Z rozmyślań próżniaka/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerome K. Jerome
Tytuł Z rozmyślań próżniaka
Wydawca „Kurjer Wileński“
Data wyd. 1911
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Idle Thoughts
of an Idle Fellow
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
DODATEK BEZPŁATNY (MAJ)
DLA PRENUMERATORÓW „KURJERA WILEŃSKIEGO“



JEROME K. JEROME.
Z ROZMYŚLAŃ
PRÓŻNIAKA.
WILNO
NAKŁADEM „KURJERA WILEŃSKIEGO“
1911
Druk Józefa Zawadzkiego w Wilnie.



O DZIECIACH.

O, znam je dobrze, bardzo dobrze je znam. Sam przecie, chociaż niedługo byłem małem dzieckiem. Pamiętam, że nosiłem wtedy niesłychanie długie ubrania. Dlaczego to dzieci ubierają zawsze w kilkołokciowe sukienki? Chciałbym doprawdy raz wreszcie tego się dowiedzieć. W żaden sposób nie mogę zrozumieć, dlaczego malutkie dzieci zmuszone są nosić tak długie ubrania? Może dlatego, że rodzice wstydzą się małego wzrostu dziecka i chcieliby, aby wydawało się większe, niż jest rzeczywiście? Pewnego razu zainterpelowałem w tej kwestji znajomą niańkę.
— Ach, mój Boże! — odpowiedziała. — Przecież dzieci zawsze ubiera się w długie sukienki i niech im to idzie na zdrowie!
A kiedy wytłómaczyłem, że odpowiedź ta przynosi zaszczyt jej uczuciom, ale niewiadomości mej bynajmniej nie rozstrzyga, rzekła:
— Mój Boże, sir! Czyż naprawdę chce pan, żeby kochane maleństwa chodziły w krótkich ubrankach?
A powiedziała to tonem, świadczącym, że wyrządziłem jej jakąś straszliwą krzywdę.
Od tej pory krępowałem się już pytać, a znaczenie długich sukienek — jeżeli wogóle mają one jakiś sens — nazawsze pozostało dla mnie tajemnicą. Wogóle wydaje mi się absurdem ubierać malutkie dzieci w jakiekolwiek ubrania. Bóg jeden wie, że na świecie tyle razy trzeba się ubierać i rozbierać, iż niema racji rozpoczynać tego wcześniej, niż wymaga konieczność i że możnaby uwolnić od tych męczarni ludzi, którzy leżą w łóżku. Po co budzić zrana biedne maleństwa i zdejmować z nich cały stos jednego ubrania, aby włożyć stos drugiego i ułożyć zpowrotem do łóżeczka, a wieczorem znowuż je podnosić, aby raz jeszcze zmienić ubranie? A gdy to wszystko jest już dokonane, powiedzcie mi, proszę, jaka zachodzi różnica pomiędzy nocną koszulką niemowlęcia, a tem odzieniem, które nosi we dnie?
Bardzo prawdopodobne wszakże, iż swojemi pytaniami wystawiam się tylko na śmieszność, — twierdzę iż zdarza mi się to zbyt często, — dlatego też nie będę już mówił o sukienkach, zwrócę zaś jedynie uwagę, że byłoby bardzo wygodnie, gdyby zaprowadzono modę, pozwalającą odróżnić chłopca od dziewczynki.
Teraz kwestja ta przedstawia niesłychane trudności. Ani włosy, ani ubranie, ani rozmowa nie dają najmniejszej możności rozwiązania zagadki, którą jednak niejednokrotnie rozwiązać jest się zmuszonym. Skutkiem jakiegoś tajemniczego prawa natury zgadujesz zawsze naodwrót, dzięki czemu wszyscy krewni i przyjaciele uważają cię za głupca i impertynenta. Straszliwa zbrodnia — gdy się powie o niemowlęciu rodzaju męskiego „ona“ — może się równać jedynie okrucieństwu powiedzenia „on“ o dziecku płci żeńskiej. Płeć, do której nie należy dany egzemplarz rodu ludzkiego, uważana jest za godną pogardy, a wspominanie o niej rodzina poczytuje za rozmyślną obrazę.
Jeżeli dbasz o swoją opinję, to nie próbój nigdy wywinąć się z ciężkiej sytuacji, mówiąc o niemowlęciu „ono”. Wiele rzeczy na świecie może cię okryć wstydem i hańbą: wymordowawszy z zimną krwią całą liczną, szanowaną rodzinę i rzuciwszy trupy do rezerwuaru wodociągowego, staniesz się w okolicy wielce niepopularnym, również ograbiwszy kościół, wzbudzisz ku sobie powszechną nieprzyjaźń, zwłaszcza ze strony pastora. Jeśli jednak pragniesz wypić do dna największą czarę gniewu i nienawiści, jaką tylko podać ci może druga ludzka istota, powiedz wobec młodej matki „ono” o jej ukochanem „dzidzi.”
Najlepiej już nazwać tego członka rodziny „kochanym aniołkiem“. Rzeczownik „anioł” może być zarówno męskiego, jak i żeńskiego rodzaju, daje się najzupełniej zastosować w danym wypadku i zpewnością będzie przychylnie przyjęty. Dla rozmaitości można użyć — „ślicznotka“ i „pieszczotka“, ale wyrażenie „aniołek“ przyniesie zaszczyt twemu rozsądkowi i sercu. Słowo to winno poprzedzić krótkotrwałe roztkliwienie, okraszone możliwie jaknajdłużej trwającym uśmiechem. A nie zapomnij dodać, że dziecko ma nos ojca. Rodzice najłatwiej „łapią się“ na tę wędkę. Zpoczątku będą udawali, że to ich śmieszy, powiedzą nawet: „Ach, co za głupstwa!“ Wtedy powinieneś się oburzyć i obstawać przy swojem. Nie krępuj się przytem wyrzutami sumienia, ponieważ nos małego stworzenia jest rzeczywiście podobny do nosa ojca, t. j. jeżeli wogóle może być do czegoś podobny, stanowiąc jedynie plamę.
