Jadę i chwiejny zielony widnokrąg
Zarzuca na mnie coraz dalsze pętle,
I naprzód wiedzie, a wstrzymuje niby.
Jadę — i nagle w całym majestacie
Objawia mi się potęga tej ziemi,
Jej nieprzebrana, życiodajna głębia.


Gdzie ongi ciszę śniegowego stepu
Rozcinał poświst pędzącej kibitki,
I z traktów, letnią czesanych zawieją,
Kłębami pylił jękliwy dzwon kajdan,
Tam dzisiaj fabryki wrą, dudnią huty;
Ciężko-ładowne rudą i surowcem
Dymią pociągi na wschód, a na zachód —
Przęsłami, ryżem, dynamitem, solą,
Karabinami, artylerją, cukrem,
Jaszczami amunicji, szkłem, kauczukiem,
Jęczmieniem, rybą, bombami i ludźmi.
I olbrzym wojny, gdy poczuje odpływ
Gęstych w ramieniu muskularnem soków,
I słony smak zmęczenia na języku,
I senność, której niepodobna przemóc —
Natenczas olbrzym na wschód się ogląda,
Ku źródłu wiecznych sił — i nakarmiony
Szeroką piersią skośnookiej Azji,
Nogi omywszy w błękitnym Irtyszu,
Znów zrywa się do boju — i wspaniałym
Podrzutem karku strąca napastnika
I ciska nim o kamienistą glebę.

Mnie tu gościna była: dach nad głową,
Czerstwy kęs chleba, szorstki uścisk dłoni,
Koleżeństwo w robocie. Ja tej ziemi
Zawdzięczam odnowienie. Jej radosny
Krok mój zawdzięczam. Kiedym upadł na nią,
Upokorzony w dumie bojownika,
Rażony pierwszem uderzeniem wojny,
Ranny — myślałem, że nawylot w czoło,
Ale nie, tylko w serce — wtenczas ona
Wodami swemi przemyła źrenice,
Solami swemi przesyciła kości,
Natarła mięśnie jodłowem igliwiem,
Związała supły siły, groźnym tchem
Spaliła resztki zawiłych wykwintów,

I wróciła mi postawę żołnierza,
Zdolnego śmierci zaprzeczyć, i w polu
Wydawać oraz wypełniać rozkazy.

W śnieżystej szubie, rozwianej na wichrze,
Kosmata czubem tajg, z węglowej głębi
Połyskująca groźnem, czarnem okiem,
Wymachująca maczugą Uralu,
Żegnaj, Syberjo! Żegnaj, wojownico!
Ty na lodowych falach oceanu,
Jako na siwym i spienionym koniu,
Kołyszesz się, a twoich stóp strzemiona
Nagrzewa zwrotnik — o, sprężona cała
Do skoku poprzez rumowiska czasu,
Poprzez ostatnie spiętrzenia historji!

My odjeżdżamy walczyć o swobodę
Kraju mniejszego niż ty. W obóz wroga
Wniesiemy panikę samem imieniem
„Syberja”. W serca znękanego ludu
Wsączymy żar otuchy samą nazwą
„Polska” — i dotąd tak sobie przeciwne,
Wyłączające się wzajem, szczerzące
Ku sobie zęby, dwa nieprzejednane
Słowa — złączą się w jeden akord siły,
Akord radości, woli i zwycięstwa:
„Polska, Syberja, Syberja i Polska”.

Eszelon Syberja—Dywizja, maj 1943 r.



DO POLAKÓW ZAGRANICĄ
I

Jest taka siła, która wroga zmiecie:
Imię jej — jedność. Pewnik wiecznie nowy!
Bracia! rozsiani po całej planecie,
Coście z pożaru ocalili głowy:
Wierzę — że i Wy do Polski przyjdziecie,
Z nami podzielić szczęście odbudowy.
Wierz, że Wam, i nam, i tym, co w kraju,
Wspólny dzień błyśnie, gdy wrócim z wyraju.

II

Jest taka siła, która wroga zgnębi,
Która przemoże lęki i przesądy,
I cały naród prześwietli do głębi.
To nic, że dzielą nas morza i lądy.
Dal mgłą oplącze, a serc nie wyziębi,
I poprzez Moskwę, Nowy York i Londyn
Jest niewidzialna wstęga rozciągnięta:
Czerwona — bo przez krew, biała — bo święta.

