Z tej smutnej ziemi... (Orkan, 1903)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Orkan
Tytuł Z tej smutnej ziemi...
Pochodzenie Z tej smutnej ziemi
Wydawca Księgarnia Polska B. Połonieckiego
Data wyd. 1903
Druk Drukarnia „Słowa Polskiego“ we Lwowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Z TEJ SMUTNEJ ZIEMI...
(LIRYCZNA KOMPOZYCYA)

Patrz — nad urwiskiem pędzi tłum
W tanecznem, wartkiem kole —
Uboczą idzie smreków szum,
Potoki huczą w dole...

Narodu ciżba, ludu moc
Szalonem kołem pędzi —
Śmiertelna jakaś, cicha Noc
Zawisła u krawędzi...

I jedno skrzydło czarne wzdłuż
Po niebie rozpostarła,
A drugie pod się biorąc — tuż
O skały je oparła...

I tak w milczeniu, pełna dum,
Stanęła nad urwiskiem.
U stóp jej czernią zaległ tłum,
Kotłuje się mrowiskiem

I w rozpętaniu ślepych mas
Szalonem kołem pędzi —
A przed nim zwolna stąpa Czas
I mierzy dal krawędzi...


Widzisz na stoku czarny las?
Jak długo stoi, kto wie...
Stoi tak, jak przed wiekiem stał —
I nikt z żyjących już ci nie opowie,
Kto go tam siał...

Hej!... nad urwiskiem pędzi tłum
W tanecznem, wartkiem kole —
Uboczą idzie smreków szum,
Potoki huczą w dole.

Szatański jakiś tworzy wir
Ta roztańczona rzesza,
A noc rozplata ciemny kir
I dołem go rozwiesza...

„Zapomnieć! dalej! wartko! w skok!
Niech ziemia się rozdudni!...
Rozbity piersią, padnie mrok
I noc się wypołudni...“

„Zapomnieć trosk i łez i krwi,
Ho, dalej! bez pamięci!“
Naród z proroków bożych drwi,
Igrzyska stare święci.

„Hej, ognia! ognia! Palcie stos!
Niech bogom strzeli w oczy!...“

Huczy wezbranej fali głos
Daleko po uboczy...

I stał się każdy krzak ogniskiem,
Płomieniem jałowiec —
Zda się: pasęcy nad urwiskiem
Idzie kerdel owiec,
Owiec ognistych...
Przez ubocz stromą i pastwiska
Kędyś daleko
Rozchodzi się i rośnie w szałasy.
Które, zwolna pasęcy idąc, pokryły się w lasy,
Doznaku —
Jeno dymy za nimi się wleką,
Jakby przy każdym krzaku
Pasterze niezgaszone odeszli ogniska...


W dolinach mgły...
Na nieprzejrzanej ziem przestrzeni
Białe się morze przelewa i pieni
I tak się cicho z bezmiary kołysze,
Jak od błękitów spadające wisze...
Wiatr po niem tańczy i grzywiaste lwy
Porywa, wstrząsa, obala i ciska,
W toń białą rzuca i grzbiety im gnie,
Do piersi fale miłośnie przyciska,
Obraca niemi, wiruje i mknie
Z nieznanej dali w nieznaną dal...
Dziwna igraszka fal
Na smutnych mgławic szarym oceanie!
Skąd zatopionych gór skaliste szczyty
Widnieją słońcu — niebosiężne granie —
Wyspy umarłych, chowające byty
W grobowcach skalnych... W pozłocistej dali,
Gdzie od błękitu odcina się brzeg
Słońce się krwawo zimnym ogniem pali,
Po wierchach topi wiekuisty śnieg
I płomienistem wytacza się kołem...