Nie lekceważ sobie tych wskazówek, mój przyjacielu. Może i na ciebie przyjść chwila, kiedy, mając mamusię po jednej ręce, babcię — po drugiej, gromadkę zachwycających się (ale nie tobą) panienek z tyłu i łysego przedstawiciela człowieczeństwa przed sobą, będziesz niewypowiedzianie szczęśliwy za każde słowo, jakie przyjdzie ci na myśl. Mężczyzna — t. j. nieżonaty mężczyzna — nie bywa nigdy w bardziej niekorzystnej sytuacji, jak wówczas, gdy podlega męczarni „oglądania dzidzi“. Na samą już tę propozycję zimny dreszcz przebiega mu po kościach, a bolesny uśmiech, mający wyrażać jego zachwyt, powinienby wzruszyć nawet serce matki, gdyby (jak przypuszczam) żony nie robiły tego wszystkiego w tym jedynie celu, by odpędzić od domu nieżonatych przyjaciół męża.
Bądź co bądź jednak, jest to zbyt okrutny fortel. Dzwonią i posyłają po mamkę, aby zeszła z „dzidzi“ do salonu. Jest to sygnał dla kobiet; wszystkie obecne istoty płci żeńskiej poczynają mówić o „dzidzi“, pozostawiając cię na pastwę posępnych rozmyślań, czy nie możnaby przypomnieć sobie naraz, że masz jakąś nieznoszącą zwłoki sprawę i czy ci uwierzą. W tej samej właśnie chwili, kiedy już wymyśliłeś jakąś idjotyczną nieprawdopodobną historię o przyjacielu, który czeka przed domem, drzwi się otwierają i do pokoju wkracza olbrzymia niewiasta z niesłychanie poważną miną. W ręku niesie coś, co na pierwszy rzut oka wygląda, jak niesłychanie cienka poduszka, z której w jednym końcu wyłazi pierze. Instynkt wszakże mówi ci, że to właśnie jest „dzidzi“, skutkiem czego zrywasz się z krzesła z nędzną imitacją zachwytu na twarzy. Kiedy ucichł już nieco pierwszy wybuch entuzjazmu kobiet, przyjmujących owacyjnie przedmiot, o którym mowa, a liczba pań, mówiących naraz, spada do zwykłej normy czterech, lub pięciu, koło rozwianych spódniczek roztwiera się, robiąc miejsce dla ciebie. Wychodzisz na środek z taką miną, jakbyś zbliżał się do ławy oskarżonych, poczem uroczyście wpijasz się oczami w „dzidzi“, czując się wciąż niewypowiedzianie nieszczęśliwy. Następuje martwa cisza, tobie zaś wiadomo, że wszyscy czekają, co powiesz. Ze wszystkich sił starasz się coś wymyśleć i z przerażeniem spostrzegasz, że zdolność myślenia całkowicie cię opuściła. Chwila to jest rozpaczliwa, a twój zły duch, korzystając z niej, podpowiada ci najidjotyczniejsze wyrażenie, jakie kiedykolwiek wyszło z ust ludzkich. Oglądasz się dokoła z głupim uśmiechem i mówisz wesoło:
— Nie wiele ma włosów, prawda?
Przez chwilę nikt ci nie odpowiada, aż wreszcie imponująca piastunka odzywa się z godnością:
— Pięciotygodniowe dzieci nie miewają zazwyczaj długich włosów.
Poczem następuje powtórne milczenie, czujesz, że pozwalają ci naprawić swoją opinję. Korzystasz więc z tego, by zapytać, czy „dzidzi“ umie chodzić i czem się je karmi.
Wówczas wszyscy już zaczynają się domyślać, że brak ci piątej klepki i żałują cię z całego serca. Ale piastunka nie chce dopuścić, abyś się wykręcił niczem, bez względu na to, czy jesteś warjatem, czy też nim nie jesteś, i postanawia torturę doprowadzić do końca.
— Niech pan ją weźmie na ręce, sir, — powiada tonem najwyższej kapłanki, przewodniczącej jakiemuś religijnemu mysterjum, podając ci zawiniątko.
Jesteś zbyt przygnębiony, aby stawić opór, z pokorą więc przyjmujesz „słodki“ ciężar.
— Niech pan położy rękę trochę poniżej pleców, sir, — mówi najwyższa kapłanka, poczem wszyscy się cofają, pilnie cię obserwując, jakbyś miał pokazywać jakie sztuki żonglerskie.
Ty zaś sam nie wiesz, co masz robić, tak samo, jak przedtem nie wiedziałeś, co masz mówić. Jasnem jest wszakże, że coś robić trzeba, zaczynasz więc podrzucać w górę nieszczęsne dziecko, przyśpiewując „luli, luli“, albo coś w tym samym rodzaju, równie mądrego.
— Jabym na pańskiem miejscu nie podrzucała jej tak wysoko, — powiada karmicielka, — od byle głupstwa robi się jej niedobrze.
Postanawiasz momentalnie przestać ją podrzucać, żywiąc nadzieję, że nie zaszedłeś jeszcze zbyt daleko.
W tej samej chwili dziecko, spoglądające dotychczas na ciebie z wyrazem najwyższego przerażenia, pomieszanego ze wstrętem, kładzie kres wszystkiemu, poczynając drzeć się na całe gardło. Kapłanka rzuca się na ciebie i porywa je z okrzykiem.
— Szsz... szsz... szsz!... Co wuj zrobił dzieciątku?
— Zdumiewające, — odzywasz się uprzejmie, — czemu to ono naraz tak zapłakało?
