Z ziemi łez i krwi (Mniszek, 1927)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Z ziemi łez i krwi
Podtytuł z autentycznych źródeł czerpane
Wydawca Wydawnictwo „Straży Kresowej“
Data wyd. 1927
Druk A. Rozdoba
Miejsce wyd. Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Z ZIEMI ŁEZ i KRWI
z autentycznych źródeł czerpane.
Heleny Mniszek.
WYDAWNICTWO «STRAŻY KRESOWEJ».
Druk A. Rozdoba — Lublin.






Stary Janiuk wracał z wygnania do rodzinnej wioski. Kilka lat przebiedował strasznie na obcej ziemi, wśród wrogów, zwolniony nareszcie, szedł jak żebrak, walcząc resztkami sił. Gdyby nie szalona tęsknota do swego zagona i do chaty, pewno zmarłby gdzieś po drodze, lecz nadzieja ujrzenia swoich przemogła słabość ciała. I oto zbliżał się do tych drogich miejsc rodzinnych, już wstąpił na tę ziemię ojczystą, w którą tyle wsiąkło krwi i łez jego współbraci w czasach, gdy i on, zbatożony przez kozaków, chory od ran, zesłany został w odległe gubernie rosyjskie za to, że był przewodnikiem (prowodyrem) wsi i najoporniejszym do przyjęcia schyzmy. W owych ciężkich dniach niedoli po ziemi tej szedł jeden jęk, drzewa tu nie szumiały lecz wyły, wichry płakały a ziemia nasiąkała i nasiąkała krwią męczenników za wiarę.I nic nie wskórała przemoc brutalna, oporni nie poddali się, pozostali przy swej wierze, modląc się jeno za tych, którzy padli w jej obronie.
Ile ofiar, ile męki i jaka okrutna — myśli stary Janiuk, patrząc łzawemi oczami na znajome pola, zielenią runi dokoła rozciągnięte. Poznaje już działki gospodarskie, z radością je wita; z rozkoszą przygląda się bujnym oziminom, cieszy się jak dziecko, bezmiar uczucia ma w duszy i taką szaloną wdzięczność do Boga, że wszystkie męki pozwolił przetrwać i powrócił go szczęśliwie na własną ziemię, by tu złożył strudzone kości. Janiuk czuje, jak ten nadmiar szczęścia wzbudzony w jego piersi nie może się w niej zmieścić, tak jest potężny, rozsadza zda się serce. Oczy starca nabierają falą gorących łez, już nie łez gorzkich niedolą, nie łez męczeńskiego bólu, lecz łez z ogromu radości powstałych, słodkich łez umiłowania wielkiego dla ojcowizny. Łzy toczyły się wolno po suchej twarzy, zatrzymując na jej bruzdach i gęstych zmarszczkach pod oczami. Zaszlochał staruszek spazmatycznym płaczem szczęścia, runął na ziemię jak długi, jął całować trawę z nabożeństwem, jakby ołtarz z relikwiami i obu rękoma ogarniał tę ukochaną żywicielkę, matkę narodu udręczonego niewolą, jedyną opiekunkę swoją, dziadów, ojców i wnuków. I roztwierał szeroko ramiona stęsknione i tulił się cały do ziemi rodzonej, niby do piersi odzyskanej matki, i łkał i zdawało się, że duszę swą wypłacze, że mu serce pęknie z uniesienia.
— Ziemio moja najmilsza! wołał Janiuk, wybawicielko od niedoli i udręki! Tyś to jak święta patronka, w tobie ratunek i nasza ucieczka, w tobie życie, a bez ciebie byłaby śmierć, zaguba naszego narodu. Ziemio, oj ziemio rodzinna! ciebie to jeszcze oglądam, ciebie miłować jeszcze mogę i sławić. Oczy za tobą wypłakałem, serce z tęsknoty wysuszyłem, a otom twój syn wierny, otom wrócił, otom twój ziemio moja!... W nędzy, w zgryzocie wolę żyć, byle tu, byle wśród naszych pól, na własnym zagonie. Ziemio i matko... Służyć chcę tobie do skonu i skonać w obronie twojej i naszej świętej wiary. Amen!
Amen — zaszemrały cicho zboża i trawy, amen zaświergotały ptaki nad leżącym na ziemi Janiukiem, amen zaszeleściały gałęzie grusz polnych i tarnin w kwieciu. Amen — rozniosło się w czystem powietrzu wiosennem i popłynęło hen, w górę ku niebiosom — może pod święte stopy Samego Boga, by ocenił i wysłuchał te serdeczne życzenia wiernego sługi ziemi swej i religji. I może Wszechmocna ręka Najwyższego wzniosła się, by pobłogosławić płaczącego starca — bo cisza w naturze zapanowała uroczysta. Wszystko umilkło i kwilenia ptaków i szumy drzew i szmery i głosy wszelkie, cisza kościelna była dokoła, bo ziemia i powietrze i wszystkie twory słuchały błogosławieństwa Bożego. A słonce rozpromieniło się całem bogactwem złota i rzuciło na ziemię stos blasków przejasnych, jakby z otwartego nieba sypanych ze szczodrej wszechmocnej dłoni błogosławiącego Boga. Janiuk uczuł się jakby odrodzonym, ucałował ziemię kochaną raz jeszcze i powstał raźno, z weselem w duszy. Ujrzał to, czego przedtem nie spostrzegł, oto kościół w oddali, na wzgórku, kościół katolicki, parafialny. Świątynia murowana stała wyniosła, pełna majestatu i powagi, strzelająca w górę wysoką smukłą wieżą, cała w potokach czerwono-złotych ogni zachodzącego słońca. Krzyż na wieży świecił i migotał, okna paliły się jaskrawo. Jakiś przepych i wielkość dostojna szła z tej świątyni na całą okolicę. Kościół królował tu, porywał samym widokiem, niósł ku sobie stęsknione dusze. Porwał i duszę Janiuka. Starzec zatrząsł się od stóp do głowy, dreszcz dziwny przeniknął go nawskroś, zatrzepotał ramionami, jak ptak zrywający się do lotu, a pierś starca wydała okrzyk największego szczęścia.