Dołem,
Na szarzejącej równi białej,

Mgły-samotnice, ciche, opuszczone,
Błądzą i wiatru płaczą... Włos rozwiały,
Nie wiedzą, smutne, w którą lecieć stronę.
W rozpaczy białe wyciągają szyje
Do słońca, co się poza wierchy kryje.
Wyszło... Z obawy, że im znowu pierzchnie,
Pochwyciły się za ręce i lecą
Białe, pierzaste, jak łabędzie świecą —
Całe ich stado powietrzem falisto
Płynie, aż słońce od ich skrzydeł mierzchnie,
Mży i rzewnością otacza się mglistą,
Łagodnym smutkiem idącą w przestworza...

W dolinach szare łamią się powierzchnie
I rozstępują się, jak wody morza
W pełną księżyca noc, kiedy urokiem
Gwiazd przyciągnięte fale się podnoszą.
I rozdzieliły się w kopiaste kłęby,
Które się zwolna ponad ziemią toczą.
Suną i suną, osłonięte mrokiem,
Mkną przyczajone, a blaski je płoszą
I pędzą dalej a dalej uboczą...
Aż się pokryły w zagłębie i jary,
Lub się w powietrzu rozwiały, jak mary.

I na tę ziemię łez i wiecznych cieni,
Ziemię płaczących brzóz, jodeł i sosen,
Gdzie ludzie dawno zapomnieli wiosen,
Gdzie głód się rodzi i owies zieleni —
Na tę nieszczęsną, skamieniałą ziemię
Spłynął brzask ranny...

Od przeczystej zorzy
Iskry padają w zadymione szyby
Chat poczerniałych i szarych lepianek,
Budząc do życia to nizinne plemię.
Na wyrkach swoich dźwigają się chorzy,
Starcy omszali, jak miesięczne grzyby,
Wyłażą z chałup witać biały ranek;
I młodzi śniade wychylają lice,
Patrząc, jak światło mknie przez okolicę,
Jak się po roli wzdłuż smugami kładzie.
A w pełnym blasku wszystkie te postaci
Są, jako grusze w zacienionym sadzie.
Są, jako blade, ziemniaczane naci,
Które w piwnicy wilgotnej przed wiosną
W nocy się kłują i bez słońca rosną.

Na ugor pusty, podobny cmentarzom,
Pasterz wypędził bydło, niech po trawie
Znikłej żywności szuka... Smutne owce
Zbierają grzyby i gryzą jałowce.
A on, pacholę, siadł... Trzy lata prawie,
Jak ten urok minie, służy gospodarzom,
To jest od czasu, jak mu jeść nie dali
W chałupie, mówiąc, żeby robił na się,
Żeby szedł komu paść... Poszedł i pasie.
Nigdy się na nic przed nikim nie żali,
Codzień o brzasku i o jednym czasie
Wygania w pole; a gdy słońce wschodzi,
Klęka przy bydle i mówi pacierze,
A potem śpiewa wciąż na jedną nutę.
Czasem go tylko cicha zazdrość bierze,

Gdy trawa szczypie nogi zimną rosą...
Jak to jest — myśli — i jak się to godzi,
Że bydło w ciepłe racice obute,
A on wciąż za niem musi chodzić boso?

Siadł — bose nogi podwinął pod siebie
I okiem słońce prowadzi po niebie,
Licząc, daleko jeszcze do południa...

W kotlinach szara ziemia się zaludnia
I szmer się cichy po polach przenosi
Gwarem pszczół, trzmieli i chrabąszczów polnych.
Nie słychać piosnek, ni śmiechów swawolnych,
Jeno deszcz gwary, cichy, nieustanny,
Co zaciśnięte wargi łzami rosi.
Wyszli na pola, wyszli w czas poranny —
Każdy w zagonie swoim wązkim grzebie,
Każdy kroplistym oblewa się potem,
I każdy prawie myśli tylko o tem,
Skądby tu więcej przygrzebać dla siebie
Tej ziemi pustej... Kobiety i dzieci
I niedorostki i starcy schyleni —
Wszystko się rusza na ziemi wilgotnej,
Wszystko dziękuje Bogu, że im świeci
I sercem błaga, by dał jęczmień pleni
I pełny z niego owoc pięciokrotny,
By nie przeciągnął żniw aż do jesieni
I w gniewie swoim nie dał zbiórki słotnej,
By w dzień pogodę zsyłał, w nocy deszcze,
By dawał zdrowie, moc — i więcej jeszcze.