— O, zapewne pan jej coś zrobił, — mówi z oburzeniem matka, — dziecko bez racji nigdy nie krzyczy.
Myślą widocznie, że wbiłem dziecku igłę.
Niemowlę cichnie wreszcie i niewątpliwie całkiemby się uspokoiło, gdyby nie to, że jakaś wszędobylska osoba pokazuje mu ciebie, pytając: „Kto to, maleńka?“ wobec czego mądre dziecko, poznawszy cię, zaczyna drzeć się nanowo.
Na to jakaś niemłoda, tłusta dama odzywa się:
— Zadziwiające, jak dzieci czasem nie lubią kogoś od pierwszego spojrzenia.
— O, one mają instynkt, — odpowiada tajemniczo druga.
— Tak, to zadziwiające, — dodaje trzecia.
Poczem wszyscy spoglądają na ciebie zukosa, jak na zatwardziałego zbrodniarza. Rozkoszują się myślą, że właściwy twój charakter, którego nie domyślali się nawet twoi bracia — ludzie, został odsłonięty dzięki zdumiewającemu instynktowi małego dziecka.
Mimo wszakże wszelkie swoje występki i błędy, dzieci do pewnego stopnia przynoszą korzyść. Zapewne nie są one też bezużyteczne, gdy zapełniają czyjeś puste serce, gdy wywołują słoneczne promienie miłości na zachmurzone od trosk oblicza, gdy drobne paluszki ich wygładzają zmarszczki, zamieniając je w uśmiechy.
Dziwne, dziwne stworzonka! Są one nieświadomymi aktorami na olbrzymiej scenie świata. Wprowadzają nutę komizmu do zbyt tragicznego dramatu życia. Każde z nich stanowi małą, lecz stanowczą opozycję przeciw ustanowionemu porządkowi rzeczy, robiąc wiecznie to, czego robić nie należy, w niewłaściwej porze, nie tam, gdzie należy i nie tak, jak należy. Dziecko — niańka, posyłając Jenny, aby zobaczyła, co robią Tommy i Totty i każąc „powiedzieć im“, żeby nie ważyły się „tego robić“, musiała znać doskonale dziecięcą naturę. Pozwólcie przez chwilę normalnemu dziecku robić, co samo zechce, a jeżeli nie zrobi czegoś, czego robić nie należało, posyłajcie czemprędzej po doktora.
Posiadają one specjalną zdolność dokonywania najśmieszniejszych rzeczy z zachowaniem absolutnej, głębokiej powagi. Mądre, uduchowione miny, z jakiemi biorą się za ręce i na złamanie karku pędzą na zachód, podczas, gdy starsza siostra krzyczy z całych sił, by szły za nią na wschód, są niesłychanie zabawne, chociaż, może, nie dla starszej siostry. Obchodzą ze wszystkich stron żołnierza, z największem zaciekawieniem przyglądając się jego nogom i szczypiąc go dla przekonania się, czy jest „prawdziwy“. Nie zwracając uwagi na protesty i zakłopotanie ofiary, twierdzą uporczywie, iż nieśmiały młodzieniec, siedzący w kącie tramwaju, jest to ich „tatus“. Róg ulicy, zatłoczony przechodniami, wydaje się im najwygodniejszem miejscem do pogawędki o sprawach domowych, prowadzonej podniesionymi, piskliwymi głosikami. Przy przejściu przez plac ogarnia je naraz niezwalczona ochota potańczenia, a stopień przed sklepem, do którego wchodzi najwięcej kupujących, jest ulubionem miejscem, aby siąść i zdjąć trzewiczki.
W domu uważają, że największa laska, albo parasol — a zawsze otwarty ma pierwszeństwo przed zamkniętym — niezmiernie pomaga przy wchodzeniu na górę. Dochodzą do wniosku, że kochają bardzo Marysię, albo Joasię nieodmiennie wtedy, gdy wierna służąca kręci się koło komina i pragną koniecznie uczucia te przypieczętować pocałunkami. Huśtają kotka głową w dół, a przywiązanie swoje do pieska wypowiadają, ciągnąc go za ogon.
Sprawiają mnóstwo kłopotu, robiąc w domu zamęt i nieład, a utrzymanie ich kosztuje bardzo drogo, mimo to jednak niedobrze jakoś bez nich w domu. Brak czegoś, gdy nie słyszy się ich niemilknących języczków, gdy się nie czuje obecności ich psotnych rączek. Pokoje takie są posępne bez ich tupoczących nóżek, a rozeszlibyście się z pewnością w dwie przeciwne strony, gdyby nie łączyły was gwarne ich głosiki.
I tak być powinno, a jednak czasem malutka rączka staje się przyczyną rozejścia. Zapewne, brutalnością jest powstawać przeciw temu najczystszemu z ludzkich uczuć, tej najlepszej pociesze w życiu kobiety, przeciw miłości macierzyńskiej. Święte to uczucie niezupełnie zrozumiałe jest dla nas, brutalnych mężczyzn, mam też nadzieję, że nie zostanę oskarżony o brak szacunku, jeżeli powiem tylko, że nie powinno ono pochłaniać wszelkich innych uczuć. Dziecko nie powinno wypełniać całego waszego serca, nakształt bogacza, który ogrodził źródło. Czyliż w pobliżu niema drugiego, spragnionego wędrowca?