— „La Boga! Kościół! Śledzianowski kościół, o Boże! Boże! ja to nieszczęsny oglądam go jeszcze? la Boga!...“ — Zaczął biedz po piaszczystej drodze, niby chłopiec młodziutki, lecz starcze zmęczone, skatowane nogi rychło ustały zupełnie. Janiuk szedł znowu wolno, zapatrzony, jak w cudowne zjawisko, w kościół górujący nad całym horyzontem. Wlókł się starzec a z oczu wielkie łzy rozrzewnienia padały mu pod nogi, na żółty piasek, na najdroższą jego ziemię odzyskaną. Słońce wielką kulą czerwieni zachodziło wolno za czarny bór, siejąc na ziemię liljowo rude cienie. Zmrok wieczorny brał pod swój sztandar całą okolicę. Mętne mroki, pasemka cieniów majaczyły dokoła. Oziminy z zielonych zrobiły się szare — wieczorne opary, powstałe gdzieś z nadbużańskich łąk i najpierw mgliste, potem coraz bielsze, spienione, burzyły się nad polami w oddali, roznosząc chłód i wilgoć. Noc szła ciemna, bo nagromadzone sine chmury, zbite w jedną płachtę, pokryły wszystko jakby zaćmą starego pyłu.
— Czemu to na Anioł Pański nie dzwonili — pomyślał Janiuk i wnet sam sobie odpowiedział:
— Pewno już głuchy trochę jestem — a może było za daleko dla moich uszów.
Westchnął i szedł znowu wytrwale, resztę sił zbierając. Już jest blizko, już oto widzi mur okalający świątynię, spostrzega bramę zamkniętą i coś w nim nagle szarpnęło się; zobaczył w uchylonej furtce skulonego psa, który cicho a przeciągle wył. Janiuk przyspieszył kroku. Rozwidniło się trochę na niebie, wyjrzał mętny księżyc i rzucił światło na białe mury kościelne; błysnęły wyraźnie, po szybach okien księżyc przesunął ołowiane swe dłonie.
Pies siedział ciągle w furtce i z podniesioną głową wył tak żałośnie, jakby cicho a boleśnie płacząc.
— Wszelki duch Pana Boga chwali — szepnął Janiuk żegnając się. Zaskrzypiał żwir i starzec wszedł w ogrodzenie kościelne. Na psa patrzał niespokojnie, lecz i zwierzę ani drgnęło, jakby nie czując obcego. Czarne, kudłate siedziało na tylnych nogach, skomląc biadającym głosem.
Jakieś przeczucie złe, niewiadomo skąd powstałe, targnęło sercem Janiuka, zaczął go dławić niepokój silny a przykry i zupełnie nagły. Rozjaśniało się coraz bardziej, tu i owdzie błysnęły gwiazdy.
— Czego ta bestja wyje, czuje co złego, czy co?... zamamrotał starzec niecierpliwie. I oto przyszło mu na myśl takie same wycie psa na jego własnym podwórku przed najściem kozaków, przed katowaniem ludzi i wysyłką na wygnanie. Wspomnienie uderzyło go jak batem, czemprędzej zrobił znak krzyża na czole.
— Zgiń maro, przepadnij! Boże zmiłuj się nad nami!... westchnął ze zgrozą.
— Może ciało zmarłego stoi w kościele, to i psisko wyje — a mnie zaraz takie ot wspominki złe do głowy przychodzą. Boże uchowaj!...
Posunął się żwawiej do głównych drzwi kościelnych.
— Zamknięte, wiadomo, o tej porze, to choć i tu Bogu się polecę i podziękuję za łaskę, żem powrócił do kościołka — zaszeptał staruszek i ciężko ukląkł na schodach kamiennych.
Zmówił pobożnie pacierz, dziesięcioro przykazań i zaczął „Pod Twoją Obronę“, a oczyma wciąż prowadził po rzeźbach i załomach wielkich dębowych drzwi świątynię zamykających. Brzask księżyca uwypuklał dość wyraźnie grube fugi, rozety ryte na drzewie, tak dobrze znajome, jeszcze z dziecinnych lat zapamiętane przez Janiuka. Gdy starzec mówił drżącemi ze wzruszenia wargami: „ale od wszelakich złych przygód racz nas zawsze wybawić“, zauważył jednocześnie na zamkach drzwi jakąś obcą, dziwną, nieznaną plamę czarną, której tu nie było dawniej. Zdziwił się trochę, lecz nie przerywał półgłosem odmawianej modlitwy. Mówiąc „Pocieszycielko nasza“, dostrzegł drugą taką plamę i trzecią na zamku i na zawiasach.
— Mieni się mnie w oczach, czy co? co zaś to jest?... wyrzekł prawie głośno i dalej się modlił, lecz już z roztargnieniem, niespokojnie zapatrzony w drzwi. Dziwny przeczuciowy dreszcz czegoś złego przeniknął go aż boleśnie. Wyciągnął szyję i cały podał się naprzód, jak człowiek, który coś pilnie bada; patrzał na dębowe drzwi, uparcie wytężając stary wzrok.