Tak polecając Opatrzności nieba
Wszystko, co mają na tej ziemi pustej —
Nie pożywają codzień swego chleba,
Ale głód żują zsiniałemi usty...

O, łez kraino! O, ty smutna ziemio!
Oto nad tobą w chmurach bogi drzemią
I o wieczności, zamyśleni, marzą...
Gdybyś im ściętą w lód stanęła twarzą
W promieniach oczu — ujrzeliby w tobie,
Przez pryzmat patrząc jasny i słoneczny,
Wieczność, zakrzepłą w lód, Rozpacz i wieczny
Smutek — z Niewoli urodzony w grobie.

Na łąki, pola i ugory skalne
Białością spływa Cisza południowa.
Ciepłe od skrzydeł roznosi powiewy,
Po drzewach wiesza ramiona upalne
I w cienie jodeł skroń gorącą chowa.
Znieruchomiały jałowce i krzewy,
Ucichły suche badyle i osty,
Trawy bez szeptów rosną — zda się, czują
Tę białą Ciszę, idącą po ziemi.
Jeno pajęcze muszki owdzie snują
Szarą nić życia i, wiszące mosty
Na wiatr z mozolnie powikłanej przędzy
Kładąc, nie wiedzą, że jutro, czy prędzej
Deszcz je zatopi może razem z niemi...

Na łąki, pola i tłoki skaliste
Płynie za ciszą spokój nieprzerwany,

Jakieś od mogił milczenie wieczyste,
Żałość błękitna, żal w niej zakochany
I dziwnie rzewne jakieś zadumanie.
Idą po ziemi i na każdym łanie
Siadają spocząć, jak spoczywa starość
Na grobach dawnych... Gdzie spojrzeć przed siebie —
Nic — jeno martwa i milcząca szarość,
Nic — jeno pustka wielka, nieskończona,
Z oczodołami utkwionymi w niebie.
Nic nie zamąci głuszy. Czasem wrona
Zakracze, kiedy nad tą ziemią leci
W kraj, gdzie i ptactwu dłużej słońce świeci.

Na łąki, pola i puste zagony
Płyną za białą, południową ciszą
Umarłe pieśni... Ludzie ich nie słyszą,
Nie wiedzą o nich... A przedziwne tony
Grają po trawach, szeleszczą po zbożu,
Jak pieszczotliwy szept dziecka przy łożu
Umierającej matki. Gdzie dolecą —
Tam łzy, po listkach spadając, zaświecą
I lekkie w ziemi skryją się westchnienia.
Skon południowej ciszy... Zimne drżenia
Przechodzą polem... Kołyszą się liście
Traw i włosiste pochyla się zboże,
Jakby odczuło skądś dalekie przyjście
I włosy chciało słać przed stopy boże...

Wśród łanów sennych i sennych ugorów,
Wśród tej bezmiernej pustki i bezkresnej,
Jakby dalekie zaświatów zjawisko —

Nakształt mgły wiotkiej, zwiewnej, bezcielesnej,
W otęczy szarobłękitnych kolorów
Przepływającej ponad ziemią nizko —
Widnieje w słońcu, przeźroczyście biała
Postać Chrystusa... Ramionami swemi
Piersi przyciska, jakby z mogił wstała
I niezakrzepłe miała w sercu rany.

Jak nędzarz świata, który na tej ziemi
Niema i kąta, gdzieby głowę skłonił —
Tak Syn człowieczy schodzi na kurhany,
Na groby, które pył wieku osłonił,
Na tę krainę łez i wiecznych cieni,
Krainę smutną brzóz, jodeł i sosen,
Gdzie głód się rodzi i owies zieleni,
A ludzie dawno zapomnieli wiosen.