W pięknem dążeniu być dobrą matką, nie zapominajcie być dobrą żoną. Nie należy całej uwagi, wszystkich starań poświęcać jednemu wyłącznie. Kiedy biedny Edwin proponuje przechadzkę, nie odpowiadajcie z oburzeniem: „Jakto? Zostawić „dzidzi“ samo“? Nie spędzajcie całych wieczorów na górze, w pokoju dziecinnym i nie ograniczajcie swojej rozmowy wyłącznie do kokluszu i odry. Moja kochana, mała kobietko, dziecko niezawsze umiera, gdy kichnie, dom nie spala się do szczętu, a niańka nie ucieka z żołnierzem, zaledwie wyjdziecie za próg domu, kot zaś niezawsze skacze do gardła ukochanemu dzieciątku, zaledwie odejdziecie od jego łóżeczka. Zbyt się zamęczacie tem kurczątkiem, ale nie zamęczajcie też innych. Pomyślcie trochę o innych obowiązkach, a wasze miłe twarzyczki nie będą wiecznie zachmurzone, w salonie zaś będzie wam również wesoło, jak i w pokoju dziecinnym. Pomyślcie trochę o swojem dużem dziecku. Niech i ono czasem się zabawi, niech i ono będzie popieszczone, niech i ono niekiedy z wami się pośmieje. Tylko pierwsze dziecko zabiera kobiecie wszystkie chwile. Pięcioro, albo sześcioro nie wymaga tyle starań, co jedno. Ale złe już się stało. Dom, gdzie dla niego zabrakło miejsca, a żona zbyt jest zajęta, by o niem myśleć, traci wszelki urok dla waszych nierozsądnych mężów, którzy nauczyli się już gdzieindziej szukać spokoju i rozrywki.
Ale dosyć, dosyć. Jeżeli będę mówił dalej w tym tonie, pozyskam opinję nieprzyjaciela dzieci. Bogu zaś wiadomo, że nim nie jestem. Czyż można uczuwać nienawiść, patrząc na niewinne ich twarzyczki, tak bezradnie zwrócone w stronę olbrzymich wrót, wiodących na świat?
Świat, maleńki, ziemski światek! Jaki tajemniczy i olbrzymi wydawać się musi dziecięcym oczom! Jakże niezmierzonym i nieznanym lądem wydaje się im ogród przy domu! Jakichże cudownych odkryć dokonywują w składzie pod schodami! Z jakiem przerażeniem spoglądają na ulicę, zastanawiając się (tak, jak my, dorośli, patrząc na gwiazdy), gdzie jest jej koniec.
A jakiem poważnem, niedziecięcem spojrzeniem obrzucają najdłuższą ulicę — długą, mglistą ulicę życia, rozściełającą się przed ich oczyma. Jakie te spojrzenia bywają niekiedy smutne, wystraszone! Pewnego wieczoru widziałem maleńkie dziecko, siedzące na stopniu, przed drzwiami pewnego odrapanego domu i nie zapomnę nigdy jego oczu, spoglądających z wychudzonej twarzyczki, oświetlonej światłem gazowej latarni, — oczu, pełnych przerażenia i rozpaczy. Jakby widok nędznego podwórza wywołał przed jego oczyma straszliwą perspektywę nędznego życia i śmiertelnym przestrachem napełnił jego serduszko.
Biedne, małe nóżki, wstępujące zaledwie na kamienistą drogę! My, starzy wędrowcy, którzy daleko już, daleko zaszliśmy na drodze, możemy przystanąć po to tylko, by was powitać. Wy wychodzicie dopiero z ciemnej mgły, my zaś oglądając się za siebie, widzimy was w oddaleniu takie maleńkie, widzimy, jak, stojąc na szczycie góry, wyciągacie do nas rączki. Niechaj Bóg was prowadzi! Pragnęlibyśmy wrócić i ująć wasze maleńkie rączki w swoje dłonie, ale przed nami rozlega się szum wielkiego morza — zatrzymać się nie możemy. Musimy pospieszać, czas zejść z góry, albowiem tajemnicze okręty za chwilę już rozwiną posępne, czarne żagle.





O POKOJACH DO WYNAJĘCIA.

Tutaj są pokoje do wynajęcia?
— Mateczko!
— Cóż tam znowu?
— Przyszedł jakiś pan o pokój.
— Poproś, żeby zaczekał. Zaraz przyjdę.
— Może pan będzie łaskaw zaczekać. Mateczka zaraz przyjdzie.
Wchodzisz, a po paru minutach na schodach, prowadzących do kuchni, ukazuje się „mateczka“, zdejmująca po drodze fartuch i wydająca komuś niewidzialnemu dyspozycje co do kartofli.
— Dzień dobry, sir, — powiada, „mateczka“ z wyblakłym uśmiechem, — niech pan pofatyguje się na górę, tędy, prosto.
— O, nie warto chodzić, — odpowiadasz, — jakie są pokoje i w jakiej cenie?
— Jeżeli pójdzie pan na górę, — mówi gospodyni, — pokażę panu pokoje.
Wtedy z protestującym pomrukiem, mającym oznaczać, że nie ty jesteś winien niepotrzebnej stracie czasu, o co potem mogą cię oskarżyć, wchodzisz za „mateczką“ na górę.
Na pierwszej platformie potykasz się o szczotkę i wiadro, wobec czego „mateczka“ zaczyna rozwodzić żale, iż niepodobna zdać się na służącą i, przegiąwszy się przez poręcz schodów, krzyczy, żeby Sara przyszła to zabrać. Kiedy już podchodzisz do pokojów, o które ci chodzi, „mateczka“ staje i trzymając się za klamkę drzwi, zaczyna objaśniać, że w tej chwili pokój jest niesprzątnięty, ponieważ ostatni lokator wczoraj się wyprowadził i dodaje, że dzisiaj właśnie robią się porządki... zawsze tak bywa przy wynajmowaniu pokojów. Po tem objaśnieniu wchodzicie do pokoju i przez pewien czas oboje w milczeniu rozkoszujecie się jego widokiem. Niemożna powiedzieć, aby miał wygląd zbyt pocieszający. Nawet na twarzy „mateczki“ nie widać jakoś zachwytu.