„Abyśmy się stali godnymi obietnic“ — wypowiadały właśnie usta umęczonego starca, gdy nagle wstrząsnął się okropnie, jakby go kto ciężkim młotem buchnął między oczy. Serce w nim zamarło z przerażenia.
Zrozumiał wszystko.
Zerwał się z kolan z okrzykiem zgrozy, dopadł do drzwi i macał rękoma roztrzęsionemi czarne, wiszące medale, rządowych pieczęci.
Długo tak sprawdzał bez duszy, bez woli, z głuchą pustką w mózgu, jeszcze nie wierząc własnym oczom i rękom, jakby się łudząc, że to sen, nie jawa, wreszcie wyczerpany rozpaczą, znękany doszczętnie, obsunął się na próg kamienny, stuknąwszy suchą głową o zamknięte dębowe zawary. Kościół stał głuchy, martwy, zapieczętowany.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Dniało już, krótka noc letnia uciekała przed pierwszym brzaskiem zorzy porannej, gdy siedzącego na progu kościelnym staruszka ktoś poruszył za ramiona.
— Człowieku, cóżeście za jeden, coś się wam stało, czy tak sobie nocujecie na chłodzie — zawołał jakiś przyjazny głos. Starzec podniósł rozpalone bezsennością źrenice na mówiącego i chwilę patrzał, uważnie go badając. Ale tamten krzyknął zdumiony.
— Miłościwy Boże!... czy mię oczy mylą, czy to Szymon Janiuk?...
— A ja to, ja, ten sam — jęknął starzec. Poznaliście mnie Tomaszu.
— Wróciliście do nas jeszcze!?... Boże!... jakoż wy wyglądacie. Biedota!...
Padli sobie w ramiona i tak trwali długą chwilę. Poczem Janiuk dotknął dłonią drzwi kościelnych.
— Kiedy to się stało?... — spytał szeptem bolesnym.
Tomasz żałośnie pokiwał głową i westchnął ciężko.
— Wprędce jakoś po tem, jak was wywieźli. Za dużo nas tu przychodziło. Proboszcz, jak umiał, chrzcił, śluby dawał, to i kłóło w oczy „naczalstwo” a policję. Gdzież to mieliśmy się modlić, w naszym kościółku na cerkiew prawosławną przerobionym?... Księdza naszego nam zabrano.
— Toż jeszcze przy mnie — pamiętam.
— A widzicie! Zbieraliśmy się tu na nabożeństwa, za to naczelnik się wściekał, „naczalstwo“ robiło „donosy”, ot i zamknęli jedyny kościół. Nikt do niego wejść nie może, prawda, ale i cerkiew świeci pustką, noga nasza tam nie stanie.
— A ksiądz proboszcz?...
— Wywieziony do Rosji.
— Zbawicielu świata!... Gdzież się teraz modlicie?...
— Po chałupach się zbieramy. Dzieci chrzczą z wody, a jak podrosną to wożą sekretnie do kościoła w odlegle strony. Śluby — jak Bóg dał, tułają się ludziska, czasem, raz na rok ksiądz (jeden taki) przyjedzie, przebrany. Zmarłych chowamy sami z bractwem.
— Niedola, wieczna niedola...
— Kiedyście pszyszli Szymonie? nikt o was we wsi nie mówił...
— Przywlókłem się w nocy i tu zmartwiałem, że już mało ze mnie życie nie wyszło.
— To pójdźcież do chałupy, nie pytacie się nawet o swoich?...
— Nieszczęście tak mnie ogłuszyło. Zdrowi tam choć oni wszyscy?...
— Co nie mają być zdrowi, jeno pomartwieni jak i cały naród. O kościół to się tak nie turbójcie. Bóg da, że już rychło sam naród go otworzy.
— Jakże to?...
— A bo... strach i mówić, ale tu się coś takiego dzieje, że chyba łaska Boża jest nad nami.
— Co takiego? — mówcie, Tomaszu.
— A ot, cuda się tu pojawiają — szeptem wymówił gospodarz.
— Cuda?... la Boga!...
— Bywają takie noce przed uroczystemi świętami, że kościół zapieczętowany, prawda, ale w nim jasno się robi i organy grają, jak na mszy, czy na nieszporach.
— Cóż to znowu opowiadacie!...
— Prawdę mówię, słyszeliśmy to już i widzieli. Coraz więcej narodu o tem wie i w wilję świąt ważnych zbierają się tu całe gromady.
— Boże uchowaj... Boże uchowaj!...
— Cóż to wzdychacie?... Nie radziście, czy nie wierzycie?
Janiuk milczał. Tomasz szeptał dalej.
— Ludzie gadają — cud... bo i cóż innego?...Drzwi zawarte na zamki, rygle, pieczęcie nienaruszone, jako na grobie Chrystusa, wszystkie wejścia do kościoła także pozamykane, a tu raptem okna błyszczą światłem, organy grają, a często i dzwonki dzwonią, jak na podniesienie, tylko, że księdza nie słychać. To niby co innego, jak nie cud?
Janiuk milczał.
— Ś-ty Jan za pasem, to sami zobaczycie, ludu się zbierze jak na odpust, bo już precz słuchy o tem chodzą, że tu cudowne miejsce...
Milczeli dłuższy czas, obaj zamyśleni poważnie.
Słońce wychyliło się z poza różowych pasm jutrzenki i złote, wielkie, przejasne, sypało na ziemię dary bogate. Ziemia i wszystko dokoła stanęło w roztoczy świetlistej. Tem straszniejsze wydały się Janiukowi w blasku dnia czarne ramy pieczęci na kościelnych drzwiach — niby stygmat niewoli i ostatniej nędzy najgorszej, bo duchowej.