Schodzi na pustki, ugory i niże
Z wielką białością południowej ciszy,
Z wiecznym spokojem dusz, niosących krzyże,
Z umarłą pieśnią której nikt nie słyszy.
I po tej ziemi idzie przez pustkowie
Martwe — w dal jakąś nieskończenie wielką,
Za którą leży mrok... Na złotej głowie
Łza Matki jego zastygła kropelką
I błyszczy w słońcu, jak na tęczy rosa.
Włosy wiatr mąci... Od każdego włosa
Smugi się złote na ramionach kładą;
Bladoróżowe z nich padają zorze
Na twarz wychudłą, bolesną i bladą
I rozświetlają, jak słońce, gdy złoci

Białe, na liściach rozwieszone płótno.
Oczy anielskie, z których błyszczy morze
Łez i jezioro nadludzkiej dobroci,
Patrzą w bezkresną dal — bezmiernie smutno...

Rzędem jałowce zasępione siedzą
I ośniedziałe zboże się kołysze,
Gdy Syn człowieczy znędzniały i bosy
Wśród głuchej pustki idzie wązką miedzą.

Wstają ku Niemu wiatrów towarzysze:
Łzawa Niedola, rozpuściwszy włosy,
Jak siny obłok przez powietrze leci;
Wychudła Nędza wlecze się po tłoku
I z niemą prośbą wyciąga swą szyję.
Ból się w jałowcach po za cieniem kryje,
Lecz jęk zalata hen — i ogień świeci,
Jak fosforyczne próchno, w Jego oku.
A ciemna Rozpacz z wiatrem się szamoce
I ręce łamie nad głową i wyje,
Jak zawierucha pól w zaduszne noce.

Za odchodzącym w dal wołają: „Chryste!...“
I wyciągają w przestrzeń swe ramiona,
Tam — gdzie mgławice kręcą się wieczyste,
Gdzie się poczyna pustka nieskończona...

A On tym smutnym i cierpiącym srodze
Samotne krzyże wskazuje po drodze
I niezastygłe jeszcze w dłoniach rany
I wydeptane ścieżki na kurhany.


I gdy tak smutny w milczeniu przechodzi
Łany ziół pełne, chwastów i kąkolu —
Widzi na pustem i odludnem polu,
W miejscu, gdzie na krzyż droga się rozchodzi,
Poszytą w żółty mech — kapliczkę z drewna.
Przy niej człowieka, klęczącego w pyle:
Modlitwa jego prosta jest i rzewna.
I, niewidziany, staje niemą chwilę,
Żałośnie patrząc, jak Dusza, gdy wodzi
Okiem po świecie obcym, bezrozumnym.
I niepoznany — w smutku swym — odchodzi.

Z poza drzew biały, drewniany kościółek
Kłania się wieżą, którą lotem szumnym
Obiega stado kawek i jaskółek.
Nadchodzącemu otwiera się drzwiami,
Z których wylata chmurą woń kadzidła
I gorzki zaduch zwartych w ciżbę ludzi.
Z tych część wprawnemi modli się wargami
Do oprawnego w ołtarz malowidła,
Druga część drzemie, a reszta się budzi,
Gdy sygnałowy dzwonek się rozlegnie
I ziewa, jak to czynią ludzie prości,
Kiedy się nudzą... Nikt nie myśli o tem,
Że Syn człowieczy, zrodzony w nizkości,
Na ziemię schodzi — nikt kolan nie zegnie
Przed Synem bólu, stojącym u progu,
Od wieków istnym w zadumań kościele,
Gdzie lny i zboża kładą się pokotem,
A bożej męki kwiat posadzki ściele.


I przyszedł Chrystus mimo — idąc dalej —
Nieznany ludziom, obcy temu Bogu,
Któremu świece lud w ołtarzach pali.

I coraz więcej łez do serca spływa
I coraz wyżej falami się spiętrza —
Gdy idącemu życie się odkrywa,
Gdy mu się stają widne chałup wnętrza.