Niezamieszkałe „pokoje do wynajęcia“, oglądane przy świetle dziennem, nie wywołują wesołych myśli. Mają one w sobie jakąś martwotę. Całkiem co innego, gdy w nich zamieszkasz. Wtedy widzisz wszędzie dobrze znane, drogie twemu sercu przedmioty: fotografje wszystkich dziewcząt, które kochałeś i utraciłeś, rozstawione na gzemsie kominka. Z pół tuzina wspaniałych fajek, rozrzuconych po wszystkich kątach. Jeden dywanowy pantofel wygląda z pod skrzynki z węglami, drugi — schronił się na fortepianie. Znajome obrazy osłaniają brudne ściany, a stare, kochane książki tarzają się, gdzie popadło. A oto drobiazgi z niebieskiej porcelany, które tak bardzo ceniła twoja matka; otóż i ekran, wyhaftowany jej ręką za tych dawno minionych czasów, kiedy jej miła, pomarszczona twarzyczka była jeszcze młoda i uśmiechnięta, a miękkie włosy wysuwały się w złocisto kasztanowych puklach z pod kapelusika, przypominającego dzieżkę na mleko.
Ach, stary ekranie, jakiżeś ty musiał być strojny za swoich młodych lat, kiedy tulipany, róże i lilje (rosnące wszystkie razem, na jednej gałązce) jaśniały jeszcze świeżością! Wiele wiosen i zim minęło od tej pory, mój przyjacielu, zestarzałeś się i zczerniałeś od tańczących płomyków. Jasne barwy wyblakły, a zazdrosne mole pogryzły twoje jedwabne nitki. Więdniesz, jak te martwe ręce, które cię haftowały. Czy myślisz kiedy o tych martwych rękach? Bywasz nieraz tak poważny i zamyślony, iż zdaje mi się, że te wspomnienia nie dają ci spokoju. No, pogawędźmy ze sobą. Ty, ja i płonące węgle. Opowiedz mi w swej milczącej mowie, co pamiętasz z tych dni młodości, kiedy leżałeś na kolanach mojej zmarłej mamy, a dziecięce paluszki jej igrały twemi tęczowemi pasmami.
Czy nie widywałeś przy niej młodzieńca, który chwytał jedną z tych małych rączek, obsypywał ją pocałunkami i zatrzymywał w dłoni, nie pozwalając zabrać się do roboty? Czy nie bywała czasem twoja słaba egzystencja narażona na poważne niebezpieczeństwo, kiedy niezgrabny, uparty chłopak bez ceremonji rzucał cię w kąt, aby opanować i drugą rączkę i spojrzeć w ukochane oczy? Widzę tego młodzieńca w bladym zmierzchu wieczornym. Jest to śliczny chłopiec z błyszczącemi oczami, w wąskich, eleganckich bucikach, w obcisłych spodniach, w świeżo białym żabocie i krawacie, z takiemi pięknemi lokami. Nieposkromiony, wesoły chłopak!
Czyżby to był ten sam wielki, poważny pan, na którego lasce jeździłem konno, mężczyzna, na zatroskaną twarz którego spoglądałem z czcią dziecięcą i którego nazywałem „ojcem“. Odpowiadasz twierdząco, stary ekranie, ale czy jesteś tego zupełnie pewien? Zastanów się, że tem samem ciężko go oskarżasz. Czy to podobna? Czy rzeczywiście, bywał zmuszony klękać na podłodze w tych ślicznych spodeńkach, aby się podnieść i wygładzić i tym sposobem otrzymać przebaczenie, przyczem maleńka rączka mojej matki przesuwała się pieszczotliwie po jego włosach?
Ach, stary ekranie, czyżby młodzieńcy i dziewczęta z przed lat pięćdziesięciu kochali się i starali tak samo, jak i teraz? Czyżby mężczyźni i kobiety nie zmienili się wcale od tej pory? Czy doprawdy serca małych dziewczynek biły równie silnie pod haftowanemi stanikami, jak biją teraz pod strojnemi mantylami? Czyżby stalowe kaski i cylindry w niczem nie zmieniły kryjących się pod niemi mozgów? O Czasie, potężny Chronosie! Otóż twoja potęga! Osuszyłeś morza, góry zrównałeś, a nie możesz dać sobie rady ze strunami drobnego, ludzkiego serca? Ach, tak, zostały one naciągnięte przez Potężniejszego od ciebie, a wybiegają daleko, daleko poza zakres twego działania, stworzone są bowiem dla wieczności. Tak, możesz kosić liście i drzewa, ale władza twoja do rdzenia życia dosięgnąć nie zdoła. Zmieniasz formy przyrody, ale ani na jotę nie możesz zmienić bicia jej serca. Świat obraca się zgodnie z twojemi prawami, ale serce nie należy do twego królestwa.
Zdaje się jednak, że odbiegłem nieco od swoich „pokojów do wynajęcia“ i nie wiem sam, jak do nich powrócić. Tym razem wszakże jestem usprawiedliwiony. Widok starych mebli zaciągnął mię w świat marzeń, te zaś krążą zawsze dokoła starych mebli tak samo, jak mech porasta stare głazy. Nasze krzesła i stoły stają się niemal cząstką naszego życia i wydają się nam, jak dobrzy, starzy przyjaciele. Jakie dziwne rzeczy mogłyby opowiedzieć te drewnianogłowe, poczciwe istoty, gdyby tylko zechciały. Jakich to, nikomu nieznanych komedji i tragedji były świadkami! Ile to gorzkich łez przelano na tę poduszkę na sofie. Jakich to namiętnych szeptów musiała się nasłuchać ta mała kanapka!