III

Więc kędykolwiek szlakiem wojny szliście,
Przez fiordy, piaski, sztormy i samumy,
Przez delt namuły, tęczujące szkliście,
W gajów attyckich nieprzebrane szumy —

Wszędzie zerwane przez Was lauru liście
Zdobiły bukiet narodowej dumy,
I rosły groby, i wrzos na nich krwawy,
I wszystkie drogi wiodły do Warszawy.

IV

W poranków letnich niebie bladosinem,
W bezgwiezdnych nocy smolistej topieli,
Rozbitej drżącym reflektorów klinem,
W fontannie złoto-różowych szrapneli,
Ponad Hamburgiem, Kolonją, Berlinem
Ciężko huczący rój bombowych trzmieli,
To Wyście byli — Wasze grzmiało słowo.
A jeśli upadł chorągwią ogniową

V

Samolot Wasz na nienawistne gruzy,
To poto, aby je podpalić. Znają
Świst Waszych torped echa Lampeduzy,
Kiedy walczyliście z podwodną zgrają
Włoskich rekinów pancernych. I muzy
Oceaniczne pean sławy grają,
Bo każda smuga skał, wzniesiona nad te
Fale — to dla Was była — Westerplatte.

VI

Cóż się więc stało, o gromadko blada,
Że czoła wasze dziś brózda przecina,
A głowa zwiędła na piersi opada?
Cóż posmętniała sokola drużyna?
Alarm, Polacy! Krzyczcie: „Zdrada! Zdrada!”
Spod stosu kości wypełzła gadzina!
Ożyły mroczne sarkofagów kąty
I znów rok patrzy trzydziesty dziewiąty.

VII

O, krzyczcie „Zdrada!” Ciemne duchy września,
Łodzi rozbitej przeklęci sternicy,
Tak wspominani w narodowych pieśniach,
Jak się wspomina datę Targowicy,
Którym w olśnieniu sen się ucieleśnia —
Sen nie o szpadzie, lecz o szubienicy —
Uśmiechający się wtedy najmilej,
Gdy myślą honor sprzedać za przywilej.

VIII

Błazny, kupczące Polską — znów u steru!
O! krzyczcie „Zdrada!” Niech Wasz głos przepłynie
Po wszystkich iskrach ziemskiego eteru,
Niech dudni w morza skrwawionej głębinie,
Gdzie ośmiornice wypatrują żeru,
I niechaj wstrząśnie krzesłami w Londynie.
Niech w brzegi fala Tamizy żelazna
Uderzy, i niech z krzesła strąci błazna!

IX

My, wśród gościnnych krajobrazów Rosji,
Do Was, o bracia dalecy, tęsknimy,
Bracia z Tobruku, o żołnierze prości
Ze Szkocji i spod bram Jerozolimy!
Myśmy się z krajem, niby z kłączem, zrośli,
I my mamy głos — my nie po-zwo-li-my!
Broń nasza — lśniąca, hartowana krwawo
Dwuletnią z bykiem niemieckim rozprawą!

X

Nie będzie Niemiec ziemi naszej korzył,
Nie będzie Polak z tym Niemcem paktował,
Nie będzie w Polsce „nocy długich noży”
I nikt nie będzie szubienic budował.

Poleci w słońce białopióry orzeł,
Dom stanie w światłach od podłóg do pował,
Sojusz połączy dwie strony rubieży:
Wojna poczęła go, pokój rozszerzy.

XI

W pasie strzeleckim, w zielonym mundurze
Stoję — i owoc mam kamienny w dłoni,
Granat z nasieniem wolności. Gdzieś w górze
Lecą żórawie — oko ich nie zgoni.
Za chwilę trąbki głos obwieści burzę.
Pójdę — w piorunów i kopyt pogoni,
Pójdę — wyrąbać tor oddziałów bryłom.
Piechota, konie, czołgi runą w wyłom.

XII

Nad las się wzbiją strzałki samolotów
I zatoczywszy łuk, spadną na wroga —
Wielkie i lśniące. Z armatnich wylotów
Wystrzeli na świat groza i pożoga.
Dym będzie płynął wśród leśnych wykrotów,
Niby po ziemi włócząca się noga
Olbrzymiej chmury, co skryła niebiosy,
I będzie serc ofiara — będą stosy.

XIII

We krwi będziemy brnąć — krew nie zamaże
Naszej czystości, ból nie złamie woli,
I życie swoje tak oddamy w darze,
Jako się bratu daje garstkę soli.
Polsko! widziana przez marzeń witraże!
Wolna — bo my zburzymy gmach niewoli,
Silna — bo w boju przyjaciele z nami —
Witaj się, matko, z swoimi synami.

Dywizja, sierpień 1943 r.