Widzi gromady zajadłe i wściekłe,
Wzajem na siebie podnoszące ręce,
Postaci straszne, czarną krwią ociekłe,
Twarze zsiniałe i napół zwierzęce.
Rodziny widzi, które dzień odchodzi
Przy kłótni, a noc przy bitce spotyka.
Widzi, jak córka własną matkę głodzi,
A syn rodzica do chlewa zamyka —
Słyszy przekleństwa, rzucane na dzieci
I na swych ojców, którym już nie świeci
Pamięć niczyja... Litanje złorzeczeń,
Z ust do ust prawie idące od wieków,
Jak stare mity... Wszystkie te rozpacze
Głodzonych jaskiń, próby odczłowieczeń,
Fale czerwone spadających ścieków —
Słyszy i widzi... I łzą odkupienia
Czystą, serdeczną w swojem sercu płacze —
Nie nad złem wielkiem, co się rozprzestrzenia,
Ale nad nędzą, która to zło rodzi.

I w takim smutku osiedla przechodzi,
Jak Żal, co nigdy odpoczynków nie miał,

Stare cmentarze opłakując rzewnie,
Aż wreszcie — świeże widząc groby, że w nie
Żywi się kładą w rozpaczy — oniemiał,
I odtąd idzie w smutku swym i głuszy
Za trumną własnej, oniemiałej duszy.

Głowa na piersi znużona opada;
I staje Mu się twarz widmowo blada,
Gdy krew do serca uchodzi po kropli;
A włosów strączki w kształt lodowych sopli,
Deszczem płynących w południa gorącu,
Perlistym potem ociekają w słońcu.

I we mgle potu, gdy idzie przez łęgi,
Tworzą się z pereł smużne światłokręgi —
Stubarwne tęcze wiszą Mu nad głową.
A gdzie na trawę stąpi nogą bosą,
Tam krew się miesza z przeźroczystą rosą,
Znacząc śladami tę drogę krzyżową.

Zapatrzon w księgę żywotów okrutną,
Pod łez ciężarem częstokroć upada.
Wówczas Mu ziemia jękiem opowiada
Żywota swego epopeję smutną:
Ile grobowców szatą swą okrywa,
Ile ciał martwych bez trumien spoczywa
Pod jej opieką... Ile krwawych wschodów
Przeżyła senna... Ile już narodów
Deptało po niej, sądząc, że umarła —
Jakie tu nad nią walk wisiały dymy
I jakie deszcze spadały ogniste,

W krwawych potopach dając jej ochłodę...
„W cichości znoszę ukochania mękę,
Stróżując grobów“ — szepce. — „Lecz, o Chryste!
Czy mnie ukocha pokolenie młode?“

A On, powstając, w mrok wyciąga rękę
I rzecze smutno: „Ukochało cienie...“
I na powietrzu krzyż nad ginącemi
Czyniąc — odchodzi... A jęk smutnej ziemi,
Rozdzierającej w żalu mgieł odzienie,
Płacze w Nim samym dokoła i wszędzie...

I czuje sercem, że na tej tu ziemi
Niema spoczynku dlań — bo gdzie usiędzie,
Wyjdą ku Niemu skargi, łzy i modły,
I wszystkie krzywdy przypełzną pod nogi
I wszystkie płacze zejdą się wieczyste
I poczną wołać: „Oto nas zawiodły
Jasne nadzieje; oto nas i Bogi
Już opuściły... Chryste! ratuj, Chryste!...“

A On wołania te słysząc płaczliwe,
Skonałby z żalu i osrebrzył lice,
Spokojem martwych patrząc w nieszczęśliwe,
Jako się patrzą lodowe księżyce.

Na tej tu ziemi łez i wiecznych cieni,
Ziemi płaczących brzóz, jodeł i sosen —
Gdzie ludzie dawno zapomnieli wiosen,
W jesienie własnych smutków zapatrzeni,

Na ziemi smutnej opuszczonych łanów,
Ziemi omszałych mogił i kurhanów —
Spoczynku nie ma...
I nigdzie nie spocznie
Chrystus, po grobach smętnych idąc dalej
W kraj widnokręgów, szarzejących mrocznie,
Kędy tęsknota błędne ognie pali...