Nowe meble nie posiadają w moich oczach tego uroku, co stare. Lubimy wszystko, co stare — stare twarze, stare książki, stare żarty. Nowemi meblami można ozdobić pałac, ale do domowego ogniska potrzeba starych. Nietylko starych latami, — wszystkie „pokoje do wynajęcia“ umeblowane są staremi gratami — nie, muszą one być stare dla nas właśnie, stare wspomnieniami. Jakkolwiek odwieczne graty bywają w pokojach umeblowanych, dla nas są one zawsze nowe i zdaje się nam, że nigdy do nich nie przywykniemy. Jak zwykle przy zawieraniu nowej znajomości — bądź z meblami, bądź z ludźmi (nieraz oba te rodzaje przedmiotów różnią się bardzo mało) — wszystko przedstawia się nam w jaknajgorszem świetle. Kanciaste ozdoby i błyszczące, włosiane obicie dają nam nader niekorzystne wyobrażenie o wygodzie foteli. Lustro jest zakopcone. Firanki dopraszają się prania. Dywan jest wytarty. Stół ma taką minę, jakby lada chwila miał ochotę się wywrócić. Kominek przedstawia się bardzo smutnie, tapety są odpychające. Sufit upiększają desenie, jakby od rozlanej kawy, a sztukaterje — o tych lepiej już nie wspominać.
Przypuszczam, że musi istnieć jakaś specjalna, tajemna metoda przyozdabiania „pokojów do wynajęcia“. We wszystkich mieszkaniach tego rodzaju w całem królestwie widzi się rzeczy bliźniaczo do siebie podobne, a nie spotyka się ich nigdzie indziej. Są tam zawsze dwa, czy też dwie... jakby to nazwać — siedzą one po obu stronach grzemsu nad kominkiem, a obwieszone są długiemi, trójkątnemi szkiełkami, doprowadzającemi was do pasji nieustannem brząkaniem. W tańszych pokojach do tych przedmiotów sztuki dołączają jeszcze dwa kawałki porcelany, przedstawiające coś w rodzaju krowy, siedzącej na tylnych nogach, czy też model świątyni Djany w Efezie, czy też psa — wogóle wszystko, co kto chce. W którymś z kątów pokoju natkniecie się nieodmiennie na przedmiot z niesłychanie zgryźliwą miną. Zpoczątku zdaje się wam, że jest to kawałek ciasta, przyniesiony tu przez któreś z dzieci, po dokładnem przyjrzeniu się jednak, przedmiot ten nabiera podobieństwa do niedogotowanego Kupidona. Gospodyni nazywa tę rzecz posągiem. Następnie znajdziecie tam rysunek, sfabrykowany przez jakiegoś idjotę, kuzynka gospodyni, oleodruk „Hugonoci“, dwa albo trzy teksty z Biblji, oraz napisane na glansowanym papierze i wstawione w rzeźbioną ramkę świadectwo o zaszczepieniu ospy ojcu rodziny, lub też o jego przynależności do jakiegoś stowarzyszenia.
Po obejrzeniu wszystkich tych piękności, z głębokiem smutkiem pytasz o cenę.
— To za drogo, — powiadasz, usłyszawszy wysokość komornego.
— Zmiłuj się pan, — woła gospodyni w napadzie niespodziewanej szczerości. — Jeśli mam powiedzieć prawdę, za ten pokój brałam zawsze (wymienia sumę o wiele wyższą)... a przedtem płacono mi... (jeszcze wyższa suma).
Dreszcz przejmuje, kiedy pomyślę, jak wysokie było komorne „pokoju do wynajęcia“ przed laty dwudziestu. Poprostu wstyd ci przed samym sobą, gdy gospodyni opowiada, że brała wtedy dwa razy więcej, niż żąda od ciebie. Widocznie młodzież poprzedniego pokolenia, mieszkająca w umeblowanych pokojach, należała do klas o wiele zamożniejszych, aniżeli my grzeszni, albo też rujnowała się poprostu na wynajmowanie pokojów. Ja przynajmniej w owych czasach musiałbym mieszkać na strychu.
Rzecz godna uwagi, że im wyżej podnosimy się w świecie, tem niżej mieszkamy. W chambres garnies biedny student mieszka na górze, bogaty komiwojażer zaś — na dole. Zaczynacie od strychu i przebijacie się przez życie do pierwszego piętra.
Mnóstwo wielkich ludzi pomarło na strychach. Strych, powiada słownik, jest to „miejsce, w którem składa się rupiecie“, to też świat wyprawia tam niejednokrotnie znaczną część swego rupiecia. Myśliciele, poeci, artyści, ludzie nauki i wynalazcy, ludzie o ognistych oczach i gorących sercach, wypowiadający niepożądane prawdy, wszystko to są rupiecie, które świat usuwa na strychy. Haydn wychował się na strychu, a Chatertone umarł tam z głodu. Addisson i Goldsmith pisali na strychach. Farathey i de Kwinsey byli z niemi dokładnie obznajomieni. Jac Johnson wesoło lokował się na strychach i sypiał tam twardo — czasem zbyt twardo — — na drewnianych pryczach, jak wytrawny, nawykły do niewygód, niedbający o siebie żołnierz.
Dickens spędził na nich całą młodość, a Morland starość — niestety! przedwczesną starość pijaka! Hans Andersen, król bajek, snuł cudne swe marzenia pod spadzistymi dachami poddaszy. Biedny Collins o dzikiem, upartem sercu, nieraz składał głowę na chwiejących stołach pod strychem. Niewymagający Benjamin Franklin, Suwadge, narwany chłopak, który bywał w wielkim kłopocie, gdy musiał spać na miększem posłaniu, aniżeli schodach przy bramie, młody Blumfield-Berns, Hogarth, mechanik Watt — niewyczerpana lista! Od czasu, jak poczęto budować dwupiętrowe domy dla ludzi, strych stał się kołyską genjuszów.