BALLADA O PIERWSZYM BATALJONIE

Dolina i mrok między nami i nimi,
Wstające we mgle linje wzgórzy.
Zwęglonej gorzelni kościotrup, olbrzymi,
Jak szkielet okrętu po burzy,
I milczą transzeje, i czasem zoddali,
Jak duch — koczująca armata wypali.

Na wzgórzu są Niemcy! Na pewno w tej chwili
Przez szkła wymacują noc mgławą,
A może, chorągwie zwinąwszy, stchórzyli
Przed tą, co poprzedza nas, sławą?
Wybadać, co kryją tumanne rozstaje!
I pierwszy bataljon z okopów powstaje.

To byli ci sami, co żaru odpryski
Na dłoń brali w hutach Uralu,
A czoła opalił im wiatr syberyjski,
A piersi zgorzały od żalu.
Ich ręce, spękane od prac, nie zawiodły,
Ich kark dźwigał cedry śnieżyste i jodły.

I żeby choć głos przed atakiem drgnął komuś!
Wytknąwszy broń idą piechurzy,
Własnemi ciałami wykazać znikomość
Tej ciszy, co przyszła po burzy.
Już niebo za nimi zaczyna różowieć,
I echo ich krokom podaje odpowiedź...


Przed nimi wyżyna — wtem ogniem w trzy warstwy
Bluznęły wyloty strzelnicze,
Szarpnęły skłębienia wybuchów i trzasły
Przez mózg cekaemy jak bicze,
I dym tyraljerę ze wszystkich stron obwiał,
Nitkami krwi szyły ten dym igły ognia.

I wszystko minęło, i cisza aż dziwi.
Chlupocze Miereja po bagnie.
Śpią martwi. W okopy wcisnęli się żywi
I bagnet prześwieca przez bagnet.
Tam w kul świegotaniu wypływa nad chorał,
Jakgdyby w jaskółkach, twarz księdza-majora.

Wstał dzień, aby ciała poległych pohańbić,
Lecz spoza nas zerwał się podmuch,
Gruchnęło pięć setek moździerzy i haubic,
I dzień skołowaciał i ogłuchł.
A grają armaty, a dudnią, a walą...
I znowu podnosi się pierwszy bataljon!

Wstał major Lachowicz o krok przed szeregiem,
Pistolet mu w ręku zabłysnął.
„Na szturm, bracia! Stąd kilometrów o siedem
Jest dom, który był mi kołyską.
Tam żona, tam synek w ramionach jej płacze.
I was czeka dom, o żołnierze-tułacze!”

I powiódł ich poprzez transzeje niemieckie,
Płomiennem przewodził im ciałem,
I wiódł ich na druty, na gniazda strzeleckie,
Na twierdzę, na śmierć! Ja myślałem,
Że serce wybuchło mu, pełne Ojczyzną,
A to w piersi granat się gorzki rozbryznął.

Żołnierskie podniosły go ręce niechybne.
Natarcie się dwoi i troi.

Na wzgórzu melduje od ran blady Hübner:
„Zdobyliśmy wieś... brak... naboi...”
Paziński trafiony w śmiertelnej krwi pada.
Poległych już liczyć przestała gromada...

Generał pozornie spokojny, lecz łowi
Bez tchu każdy trzask w telefonie.
„Odwody na odsiecz pierwszemu pułkowi!
Pchnąć czołgi do walki!” — I słonie
Pancerne wyłażą z krętego parowu,
I pierwszy bataljon podnosi się znowu,

I kruszy, i łamie, i depcze, i wali,
Dopada, szturmuje i bierze!
W Trigúbowej pod jabłoniami zostali
Ostatni zabici żołnierze.
Zostali ochraniać tu strzechy i progi —
Metr tej, co do kraju prowadzi nas, drogi.

Front, październik 1943 r.



ELEGJA NA ŚMIERĆ MIECZYSŁAWA
KALINOWSKIEGO
I

Żołnierz swej matce-ziemi oddał krew czerwoną,
Przypadł do matki-ziemi piersią wyszczerbioną.
Mężny bojownik przyjął śmierci pocałunek,
Spod kurtki wydobyto skrwawiony meldunek.
Mieczysław Kalinowski poległ!
W ów dzień sławy
Padł — i wróciło jego serce do Warszawy.