I przy zachodzie zórz, krwawiących szczyty,
Wstępuje Chrystus na górę olbrzymią,
Stromą i pustą, skąd widok odkryty
Na obszar niemy... Kaskady się dymią
U stóp, a dalej sino-łuskie węże
Błękitne rzeki wiją się daleko,
Gdzie wzrok spienionych paszcz ich nie dosięże...
Mgły ponad niemi powietrzem się wleką
I, jak znużone wędrówkami ptaki,
Chmurami wodne obsiadają krzaki...
W dolinie — miasto rojne, jak mrowisko,
Dalekie, mroczne, a zdaje się blizko
Wieżami sięgać; zielone kopuły
Słońcami patrzą ku zorzy zachodu.
Po dachach szarych dymy się rozsnuły...

I patrzącemu zwolna w myślach wstaje
Wizya senna umarłego grodu...
Święte bóźnice i oliwne gaje
I palm ogrody stają przed oczyma —
Lecz serca Jego już nie uwesela
Piękna — nad wszystkie córy Izraela
Piękniejsza — pani miast, Jerozolima.

Bo zdaje mu się, że stoi na szczycie
Głuchej Kalwaryi, usłanej obficie
Grobami ofiar. A u stóp, w dolinie,
Cedron falami czerwonemi płynie...

I łzą boleści zachodzą Mu oczy,
Gdy patrzy w rzekę, co fale krwi toczy —
I wielkim smutkiem ciemnieją Mu lice,
Gdy okiem idzie przez rojne ulice...

Nic — nic po wiekach... To samo, to samo...

Widzi kapłanów, wychodzących bramą
Z onego domu, gdzie mieszka Rozpusta,
Faryzeuszów, mówiących przez usta
Kłam i fałszywe dających przysięgi.
Widzi ich, ciżbą idących z kościoła,
Wielkie na ręku dźwigających księgi,
Z bojaźnią bożą patrzących dokoła,
Jako zbrodniarze, gdy ich się zawoła
Wprost po imieniu. Patrzy na ich lice,
Kiedy z uśmiechem kupców i kramarzy
Wchodzą do sklepów i w cuchnącym szynku
Saduceuszom czynią obietnice
W zamian za złoto... Widzi tych handlarzy —
I cudzoziemskie kohorty na rynku,
I mieszczan widzi, wznoszących mozolnie
Z dobrego serca i własnej ochoty
Ku wiecznej chwale swej — pomnik Głupoty
I ten sam nędzny, żyjący niewolnie
Tłum głodnych ludzi, spieszący na połów
Ryb — i zgarbionych, dźwigających młoty,

Kopaczy ziemi skalnej — i tych cieśli,
Którzy Mu z prostych serc świątynie wznieśli.
Widzi ich wszystkich... A wśród nich — o dziwo!
Najgorliwszego ze swych apostołów
Groźnego Pawła, mówiącego żywo
Ogniste słowa, które niby ołów
Padają w serca... Widzi, jako z fali
Tworzy się rzeka, wezbrana otuchą,
Kłębi się, toczy, opadając głucho
Na brzegach jezior... A w zamrocznej dali
Przez topniejące, purpurowe zorze
Widnieją krzyże . . . . . . .
. . . . . . . . . . .
. . . . . . I widzi sam siebie
Tam — pośród tłumu, na biednej ulicy
W głos mówiącego ludziom słowa boże
O przyjść mającem dusz wybranych niebie,
O Ducha swego wiecznej tajemnicy,
O prawach serca, nieznanych ludzkości,
O wspólnym dziale prac i o miłości...

I widzi siebie, pojmanym za wiarę,
Którą wygłasza, oddanym sądowi,
Przed którym świadczą płatni najemnicy:
Że w mowach swoich gromi bogi stare
I lud buntuje przeciwko rządowi...