Nikt z tych, co cenią arystokrację myśli, nie powinien wstydzić się znajomości z poddaszem. W wilgotnych ścianach ich przechowuje się pamięć wielkich ludzi. Gdyby można było zebrać razem całą mądrość, cały artyzm świata, wszystko co otrzymał on od natury, wszystek ogień, skradziony Niebu i podzielić na stosy w ten sposób, byśmy mogli wskazawszy na nie powiedzieć: „Oto te wielkie prawdy zostały wypowiedziane w wspaniałym salonie, wśród wesołego gwaru, przy blasku pięknych oczu: to zaś głębokie odkrycie — dokonane w cichym gabinecie, gdzie biust Pallady jasnem wejrzeniem ogarniał przepojone wonią skóry pułki bibljoteczne; ów stos zawdzięczamy ruchliwej ulicy, tamten zaś usianym rumiankami, łąkom” i t. d., to przy podziale takim okazałoby się, że największy stos wznoszący się wysoko ponad wszystkimi innymi, jak niebosiężny szczyt nad wzgórzami, najpiękniejszy, najszlachetniejszy, złożony z najwspanialszych obrazów, najcudniejszej muzyki słów, rozbrzmiewających, jak dźwięki trąb, głębokich myśli, światłych czynów — stworzono i wykuto wśród trosk i przeciwności w przerażającej nędzy miejskich poddaszy. Z gniazd tych, uwitych wysoko ponad troskami i próżnościami tego świata, królowie ludzkości wysyłali orle, szybujące poprzez wieki myśli. Stąd, z tych miejsc, gdzie promienie słoneczne, przedostając się przez puste ramy okien, padało na zmurszałe deski i walące się mury, ci Jowisze w łachmanach z wyżyn swoich tronów ciskali pioruny i poruszali ziemię do posad.
Wyganiaj ich na poddasza o świecie! Zamykaj szczelnie kluczem nędzy. Zacieśniaj pręty, niech w ciasnej klatce rozbijają swe powszednie życie. Pozwól im ginąć z głodu, gnić i umierać. Śmiej się, patrząc, jak szaleni rozpaczają, walą pięściami w zamknięte drzwi. Pędź dalej wśród gwaru i zamieszania i mijaj ich i zapominaj.
Strzeż się wszakże, by nie odwrócili się i śmiertelnie cię nie ranili. Nie wszyscy, jak legendarny Feniks nucą w agonii słodkie melodje; niektórzy zieją jadem — którym musicie przecież oddychać, albowiem nie zdołacie zamknąć im ust, chociaż możecie skuć ich członki. Możecie zamknąć za nimi drzwi, oni jednak rozbijają stare, zżarte przez rdzę kraty i krzyczą tak głośno tam, na strychach domów, że nie słyszeć ich niepodobna. Wypędziliście szalonego Rousseau na nędzne poddasze przy ulicy Świętego Jakóba i drwiliście sobie z jego wściekłych krzyków. A w sto lat później owe słabe, bezsilne dźwięki rozrosły się w straszliwy ryk francuskiej rewolucji i do tej pory cywilizacja drży przed echem jego głosu.
Co do mnie, bardzo lubię poddasza. Nie jako mieszkania, — są zbyt niewygodne. Za wiele trzeba chodzić, to mi się nie podoba. Mimowoli przypomina się człowiekowi cela więzienna, w której od rana do wieczora drepce się na jednem i tem samem miejscu. Budowa sufitu przedstawia zawiele sposobności do rozbicia sobie głowy, a za mało miejsca do golenia. Hymny kocie, wyśpiewywane na cześć niewzruszonych bogdanek, w cichą noc księżycową, na ceglanych dachach, słyszane zblizka, bywają wprost nie do wytrzymania.
Tak, na mieszkanie dajcie mi wygodny apartament na pierwszem piętrze w eleganckim domu przy Piccadilly, (ach, żeby to kto dał mi taki apartament!), do myślenia jednak zostawcie mi poddasze na dziesiątem piętrze w najludniejszej dzielnicy miasta. Jest coś wzniosłego w wysokości. Lubię spokojnie siedzieć i spoglądać z wyżyny na gniazdo os, lubię słuchać głuchego łoskotu ludzkiej fali, bezustannie przypływającej i odpływającej w wąskich ulicach i zaułkach. Jacy maleńcy wyglądają ludzie, jak są podobni do roju mrówek, pędzących na oślep do swego nędznego mrowiska. Jak drobne wydają się sprawy, do których tak gwałtownie spieszą! Rozmawiają, krzyczą, kłócą się, ale słabe ich głosy nie dochodzą na poddasze. Kłopoczą się, gniewają, męczą i umierają, „a ja, mój Wertherze, siedzę wyżej nad tem wszystkiem, jestem sam na sam z gwiazdami“!
Najniezwyklejsze, z widzianych przeze mnie poddaszy, było to, które dzieliłem z moim przyjacielem przed wielu, wielu laty. Ze wszystkich ekscentrycznie pomyślanych budynków, poczynając od Bradshow, a kończąc na labiryncie w Hamptone — Courte, nasz pokój był najekscentryczniejszy. Architekt, który opracował plan tego pokoju, musiał być genjuszem, jakkolwiek zdaje się, że talent jego więcejby się przydał do wymyślania zagadek, aniżeli do budowania ludzkich mieszkań. Ani jedna z figur Euklidesa nie mogłaby dać pojęcia o naszym pokoju. Było w nim siedm rogów, dwie ściany schodziły się w jednym punkcie, okno zaś wypadało akurat nad kominkiem. Łóżko można było jedynie postawić tylko pomiędzy drzwiami a kredensem. Żeby dostać coś z kredensu, musieliśmy włazić na łóżko, większa zaś część z wydostawanych tą drogą prowiantów znikała między kołdrą a prześcieradłem. W ciągu dnia na łóżko spadało tyle rzeczy i wylewało się tyle płynów, że pod wieczór stawało się ono czemś w rodzaju sklepu kooperatywnego. Najwięcej było tam węgla. Na dole w kredensie trzymaliśmy węgiel, a kiedy był potrzebny, właziliśmy na łóżko, nabieraliśmy pełną łopatkę węgla i pełzliśmy zpowrotem. Na środku łóżka następowała straszliwa chwila. Wstrzymywaliśmy oddech, utkwiwszy oczy w łopatę i starając się utrzymać równowagę do ostatniej, decydującej chwili. W następnej sekundzie węgle, łóżko i my — wszystko to obracało się w piękną, oryginalną mieszaninę. Słyszałem, że niektórzy ludzie wpadali w ekstazę z powodu łoża na węglach. Myśmy na takiem łożu co noc sypiali i wcaleśmy się tem nie chełpili.