II

Marzyły mu się jasne strzeliste budowy,
Wykwitające ponad ligustr ogrodowy,
Gdzie na każdym zakręcie wesoła zasadzka,
Gdzie w liściach, niby źródło ujrzane znienacka,
Srebrzy się śmiech dziecięcy. Śniły mu się place,
Pączkujące głowami, szumiące wzruszeniem,
I szklane hale, lotne bramy, szczytne prace,
Różowe sanatorja, otulone cieniem,
I w dzwony zasłuchana wielkooka szkoła,
I teatr, co zadumą uwypukla czoła...
Słoneczne śniły mu się sprawy — ale krata,
Czarna krata przemocy przed twarzą widziadła
Wyszczerzona jak upiór, chciwością zębata —

Gdy uderzył w nią ogniem marzeń — nie opadła,
Tylko zgrzytnęła głucho.
Nie miał daru słowa,
Ale to, co powiedział, zadźwięczało w ciszy.
On całe swoje życie przemyśla odnowa,
On dojrzewa, on myślą widzi, sercem słyszy,
On postanawia, on z tej drogi nie zawróci.
Wszędzie są ludzie bici, gnębieni i szczuci,
Wszędzie człowiek przed słabszym człowiekiem ucieka,
Wszędzie upokorzone jest imię Człowieka,
Spodlone imię Pracy, zhańbione — Miłości,
Wszędzie Chytrość do władzy prawo sobie rości,
Wszędzie Potęga drzemie, siebie nieświadoma,
I lamentuje Rozpacz językami stoma.
Ale na wstędze dziejów, w przeszłość rozpowitej,
Są napisy, ktorych nóż fałszerza nie zdejmie!
Niezapomniane lata, kiedy w polskim sejmie
Szara sukmana obok delji złotolitej
Radziła o naprawie Rzeczypospolitej.
Syn szewca, komunista — on miał w rodowodzie
Kilińskich! I w walecznej narodu przeszłości
Szukał zadatków nowej i świetnej przyszłości.
Radował go zwycięski lud-olbrzym na wschodzie,
Co poznał swoją drogę. On widział zaczyny
Świata nowego w Związku Rad: sękata bryła
Gwiaździsty plan kryształu z siebie wyiskrzyła,
A na niej drżały nawpółzdarte pajęczyny
Przesądów, przywar, łajdactw, zastarzałych głupot.
Jego rozgrzewał gniewny stóp ludowych tupot,
Prawda, pisana ogniem na bander czerwieni,
I ludzie, ludzie, ludzie, walką połączeni.
Nie zlęknie się katowskich kleszczy i toporów,
Kogo święty Wolności błogosławił poryw.
Pod szubienicą głowę podniesie zuchwałą,
Kogo w boju Swobody tchnienie owiewało.
Wszędzie, gdzie walkę ludzie podejmują prawi,
On się, jak ruch wcielony, w szeregach pojawi,

I zawsze więcej z siebie da, niżeli bierze,
Bo on jest z tych, co zwykli oddawać w ofierze
Całe życie.
Do końca. Prawdziwie i szczerze.

III

On jednoczył skłóconych, rozmaitych godził,
Słabym dał wiarę w rozmach wspólnego ramienia.
On był duszą oddziału, którym współdowodził,
I dla żołnierzy stał się czemś nakształt sumienia.
On był z tych, którzy wojsku naszemu skrzydlaty
Nadają polot w przyszłość — oficer oświaty!

Spróbujcie w rękę ująć pulsujące źródło.
Wiatr zatrzymajcie, aby fali nie poruszał!
Znałem Kalinowskiego. Jak mu było trudno
Wywierać na człowieku władzę! Jak się zmuszał
On do rozkazywania! Jak coraz to częściej
Przemagał drżenie głosu nasileniem woli!
A kiedy karał, widać było, że go boli,
A gdy nagradzał, w oczach jego było szczęście.

Nas wspólne połączyły marszruty i troski,
Dzieliliśmy się wodą, iskrą w papierosie.
Gdy śpiew żołnierzy dzwonił po wieczornej rosie,
Śmieliśmy się, że echo dojdzie aż do Polski.
I jako tej planety przyjaznej odbicie,
Co pierwsza wschodzi, gaśnie ostatnia o świcie —
Tak dzisiaj od tła wspomnień moich się oddziela
I trwa osobno, oku pamięci widoma —
Twarz krępa, niby ziemniak z oczkami wesela,
I cała Twoja postać życzliwego gnoma.

Wjechałeś w wąwóz, między krzewów żywopłoty,
Wiozłeś raport — nie wiedząc, że wieziesz testament.
Nagle niebo ściemniało — to były te same,
Któreś ponad Warszawą przeklął, samoloty.