W tem Janiuk niespodziewanie zapytał:
— A czy pani dziedziczka żyje, zdrowa?...
— Bogu chwała żyje i zdrowa, markotna tylko i jakaś zadumana chodzi.
— Ej, zacnaż to pani, serce złote a dusza wielka.
— A już dla nas nieszczęsnych to tak przychylna jak nikt. Co ona starań robiła, żeby ten kościół otwarto, ale samej jeno przykrości się najadła. Nikt nic nie wskóra. Chyba cuda, co się tu zaczynają, świątynię nam wskrzeszą.
— Boże uchowaj... powtórzył stary wygnaniec przejmującym szeptem.
Powstał raptownie z kamiennego proga, i rzekł dość raźnie:
— Chodźmy teraz do wsi, trzeba dzieci i wnuki przywitać, starych towarzyszów a kumów, a i dziedziczkę we dworze pozdrowić wypada.
Dwie postacie w siwych sukmanach, postępując obok siebie, mijały furtkę w murze i potknęli się prawie o zwiniętego w kłębek, czarnego, kudłatego psa.
Janiuk przystanął.
— To ten sam, co wył w nocy, jakem tu przyszedł, czyje to psisko?...
— Dworski, stara bestja, wołają go — Karo. Włóczy się za dziedziczką, jak idzie na spacer, albo siada sobie w furtce kościelnej i tu wyje po nocy. Ludzie gadają, że chyba nieszczęście jakie wywróży, czy śmierć nad dziedziczką czuje. Może jej już i rychło. Postarzała i posiwiała bardzo, ale niechby żyła conajdłużej.
— Strasznie na duszy się robi, jak takie wycie w nocy słychać. Uchowaj Boże! — zamruczał Janiuk.
Weszli do wsi.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Przeszło pare tygodni.
W wilję Ś-go Jana dziwnie jakoś dużo ludzi dążyło w stronę Śledzianowa. Gdy zmrok zaczął zapadać, na wszystkich drogach widać było sznurem idące kobiety, grupy mężczyzn, często zaturkotał wóz, a wszyscy grzęźli we wsi, nikt jej nie mijał, nikt z niej nie wyjechał. We wszystkich domostwach było ludno, lecz nie gwarno, wszyscy mówili przyciszonymi głosami, jakby w obawie, by ich nikt nie słyszał. Kto tylko wszedł do wsi, natychmiast ginął w pierwszych chatach, kryjąc się przed wzrokiem ciekawych. Wieś była już przepełniona po brzegi, a przejeżdżający ktoś przez jej środek nic by o tem nie wiedział. I świateł nie palono po chatach, ludzie siedzieli po ciemku, gwarząc szeptem, przejęci czemś ważnem, co kryli w duszach, uroczyście nastrojeni, pełni powagi.
Ostatnie zorze wieczorne pogasły na niebie, zrobiło się zupełnie ciemno, wtedy to z tej, to z owej chaty zaczęły się wysuwać gromadki ludzi i cicho dążyły pod kościół, pełznąc pod jego mury, przytulały do schodów, wsiąkały, zda się, w kamienne ogrodzenie. Chrzęściał żwir deptany ostrożnemi stopami. Czasem szemrały słowa ciche, lub niesforny okrzyk stłumiony natychmiast. Po pewnym czasie kamienie ogrodzenia zewnątrz oblepione były tłumem szarych postaci, cienie te podpierały świątynię, obsiadły schody, jak nocne widma. Gdzie niegdzie jaśniej zamajaczy twarz, zresztą masy te były prawie niewidoczne i nieruchome.
Kościół stał głuchy, ciemny, niemal groźny.
Z oddali od wsi doleciało pierwsze pienie kur, jednocześnie przeciągle zawył pies, Karo, na zwykłem miejscu w furtce.
Ludzie drgnęli, poruszyli się żywo, kilkanaście głosów przyciszonych, trwożnych, wołało na psa, chciano go odganiać precz, lecz stary Janiuk zaprotestował.
— Niech sobie wyje, odgonić nie odgonimy, a narobi hałasu. Może kto jechać drogą akuratnie, nikt o nas wiedzieć nie powinien.
Skomlenie psa pojękiwało żałośnie. Czas wlókł się nieskończenie wolno, dokoła głusz prawie martwa. W takiej chwili świat zdaje się nie istnieć, tylko myśli ludzkie błądzą, wsiąkają w tę ciszę i gubią w niej doszczętnie.
W tem — zdało się ludziom, że słyszą jakieś tony nikłe a słodkie, idące jakby z nieba, raczej echo tonów, niby ich odbicie. Cicha melodja, poważna, żałobna, a przedziwnie miła rozpyliła się słabiutko wśród nocnych mroków, wiązała w jeden akord i, wnikając w uszy ludzkie, jak lekki poszum anielskich skrzydeł, wywołała dreszcze niepokoju, lęku, jakiejś pobożnej trwogi.
Naród zdrętwiał, wszyscy siedzieli w skupieniu, bojąc się ruszyć, bojąc się odetchnąć. Nie mówili do siebie nic. Zaszemrały dokoła kościoła szepty, ale szepty modlitewne, które wymawiały usta drżące, które płynęły ze wzburzonych piersi, pełnych łez i rzewnego wzruszenia.
Gdzie niegdzie zaszlochał cichy płacz kobiecy, lub głębokie westchnienie wydała pierś męska.
A słodka nuta nieszporna śpiewała cicho, lecz wyraźnie, nadlatując z otchłani powietrznych, czy z pod kościelnej wieży?...