I widzi siebie, biczowanym srodze
I prowadzonym wśród tłumów za miasto...
Gdy upodleni plwają Nań bluźnierce,
Jedna niewiasta, na krzyżowej drodze

Stając, łzy roni. Tej rzecze: „Niewiasto!
Krzyżem ci będzie twoje wielkie serce...“
Na oną górę, gdzie stoi, Go wiodą —
A On wyciąga do Siebie ramiona —
Wciela się w Jedno — zawisa na krzyżu —
I kiedy kropla krwi spłynęła z wodą
Na skroń niewiasty, stojącej w pobliżu,
Ze łzą cichego przebaczenia — kona...

A Duch się Jego rozpływa powoli
W błękitną ciszę pogodnych wieczorów,
W umarłe pieśni, grające po roli —
W ten cichy smętek pól, łąk i ugorów,
W rzewność na grobach świeżych rozmodloną,
W mglistą, posępną, jesienną szarotę —
I płynie w bezmiar pustką nieskończoną,
By znowu ciałem wrócić na Golgotę...

A po tej ziemi, po tej smutnej ziemi
Idą samotni Chrystusa uczniowie,
Idą pokorni i cisi i niemi,
Rozmiłowani w objawionem Słowie.
Zielona Gwiazda jaśnieje przed nimi,
Rosy poświęceń dają laury głowie.

Ukochali Go, jak swego Rodzica.
W Nim ukochali życie swe tułacze —
Ten cichy smętek łanów i ugorów,
Tę melancholię, co pola przesyca,
Te dziwne jakieś po mogiłach płacze,

Tę rzewność słodką gwieździstych wieczorów,
Tę białość wielką południowej ciszy
I owe pieśni, których nie usłyszy,
Kto nie ma duszy na cierpienia tkliwej.

I schodzą za Nim na pola i niwy,
Na tę krainę łez i wiecznych cieni,
Krainę smutną brzóz, jodeł i sosen,
Gdzie głód się rodzi i owies zieleni,
A ludzie dawno zapomnieli wiosen.
I schodzą za nim na pola i niże
Do mokrych chałup, zatopionych w biedzie,
Póki ich droga smutna nie zawiedzie
Do miast — po chłosty, więzienia i krzyże.

Świat stygnie. Wnętrze ziemi gorejące
Kostnieje w lód.
Zwolna śmiertelny sunie chłód
Na szarzejące ziem powierzchnie...
Lodowy dzwon
Grające dźwięki przenosi na słońce —
I odlatują stada wron
Z tej ziemi, zanim dzień zamierzchnie...

...A nad urwiskiem pędzi tłum
W tanecznem, wartkiem kole —

Uboczą idzie wiatrów szum,
Potoki huczą w dole...

Narodu ciżba, ludu moc
Szalonem kołem pędzi —
Już nad głowami zwisła Noc,
Czas usiadł na krawędzi...

Dokoła zamrok wzdłuż i wszerz
Otoczył ludzkie plemię...
„Ty, Boże, z nieba ogień skrzesz —
Niech padnie tu na ziemię!...“

I pękły chmury — wypadł grom,
Oślepił tłumne rzesze —
Ziemia dygoce — skały drżą,
A piorun ogień krzesze...

Z rozdartych krwawo, czarnych łon
Wylata błysk za błyskiem —
Naród szaleje: „Śmierć i skon!“
I tańczy nad urwiskiem...

„Na śmierć! Na zabój! Rozpacz! Szał!“
Narodzie, szalej, szalej!...
Cha! cha! — i strzępy krwawych ciał
Po skałach tańczą dalej...

............
............


Cisza i spokój. Martwy sen,
Świt na wierzchołki wyszedł gór —
A nad urwiskiem, hen,
Na zaginionej, wązkiej perci
Usiadł ponury anioł śmierci
I krew strzepuje z czarnych piór.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Orkan.