O, dzielny wojowniku! Ty, coś ongi w kraju
Skromnem imieniem Skruchy zdobił swoje pióro.
Coś zawsze na historji walczył przednim skraju —
Śmierć Twoja była życia Twego częścią wtórą!

Wy, którzy tak żarliwie o szczęściu marzycie:
Zapalcie cel daleki przed swoją tęsknotą!
Jeśli w życiu nie będzie spraw droższych nad życie,
To lepiej czołem w ciemność uderzyć, jak w błoto.
Uczcie się goreć! Weźcie pod światło czterdzieści
Lat swego świadomego życia — i pomyślcie:
Albo w tej szczypcie ogień-twórca się pomieści,
Albo wiatr dni rozwieje w ironicznym świście
I zasypie imiona, i kości pobieli.
Uczcie się żyć, abyście umierać umieli,
Aby po waszej wiernej, surowej żołnierce
W pamięci trwała jakaś światłość niewybuchła,
Ażeby po człowieku, kiedy jego serce
Przestanie bić — zostało jeszcze coś prócz truchła!

IV

Niema go — i uwierzyć trudno, że go niema.
Chcę uścisnąć prawicę, z mroku wyciągniętą,
I pustą przestrzeń chwytam rękami obiema.
Żołnierzom jakby światła połowę odjęto,
Siedzą przy kołach lawet, posępni i struci.
W jednem zamknięciu powiek utracili tyle!
Gdzie on? Przy wsi spalonej śpi w bratniej mogile,
Śpi — i żadna go siła z martwych nie ocuci.

Kapitanie Dąbrowski! Niech kwitnie grób świeży,
Opuść salutującą rękę — prac jest wiele.
Nie patrz tak, Zośko Okręt! Chodźcie, przyjaciele!
Walką uczcimy tego, który w grobie leży.

Jeszcze nieraz przy piersi wroga warknie nagan,
Nieraz noga się w drucie kolczastym zagmatwa,
Jeszcze dużo pocisków, jeszcze wiele zmagań,
Zanim bestja zatoczy się i padnie, martwa.

W gąszczu krzaczastym łańcuch piechoty się chowa,
Szumi w chłodnem powietrzu liść śmiertelnie chory.
Noc mętna od kropelek mgły, październikowa,
Kłaniają się z lotniska długie reflektory,
Nad horyzontem łuna rozgorzała blada,
Wzlatują serje rakiet, rośnie kanonada...

Ognia! Artyleryjska niech szaleje burza!
Marsz! Marsz! Niech piechur we krwi niemieckiej unurza
Ręce po łokcie! Niech bastjony w proch rozetrze!
Wysadzić gniazdo zbrodni w powietrze, w powietrze!
Rzeki zakipią, lasy strzaskane zapłoną!
My wściekłym polonezem przez ziemię spaloną

Przejdziemy — nasza ręka nieulękła przejdzie
Po wnętrznościach gadziny, przez czarne osierdzie,
I dotarłszy do środka, wyrwie gruczoł jadu!
Jakim bezmiarem ulgi westchnie wyż i padół!
Ściśnięta spazmem ziemia jakże się rozkurczy!
Jaki ogarnie ludzi rozmach światotwórczy!
Jakim rumieńcem lico Ojczyzny zaświeci,
Gdy zbłąkane do piersi jej przypadną dzieci!
Wtedy szumcie mi, Wisły zielonkawe fale,
Pieśń o tych, co polegli ku Ojczyzny chwale!

Front, październik 1943 r.



W STEPIE

Zawiane wiatrem ślady płóz,
W śniegu zmarznięty gnój kobyli.
Szeleszcząc, obłamuje mróz
Oszklone lodem kępki bylin,
I staw okryty białą kryzą,
I gdzieś na sinym końcu świata
Przesuwający się horyzont,
Granica stepu lodowata.
Igłami iskier kłuje szron,
Osrebrza twarz i łzę krysztali.
Ponad zaspami stada wron
Lecą ku ołowianej dali,
I dal otwiera się naoścież,
I ledwo się w przestworzach mieści
Olbrzymia pierś w siwym zaroście,
Równina wszechmogącej śmierci,
I rzekłbyś: glob, wśród martwych nieb
Wstrzymany w dosłonecznym biegu,
Zamarł, i skurczył się, i skrzepł,
I kędykolwiek stąpisz — biegun.