Niektórzy z ludu popadali twarzą na ziemię, modlili się płacząc, inni roztworzyli dłonie i tak trwali, jakby w zachwycie świętym, zasłuchani, zdumieni. Inni przycisnęli czoła do zimnych murów świątyni, klęcząc jakby w oczarowaniu.
Inni znowu nie śmieli wierzyć uszom własnym, myśląc, że śnią. Rozumieli i czuli, że dzieje się coś niezwykłego, niesłychanego i że trzeba łowić każdy ton cudownej muzyki z nabożeństwem, by nie zanikł w przestrzeni. Urok potężny padł na lud i obezwładnił go, jakiś dur zaślepienia ogarnął, — przeniknął wszystkich. Czasem wzmogły się szlochy, wzdychania, czasem jęk głośniejszy wybiegł ze strwożonej piersi i znowu cisza, tylko szczególna ta melodja panowała wtedy wszechwładnie, upajając dusze, unosząc je po za świadomość i wszelką rzeczywistość.
Nagle głos jakiś przytłumiony krzyknął z przerażeniem:
— Światło w oknach!...
Powstał szum i zmienił się odrazu w gwar głośny nawoływań, płaczu i podnieconych okrzyków. Ktoś inny zawołał donośnie:
— To księżyc wschodzi!
Lecz głos ten zgasł, jak płonąca zapałka ciśnięta w rzekę, znikł w ogólnej wrzawie i wzburzeniu, zalany falą fanatycznych wzruszeń, które dosięgały szczytu. Lud zakołysał się, wszyscy padli na kolana, kto jeszcze nie leżał krzyżem, ten runął na ziemię i całował ją roztrzęsionemi ustami i łkał i modlił się głośno. Jedni spoglądali w zachwyceniu na okna kościelne lekkim brzaskiem omaszczone, inni chwycili głowy swe w obie dłonie i, wzniósłszy oczy w niebo, wzywali imienia Bożego, uniesieni szałem szczęścia, łaknący modlitwy, spragnieni jej. Inni wreszcie, bojąc się patrzyć na świątynię, głowy wciskali w trawę i żwir, łzy lały się im z oczu gorącemi strugami, a serca biły mocno, a dusze rosły i wznosiły się ekstazą modlitwy do Pana nad Pany. Lud wpadł w uniesienie, szlachetny zapał porwał serca; gdyby w tej chwili z wieży kościelnej wyfrunął hufiec aniołów i z rozwianemi skrzydłami, niebiańsko biały, przejasny, w glorji złocistej spłynął ze śpiewem hymnu na tłum pochylonych głów, niktby się nie zdziwił, nikt nie uląkł, każdy skonałby, życie by oddał Bożym wysłańcom, ze śpiewem na ustach, ze szczęściem w sercach.
Trzeźwiejsi zaczęli naradzać się, postanowienie jakieś rosło, słychać było głosy „Otworzyć kościół,... on nasz, sam Bóg nam go oddaje, zerwać pieczęcie, wyważyć zawiasy... upaść przed Świętym Sakramentem... oddać Bogu dusze nasze umęczone... serca stęsknione nabożeństwa, spowiedzi, komunji... Otworzyć kościół dziś, zaraz!...Otworzyć!...” brzmiały okrzyki. Zanosiło się na tumult poważny, co raz więcej głosów przybywało, wrzawa rosła.
Lecz wybił się ponad wszystkiemi jeden głos, starszy, ale w dźwięku dostojny, pełen jakiegoś dziwnego majestatu. Przemówił kilka słów stanowczych a serdecznych i wnet wzburzenie uciszył.
— Janiuk prawdę rzekł, nie przerywać Bożej pieśni nam grzesznym... Janiuka słuchajmy, on nasz opiekun i ojciec... Bóg nam jego powrócił, niech on nami rządzi... Do jutra bracia, — do jutra!... księdza przywieziem, będzie wszystko po Bożemu...
Zamieszanie ucichło, nadzieja jutra uspokoiła umysły, wznosiły się nowe modlitwy o szczęśliwy powrót do świątyni, o łaskę, o zmiłowanie nad utrapionem tyloletnio narodem.
— Boże dopomóż nam w naszych zamiarach, pobłogosław — wołano przez łzy.
— Boże, skrusz złość i gniew naszych wrogów.
— Boże, spuść i na nich łaskę swą, by przejrzeli, iż krzywdę czynią...
— Boże, rozsiej zgodę i pokój na ziemi...
— Wiarę i ziemię nam naszą zachowaj...
— Pozwól nam żyć i umierać po chrześcijańsku, wedle przykazań Twoich...
Szmer modlitwy rósł, serca ludu nabierały żarem uczuć chrześcijańskich, duch Chrystusa objawił się tu w całej swej chwale i promieniach miłości braterskiej, wielkie ukochanie Boga wnikało w dusze tego ludu, rodząc najszczytniejsze wzruszenia i mnóstwo natchnień pobożnych.
Naród okalający świątynię był jak jedna rodzina w Chrystusowym przybytku zawarta... złączona wspólnem umiłowaniem i nadzieją rychłego wyzwolenia z oków niedoli męczeńskiej, z niewolniczych pęt, najstraszniejszych, bo religję skuwających.
Stary Janiuk zaintonował cichym głosem litanję do Matki Boskiej, więc rozsnuła się pieśń i szła w ciemność nocną smętna a rzewna, pełna łkań i tęsknoty, szła dalej i dalej zda się w cały świat. Litanja dobiegała połowy, gdy dreszcz przerażenia, zatrząsł ludźmi, jak huragan lasem.
Pies, Karo, leżący w furtce, zawarczał nagle i szczeknął kilka razy zajadle, rzucając się naprzód.