Lecz w ciszę stepu przybył pułk
I wrył się w śnieg zębami łopat,
Skorupę szkła kolbami stłukł,
Pod spodem ciepłej ziemi dopadł,
I przegryzł ziemię, niby kret,
I rozbił wyszczerzone bryły,

I w ziemię aż po głowę wszedł,
I jaskiniowe miasto wyrył.
Szły sanie bezdrożami dróg
W dalekie bory po bierwiona,
A kiedy konie padły z nóg,
Ludzkie zaprzęgły się ramiona.
Żołnierz i drwal — on łupał dąb.
On siekier okrył się namiotem,
I było ciepło mu — a potem
Nad norą ziemną stanął zrąb.

Wdarliście się w korzenie zim,
I mrok się cofnął wgłąb przed wami.
Step żyje, ogień płonie, dym
Macha szaremi rękawami,
I wrzątek bucha w śnieżnej grudzie.
W podziemnej stajni prycha koń,
W podziemnym składzie błyszczy broń,
W podziemnym zamku żyją ludzie!

Ponad rozpromienionym piecem
Onuce sztywne schną na sznurze.
Cienie do krokwi lgną i w górze
Punkciki papierosów świecą.
Widać strzyżonych zarys głów,
Odblaski w kątach drżą zwodnicze,
W ciemności zawisł ciężar słów,
Prostych i celnych jak rusznice.
I norę, wyrąbaną w skale,
Zaludnia przeczuwany świat.
Tutaj marzenia są na skalę
Tysięcy miast, tysięcy lat.
Napięte w dal poznaje oko
Balkonów wniebowstępny chór,
Gmachy nakształt błękitnych gór,
Most, wzlatujący gdzieś wysoko,
I kolumn z obłokami spór...

Niech w śnieżnej mgle, w pustych przestrzeniach
Trzeszczą badyli białe kości...
Tu ludzie ssą mleko wielkości
Z nabrzmiewającej piersi przemian.


Jeżeli wróg, skrwawiony łeb
Unosząc w strachu do Berlina,
Włócząc pochodnię po ruinach,
Zamieni Polskę w nagi step,
Jeśli do kraju, co już blisko,
Przyjdziemy, jak na miejsce zbrodni,
Oglądać siwe popielisko,
Deptać zbielałe czerwie ogni —
To my — do prac nawykłą ręką —
Z pustynnych zgliszcz, z bezludnych ruin —
Polskę — swobodną, silną, piękną —
Tak nam dopomóż... — odbudujem!

Front, listopad 1943 r.



LIST DO JULJANA TUWIMA
W AMERYCE

Z nadobłocznego szczytu Statui Wolności,
Poprzez pian atlantyckich wieczyste przelewy,
Czy widzisz nas, Juljanie Tuwimie? Te młode
Twarze, zarumienione odblaskiem sztandarów,
Błyszczące oczy, pyszne hełmy, orle znaki,
Plutony jak zagony, dojrzałe i złote,
Najeżone gęstemi kłosami bagnetów?
Czy słyszysz nas: gdy w kroku stokrotnym na zachód
Przesadzamy okopów krwawe rubikony,
Gdy piersią rozgrzewamy zmarznięte motory,
Ciągniemy działa, rozwijamy wieńce drutu,
Gdy naprzód wyrzucamy dzwoniące centrale,
I gdy artyleryjskich przednia straż wybuchów
Sunie przed naszą linją szybciej od rozkazu?

Poeto, gdybyś Ty tu był, gdybyś o świcie
Poczuł ten pierwszy zapach polskiego powietrza
Na niespokojnych wiatru zachodniego falach,
Ogarnął tę już prawie ojczystą przyrodę,
Dotknął tej ziemi, która oddycha, jak swoja,
Poeto, serceby Ci wyskoczyło z piersi
W ostatnim, jednym, strasznym porywie na zachód!

Już się za horyzontem, w zgęszczonej czerwieni,
Zalągł ten dzień, co ujrzy, w blasku krwi i chwały,
Do dna pękniętą czarną powłokę niewoli,
Spływającą z powierzchni kraju jak lodowiec,

I odsłonią się oku poszczerbione szczyty,
Szramami rzek pocięte równiny bolesne,
Brodawki pogorzelisk i tkanka stargana
Ludzkich mięśni i nerwów, i uczuć i myśli.

Nad ziemią spopieloną, załamując dłonie,
Stoi naród-rozbitek, naród-pogorzelec.

I jakiś może wtedy szalbierz cudzoziemski,
Lub na rodzimej glebie wylęgła jaszczurka,
Tyle widząca światła, co swego ogona,
Włócząca na swym grzbiecie zdrad więcej niż linień,
Wyjdzie z mchu, i wyiskrzy ślepia, i oświadczy,
Językiem rozdwojonym zakrzywoprzysięgnie,
Że ten pasterz miljona łez, Łazarz narodów,
Że on nigdy bezwładnej nie podniesie ręki,
Aby geograficzną plamę, podpisaną
„Pustynia Polska” — znowu pięknemi zaludnić
Nazwami, i posłuszną marzeniu przyrodą.

Jest siła niespokojna w ludach tej planety,
Jest niespożycie młoda siła w polskim ludzie,
Wiecznie dopełniająca się z podziemnych głębin,
Wiecznie odnawiająca się liśćmi zieleni,
Siła, którą przytłumić można, zdławić, stłamsić,
Wbić w miazgę, storturować — nigdy unicestwić!
Zagoń ją w katorżniczy loch — ona się wydrze
Na słońce! Wtłocz w krateru mrok — ona wybuchnie!
Smagaj ją, ćwiartuj, wieszaj, pal wrącem żelazem —
Ona zęby na ręce katowskiej zaciśnie,
Usłyszysz — poprzez bólu jęk — przekleństwo buntu,
I kroki samotnego więźnia w pojedynce,
To tytaniczne kroki Dnia Sądu i Gniewu.
I jeśli z wszystkich nieszczęść narodowej klęski,
Jeśli z wszystkich niewoli chorób trędowatych,
Najgorszą, najsmutniejszą jest stęchlizna serca,
Zwapnienie uczuć, uwiąd żywej karjatydy,

Podtrzymującej dumę i godność człowieka,
Podtrzymującej dumę i godność narodu —
To nic — to w ogniu walki, w nagłem rozprężeniu,
W rozmachu i rozbłysku, w gwałtownym tętencie
Przebudowy, w oddechu płomiennym działania,
Przepali się ohydna śniedź, ogień oczyści
Rozmiękłe skręty duszy, prześwietli źrenice,
Nada linjom nabrzmiałych ust szlachetną twardość,
I w charakterach, od rdzy zmętniałych, rozjarzy
Blask niewidzianej mocy, że odtąd podźwigną
Nie takie prace, i nie takim podołają
Zadaniom.
Wstanie Polska, niby dzień niedzielny,
Cała w baziach i dzwonach, w gołębianym gwarze,
W alejach i strumieniach, w kłosach i proporcach,
W karuzelach, w furkocie podrzucanych czapek,
W śmiejących się do dzieci fontannach ogrodów,
Podczas kiedy żywiczne dookoła zręby,
Stosy rumianych cegieł wśród świeżej zieleni,
Świadczą o dobrej pracy zeszłego tygodnia.
Sławią ten, który przyjdzie, pracowity tydzień.

O Juljanie Tuwimie! Przez błękitne sążnie
Lądów i oceanów widzę Twoją głowę
Nieruchomą na tle stu wyprężonych pięter,
Usta Twe, zmawiające twardy psalm tęsknoty,
Siwiznę, od morskiego zjeżoną podmuchu.
Oczy tak wytężone w dal, że mógłbyś ujrzeć
Ze Statui Wolności — Kolumnę Zygmunta.

Powtarzam z Tobą: spełnij się modlitwa Twoja,
Bądź wizja Twoja, stań się ciałem Twoje słowo
Na ziemi i na modrem bałtyckiem pobrzeżu.
W walce o nowe kształty życia na planecie
Przelej się krwi nie więcej, niż w plemionach, kiedy
Dwie strugi się zmieszają w obrzędzie braterstwa.
Walko, bądź mniej straszliwa, a płodniejsza w dzieła,
Polatuj Pieśni ponad polem ludzkiej sławy.


Poeto! W przeddzień zdarzeń, co ziemię odmienią,
U wejścia do cieśniny, za którą już szumi
Ocean szczęścia — kiedy jeszcze pozostało
Wyminąć kilka skrytych raf, nieznanych mapom,
Poeto: przysięgnijmy — Ty mnie — i ja Tobie —
Że nigdy nasze pióra nie oschną z tej rosy
Życiodajnej, którą je skropił wiatr wolności,
Że nigdy żadna złota wędka z nas nie wyrwie
Słowa innego, niżli dźwięczne stalą prawdy,
Innego, niż zrobione sercem w służbie ludu,
Innego, niż natchnione wiarą i odwagą...
Tak nam dopomóż, Muzo, królowo stworzenia!

Front, grudzień 1943 r.



UMARŁEJ
I

Wiatr porankowy wśród nocy przywiał,
Rozwiał bezładnych snów niepokoje...
Dzisiaj rozmawiam z Tobą, jak z żywą,
Usta złożywszy na serce Twoje.