Pieśń skonała. Przez pare minut nikt nie drgnął, jakby cień szatana przemknął wśród tłumu. Niektórzy, zamknąwszy oczy, grozą owiani, skupili się w sobie, czekając już jakiegoś obucha, nawet śmierci. Strach tu wpełznął niby gad i dusił wszystkich okrutną ręką oczekiwania czegoś potwornego, co spaść musi. Przeczucie, niemal jasnowidzenie nieszczęścia ugodziło w lud tem boleśniej, że nieoczekiwanie, — przeczucie ponure a okropne w swej mocy i potędze, — przeczucie wprost tragiczne i nagłe jak piorun. Nurtował w duszach lęk, straszna zmora gniotła piersi.
— Ktoś cudzy był na drodze — mruknął stary Janiuk, gdy pies powrócił do furtki i z podkulonym ogonem jął znowu cicho wyć.
— Czuj duch teraz, bo już jakieś złe się włuczy...
Odpowiedziała mu głucha cisza.
Po pewnym czasie z pod kościoła odpadały pojedyńcze postacie i małe grupki szarych cieni z pod muru również, sunęły cicho, ginąc za furtką niewiadomo gdzie, roztapiały się w mętnej poświacie bladego księżyca — którego sierp w pośród chmur, wyglądał jakby zalany łzami.
Cisza świętojańskiej nocy zaległa kościół, wieś, pola i drogi, zaprzepaściła w sobie ziemię całą i ludzi, zagłuszyła wszelkie wzruszenia i trwogi, wszelkie nadzieje i... tajemnice.
Takich uczuć, takich lęków nagłych a straszliwie przerażających doznawali pierwsi chrześcijanie, przed wiekami, gdy w katakumbach, na modlitwie ukryci, przed zemstą pogromców i prześladowców chrześcijańskiej wiary, w najwznioślejszym momencie modlitwy, usłyszeli raptem złowrogie kroki, nadchodzącego centurjona na czele rzymskich siepaczy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zbliżało się południe.
Świątynia otwarta szeroko wypełniona była ludem po brzegi, z zewnątrz tłumy oblegały kościół. W środkowej nawie i w bocznych stała głowa przy głowie, naród nie tłoczył się, nie popychał, był jak wmurowany, oczy we łzach patrzały na główny ołtarz, przy którym kapłan przywieziony rano odprawiał sumę. Brzmiał przy ołtarzu głos jego wzruszony ważnością chwili, dźwięczały dzwonki ministrantów, uroczyście grały organy. Wonne obłoczki kadzidła rozmazywały się w powietrzu przepełnionem żarem najgorętszych uczuć. Ludziom zdawało się, że niebo przed nimi otwarto. Modlitwa podniosła, wychodząca z setek wdzięcznych piersi, z setek mocnym tętnem bijących serc, łączyła się z pieśnią kapłana i, jak gołąb pokorna i cicha, sięgała Tronu Stwórcy, kładła się u Jego Przenajświętszych stóp. Rozmodleni śpiewali, jak w natchnieniu cudownych objawień, jakby widząc przed sobą Oblicze Boga. Taki zapał niebywały kipiał w sercach, taka potęga szczęścia rozpierała piersi, że ludzie czuli się przepełnieni tą mocą świętą w nich powstałą, tem anielskiem uczuciem dobroci najszlachetniejszej i pokoju.
Oto mają znowu kościół, otworzyli go sami, całą gromadą, bo czuli się w prawie, bo to się im należało, za poniewierkę, za skołatanie i ciągłą udrękę, bo wreszcie pragnęli tego zbyt silnie. I upadli na twarz przed Przenajświętszym Sakramentem i czołem bili o posadzkę kamienną, dziękując Bogu za zdobyte szczęście, błagając o łaskę. A teraz słuchają pierwszej mszy świętej, ci biedni niewolnicy, ci skatowani męczarnią wierni słudzy religji, ten lud w krwawym Ogrójcu własną krwią skąpany, ci „oporni”, którzy przetrwali wszystko, jak pierwsi chrześcijanie, w mękach żyjąc, patrząc na męczeńska śmierć współbraci i dla siebie takiej samej śmierci oczekując. Więc w kościele, tak cudownie odzyskanym, tryskały bujne łzy radości, łzy wdzięczne i szczęśliwe, łzy dobre, ciche, najszanowniejsze, łzy prawdziwie Chrystusowe.
— Hossanna, Hossanna! — wołały serca zjednoczone zgodnym hejnałem dziękczynienia.
— Hossanna!... — wyrzucały piersi, przepychem uczuć gorejące, sławiąc Najwyższego hymnem zachwytu. Nad głowami modlących się płynęły fale poważnej muzyki. Tony organów dziwną słodyczą przepajały słuchaczy, takie były przepotężne, takie wzniosłe, a takie śliczne i rzewne, niemal niebiańskie w brzmieniu.
Ktoś grał również natchniony, ktoś, komu w duszy śpiewały rapsody aniołów, kto miał w sercu ogień zapału świętego, wielkie umiłowanie i niezmierną wdzięczność za dokonany czyn.
Ten i ów obejrzał się na chór, bo muzyka była wprost niezwykła, nieznana tym tłumom, niepojęta w swej mocy i piękności, cudowna. Przy organach widniała szlachetna, siwa głowa niewieścia, w obramowaniu czarnej koronki. Oczy spuszczone na organy, wyraz twarzy upojony jakąś wewnątrz płonącą zorzą szczęśliwości bezgranicznej. Stary Janiuk, służąc do mszy świętej, spoglądał na chór, a usta jego szeptały nabożnie i tkliwie:
— Niech ci będzie wieczna chwała, za nasze szczęście, za kościół cudem nam oddany, za świętą intencję...