Przy mnie tu jesteś — w świateł topieli
Tak dotykalna i rzeczywista,
Jakby ten właśnie dzień nas rozdzielił,
A połączyła ta noc rzęsista.

Powiedz! Czy jakiś Orfeusz nowy
Wywołał Ciebie w powiewach świtu?
Chcę Ciebie nazwać — i źródłosłowy
Plączą się w jeden wyraz zachwytu...

Chcę Ciebie nazwać — znane imiona
Znowu głoskami martwemi dźwięczą...
Radość wzbroniona, radość miniona —
Możeśmy pili ją zbyt szaleńczo?

Możeśmy byli zbyt zakochani
I świat takiego szczęścia nie zmieści?
I znowu słowa, uwięzłe w krtani,
Gasną — jedyny okrzyk boleści.

II

Są naokoło piękne dziewczęta,
Oczy tęczowe, serca źródlane,
Ale Ty byłaś we mnie zaczęta,
Jak przez darń kwietną źródło przelane.

Ciebie w serdecznych umyłem wodach,
Tobą olśniłem wzrok mój na zawsze,
I byłaś moja jak mój jest oddech,
Źrenicą byłaś, przez którą patrzę.

Ciebie nie znając, do Ciebie tęskniąc,
Ciebie miłując — lotną, daleką,
Znalazłem nagle za siódmą klęską,
Za skałą bólu, za smutną rzeką.

Znalazłem — aby stracić tak prędko?
Znalazłem — aby wiekom poświęcić?
Głupiec! Myślałem, że wstrzymałem Piękno
W jego wędrówce chyżej ku śmierci!

Więc niech dla innych, doba za dobą
Wieczność upływa w złotym dosycie —
Ja tylko Tobą i tylko Tobą
Pełny i pełny, na śmierć i życie!

I Twoje oczy wodzą mnie w nocy,
Jako podwójna gwiazda pomocy,
I dokąd pójdę, cokolwiek zrobię —
Rozpacz o Tobie, rozpacz o Tobie.

III

O, mogłaś wzbudzić we mnie, coś chciała,
Bom znał Twych chęci nurt kryształowy.
Ufałem ślepo w blask Twego ciała,
W rytm Twego serca, w nimb Twojej głowy.


Z Tobą związany, los swój rozstrzygłem,
Wdal obracając się mglistem czołem.
Ty bohaterskiem byłaś mi skrzydłem!
Ty byłaś burzą, kiedy płynąłem!

I dziś — jeżeli wśród krwawej waśni
Przyszły słoneczny czyn mi się marzy —
To na tle wizyj na moment zalśni
Promienno-smutny świt Twojej twarzy.

Nie wiem, czy padłaś, kulą trafiona,
Czy w długich mękach gasłaś, jak pożar,
Czy przyciskałaś dziecko do łona,
Czy zbir je odciął od Ciebie nożem.

Nie wiem, czy dreszczem ostatnim ścięgien,
Ostatniem czuciem wołałaś ku mnie —
Ale wiem jedno — jedno przysięgam:
Że potrafiłaś umierać dumnie,

Że w oczach Twoich była pogarda,
Że w sercu Twojem była odwaga —
Że spojrzeniami deptałaś karła —
Piękna, bolesna, gniewna i naga!

IV

Za dym pożogi, za gwałt rabunku,
Za siny powróz na szyję braci,
Za każdej rany krwawy karbunkuł —
Zbir będzie płacił i zbir już płaci.

W tym Sądzie, który niebawem przyjdzie,
Ażeby zadość uczynić krzywdzie;
W tym boju, który wichurą ognia
Osacza gniazdo, gdzie wzrosła zbrodnia;


Gdy ramię zemsty tak wyolbrzymię,
Że wróg się zwali, jak zgniłe drzewo:
Wtenczas wypowiem całe Twe imię
Melodją silną, czystą i rzewną!

Post-scriptum

Miła! Jeżeli fatum pozwoli
Do nadwiślańskiej wrócić Itaki,
W kraju, wyrwanym z grobu niewoli,
Pomnik postawię Tobie nie taki!

Myślą dogłębną, pracą cierpliwą
Odtworzę Ciebie — taką jak byłaś —
Pokażę Ciebie — mówiącą, żywą —
Opowiem, jaka była ta miłość.

W rozdziałach, niby w dźwięcznych ogrodach,
Będę się błąkał w mrok — a gdy zasnę,
Zalśni mi Twoja ciemna uroda
I zagra serce — jasne, przejasne.




*
Drukarnia „Iskra Rewolucji“.
Moskwa


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Lucjan Szenwald.