W tem krzyk straszliwy z zewnątrz uderzył w lud rozmodlony, zatrząsł zda się murami świątyni; krzyk tak żywiołowo olbrzymi, tak rozpaczliwy, że krew ścięła się w żyłach — tchu zabrakło w piersiach, słowa zamarły na ustach. Okropny wrzask tłumów okalał kościół, jakby ryczące fale morskie, i w pare sekund dostał się do środka; na progu zawyły hiobowe głosy.
— Kozaki, wojsko, dragony!...
Jakby bombę rzucono w zbitą masę głów, zamęt, szarpnięcie się gwałtowne i wezbrany potok ludzki runął pod wielki ołtarz, tam szukając obrony. Grozą jęknęły przepełnione nawy, groza i paniczny strach spadły tu ponurem skrzydłem, niby całunem pokrywając, śmiertelną trwogą targnięte dusze. Kielich z Hostją Przenajświętszą zadrżał w ręku kapłana, lecz ksiądz nie przerwał Ofiary, organy zmyliły tony, lecz odezwały się jeszcze, zagłuszone przez piekielną wrzawę krzyków, jęków, tętentu, szczęku broni i zwierzęcych jakichś ryków. Słowa komendy, tak boleśnie znane przez te tłumy, zgrzytały potwornie.
— Brat’ ich, wiazat’, strelaj!...
Suchy trzask karabinów rozdarł powietrze, jedna salwa, druga, ludzie oniemieli ze zgrozy. Zgiełk wzmógł się, grzechot karabinów, szczękanie szabel, świst nahajek kozackich zlał się z okrutnym jękiem katowanych, z ochrypłemi głosami komendy, z wizgiem obłędnym dzieci. Dzikie okrzyki huczały dokoła.
— Kozacy mordują ludzi!...
— Dragony strzelają w gromady jak do psów... Naród ginie!...
— Ludzie ratujcie!...
— Chryste zbaw nas!...
— Odstupajtie buntowszczyki od kościoła. Won!...
— Nie ustępować! nie ustępować!
— Nie dać kościoła!...
— Bronić wejścia!... bij!
— Stre... laj!...
Zagrzmiały nowe salwy, nowy odpowiedział im jęk. Żołdacy wpadli do kościoła. Kilku kozaków konno rzuciło się w zbitą masę ludu. Jęli tratować, bić, siec szablami po twarzach, ostre nahajki worywać w głowy i ciała.
— Bronić ołtarza!
— Księdza bronić!... wołano z gromady bliżej ołtarza stojącej.
— Sakrament ratować!...
— Gulajtie sołdaty! biej papistów! rubij!...
— Bieri ksiendza!...
Kapłan odwrócił się od ołtarza i trzęsącą ręką znakiem krzyża żegnał naród tratowany, konający pod kopytami koni dzikich barbarzyńców.
Ludzie nie mogli wstrzymać natarcia uzbrojonych zbójów, padali, ścinani jak łan żyta pod ciosami kosy. Płacze, krzyki, przeraźliwe rzężenia konających, przekleństwa moskiewskich rezunów, ohydne ich słowa, bluzgające bezwstydem, straszne kwiki koni napieranych ze wszystkich stron, tworzyły obraz, od którego szatan by się nawet odwrócił ze wstrętem.
Moskale szaleli!
Podjudzani przez starszyznę, puścili wodze swej dzikości i okrucieństwu. Pławili się we krwi jak w swoim żywiole, rzucali na bezbronnych ludzi niby szakale, darli im ciała nahajami, pluli w twarze, masakrowali je szablami.
Jak wściekłe psy ciskali się na prawo i na lewo, kąsając na śmierć.
Dotarli do wielkiego ołtarza, przebili się po przez głowy leżącego już prawie pokotem ludu. Jeden zbir, starszy rangą — wpadł konno do prezbiterjum i chwycił bezczelnie, świętokradzką ręką księdza za ornat; byłby powalił kapłana, lecz w tej samej sekundzie stary Janiuk, w komeżce, podskoczył, groźny jak lew, jak orzeł w obronie gniazda z ogniem w źrenicach, jakiś dziwnie wielki i potężny, zasłonił sobą księdza i dużym dzwonkiem miedzianym gruchnął między oczy napadającego oficera. Moskal zaskowyczał i zalany krwią zwalił się z konia. Żołdactwo zawyło jak stado wilków zażartych, runęli na Janiuka, który porwał kapłana z kielichem i monstrancją i wepchnął go za ołtarz. Kilkunastu Polaków otoczyło starego, broniąc wejścia do kryjówki, lecz walka nierówna — bardzo krótko trwała. Pierwszy Janiuk, przekłóty bagnetem i jednocześnie sieczony szablami, opadł jak wiór z rozwaloną do mózgu głową.
— Chryste!... — jęknęły tylko białe usta dzielnego starca.
— Chryste!... — powtórzyli za nim towarzysze, jak echo.
— Chryste!... — szeptali jedni po drugich, umierając pod ciosami szabel i bagnetów.
Moskiewscy siepacze wywlekli z kryjówki kapłana, wydarli mu Przenajświętszy Sakrament i rozsypali sobie pod nogi. Księdza włóczyli przez cały kościół, po zakrwawionych ciałach trupów i rannych, znieważali go, bili, poczem dano komendę, aby kapłana związać.
W kościele działy się rzeczy przechodzące miarę ludzkich zbrodni i podłości. Żołnierze moskiewscy siekli szablami ołtarze, tłukli figury świętych, płonącemi świecami osmalali twarze starców i dzieci, znęcali się nad kobietami. Z chóru zwalili organy na konające i ranne gromady, z wieży pospadały dzwony, masakrując powiązanych. Rozbestwienie żołdactwa nie miało granic. Wściekli się i szerzyli zniszczenie, pianą swych okrucieństw bryzgali dokoła.
Piekło zapanowało w świątyni, piekło ją ochłonęło.
Rozpanoszyła się tu ochyda, rozigrał bezwstyd i potworność. Lecz nie był to jeszcze koniec zbrodni. Gdy wnętrze kościoła przedstawiało już tylko jedną ruinę, bezładną kupę ciał zbroczonych krwią, posieczonych obrazów, porozbijanych organów, połamanych ławek, lichtarzy, świec, potrzaskanych i podartych chorągwi, tłuczonego szkła z lamp i okien, gdy już ściany jeno obnarzone świeciły, wówczas... zagrały armaty.
Jęknęła ziemia z bólu i grozy.
Jęknęły mury nieszczęsnego kościoła, w który godziły łotrowskie pociski.
Jęknęli ludzie, którzy nie zdążyli jeszcze skonać, a powiązani byli jak bydlęta.
Jęknęło powietrze i niosło huk armat w dal, na łany Boże, na pola, niwy i bory, do ludzkich serc i uszów.
— Słuchaj ludu umęczony, oto nowe echo pogromu i klęski.
— Słuchaj narodzie, karmiony krwią, oto nowy topór katowski spadł na cię i zabija.
— Słuchajcie wierni echa burzonej świątyni, echa wołającego o pomstę do nieba...
— Słuchajcie wyznawcy Chrystusa — jaką miłość i jaki pokój głoszą chrześcijanie — chrześcijanom.
— Słuchaj świecie cały i drżyj w posadach swych, patrząc na hańbę katów, na bezprzykładną krzywdę, na mord ich ofiar. Ziemio płacz krwawemi łzami, bo nowe rzeki krwi męczeńskiej spłynęły na twe łono.
— Chryste! ukarz świętokradzką rękę tyrana — bo dość męki, dość zbrodni!...
Armaty grzmiały i grzmiały. Białe mury przybytku Bożego rozpadały się w gruz. Kainowy duch, Kainowy duch... wołały w tych grzmotach jakieś ponure echa. Brzmiały łkania i skargi, jęk całej ziemi, całego narodu słychać było w tem djabelskiem szczekaniu armat, w świście kul, w łomocie druzgotanych murów. Żelazne gardziele niosły zagładę świątyni. Łoskot, zgiełk i wrzawa poprzednia, krzyki i jęki, chrapania konających, płacz i złorzeczenia, wszystko to bladło przy huku dział, zwalających dom Boży.
Ludzie dostawali obłędu. Ludziom zabrakło łez, by płakać.
Ludzie zaniemówili, piersi już jęku wydać nie mogły.
Ciała były skrępowane więzami, duch skuty przerażeniem najwyższem, jakie istnieć może.
A armaty grzmiały i grzmiały.
Umilkły — gdy z wyniosłej świątyni został wielki kopiec gruzów, pokrywających sobą mnóstwo ciał pobitych męczenników — za wiarę. Jedyny, święty pomnik, powstały nad sprofanowaną Hostją, pomnik wniesiony ręką zbrodniarzy dla tych, co w obronie kościoła w nim polegli.
Potężny pomnik wiary ludu, jego miłości dla religji, jego wytrwania w wierze i krwawych poświęceń.
Pomnik wiekuisty...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zapadał lekki zmrok wieczorny. Dokoła gruzów, na drodze skrzypiały kibitki wywożące ludzi na sąd, do guberni, lub prosto na zesłanie. Na stoku zwalin kościoła majaczyła jakaś czarna postać leżąca krzyżem, obok siedział skulony, czarny pies z podniesioną głową i wył przeciągle, jakby łkając.
Żandarmi i strażnicy wahali się chwilę, lecz wreszcie podeszli do leżącej postaci.
— Pamieszczyca — mruknął jeden, widząc kobietę z białemi włosami, całą w czerni.
— Nie ubili staruchu — rzekł drugi.
Namyślali się, — wiązać ją czy nie. Pies, Karo, rzucił się do nich z ujadaniem, kopnęli go nogą i podnieśli staruszkę.
Spojrzała na nich wzrokiem tak strasznym, nieprzytomnym, okropnym w wyrazie, tak rozpaczliwym i obłędnym, że wątpliwości mieć nie mogli. Puścili ją natychmiast.
— Sumaszedszaja — zawołali przerażeni.
A kobieta w czarnej, poszarpanej koronce na roztarganych, siwych włosach, jęła bić się pięścią w piersi i zakrzyczała dzikim głosem.
— Przeklętam, przeklętam na wieki!... Piekło...ja... ja!... te gruzy, to ja, moja wina, moja wina!...ludu... ludu!... Janiuk, ratuj... broń!... ty wiesz wszystko!... huk!... jaki huk... armaty!... krew!... zabijcie mnie... zabijcie!... Szatani!... Bij mnie, bij... — Zaczęła w obłędzie, z krzykiem targać suknie na sobie. Przestraszeni policjanci oddalili się szybko.
Na gruzach zbombardowanej świątyni została obłąkana staruszka, leżąc krzyżem, lub wykrzykując świszczącym głosem, i czarny, kudłaty Karo, skomleniem psiego bólu szlochający. Dokoła turkotały kibitki. Goniło za nimi ponure wycie psa, jakby z grobu idące.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.