Nasz strych jednak, chociaż jedyny w swoim rodzaju, nie wyczerpał pomysłowości genjalnego architekta. Cały dom był cudem oryginalności. Wszystkie drzwi otwierały się nazewnątrz tak, że jeśli ktoś wychodził ze swego pokoju, w tej samej właśnie chwili, kiedy schodziłeś po schodach, sytuacja twoja była nie do pozazdroszczenia. Dolnego piętra wcale nie było — należało do sąsiedniego domu, — frontowe drzwi zaś wychodziły wprost na schody do piwnicy. Ludzie, wchodzący do domu, przemykali się koło osoby, która otwierała im drzwi, i znikali na dnie piwnicy. Bardziej nerwowym zdawało się, że wpadli w zasadzkę, ległszy więc na plecach, wrzeszczeli na całe gardło „policja“, dopóki ktoś nie przyszedł z pomocą.
Dawno już nie widziałem poddaszy. Mieszkałem na najrozmaitszych piętrach, ale nie powiem, żebym zauważył w nich wielką różnicę. Życie ma zawsze jednakowy smak, czy pijemy je ze złotego puhara, czy też z glinianego kubka. Dni i godziny przynoszą nam tak samo radości i smutki, gdziekolwiek je spędzamy. Dla wielkiego serca nie istnieje różnicy pomiędzy kamizelką z cienkiego sukna, a kamizelką z barchanu, a na miękkich aksamitach śmiejemy się równie wesoło, jak na drewnianych krzesłach. Często wzdychałem w pokojach z nizkim sufitem, jednak od czasu, jak je opuściłem, doznałem nie miej rozczarowania. Życie podlega prawu równowagi, a to, co zyskujemy pod jednym względem, tracimy pod innym. W miarę powiększania się naszych dochodów, wzrastają nasze pragnienia, stoimy więc ustawicznie pomiędzy jednem i drugiem. Mieszkając na poddaszu, poprzestajemy na kolacji, złożonej z kawałka gotowanej ryby i szklanki porteru. Dla zajmujących apartament na pierwszem piętrze, potrzeba wytwornego obiadu w „Kontinental’u“ do uzyskania tej samej sumy zadowolenia.





O UBRANIU I WYGLĄDZIE.

Powiadają (chociaż ludziom powinno być wstyd tak mówić), że świadomość, iż jesteśmy dobrze ubrani, daje człowiekowi większe zadowolenie, aniżeli wszelkie cnoty razem wzięte. Obawiam się, że cynicy, którzy tak twierdzą, miewają nieraz słuszność. Wiem, że kiedy byłem bardzo młody (działo się to dawno, bardzo dawno, jak mówią w bajkach) i chciałem się zabawić, zaczynałem po kolei przymierzać swoje najlepsze ubrania. Jeżeli zaś miewałem jakąś przykrość, nap., jeżeli moja praczka nie chciała brać bielizny do prania, albo po raz dziesiąty zwracano mi mój poemat, pisany białym wierszem, wraz z uprzejmym liścikiem od wydawcy, „żałującego, że skutkiem braku miejsca nie może skorzystać z łaskawej propozycji“, albo też źle mię potraktowała kobieta, którą kochałem tak, jak nie kochał jeszcze nigdy żaden mężczyzna... Nawiasem mówiąc, zdumiewająca rzecz, jak różnobarwne bywają rodzaje miłości. Wszyscy kochamy tak, jak nigdy nikt jeszcze nie kochał. Nie wiem doprawdy, jak będą kochali nasi wnukowie. Zapewne będą zmuszeni stawać na głowach, aby nie wpaść w naśladownictwo żadnego z poprzednich sposobów.
Owóż mówiłem że gdy trafiła mi się która z wyżej wspomnianych przykrości, kiedy czułem się nazbyt już zgnębiony, kładłem najlepsze swoje ubranie i szedłem na przechadzkę. Spacer wracał mi utracony szacunek dla samego siebie. W błyszczącym, nowym kapeluszu, w zaprasowanych na przodzie spodniach (spodnie przechowywałem starannie pod pościelą — nie na podłodze, oczywiście, lecz pomiędzy pościelą a materacem), czułem, że jestem czemś, i że na świecie znajdą się inne praczki, może nawet, inne panienki, które można pokochać i które potrafią ocenić rozumnego, ładnego chłopca. Na wszystko wtedy byłbym się odważył. Oświadczę się innej kobiecie — czułem, że mogę to zrobić w takiem ubraniu.
Tak, ubranie posiada przy konkurach niesłychane znaczenie. W dobrem ubraniu bitwa jest nawpół już wygrana. Tak przynajmniej myśli zazwyczaj młodzieniec, zużywając dwie godziny czasu na przygotowania do boju. Pierwsze pół godziny schodzi na rozmyślaniu, co włożyć — jasny garnitur, laskę i twardy kapelusz, czy też czarny frak, cylinder i parasol. Na cokolwiek się zdecyduje, wybór bywa zawsze nieszczęśliwy. Jeżeli wkłada jasny garnitur i bierze laskę, zpewnością upadnie deszcz, skutkiem czego dochodzi do domu ukochanej zmokły i zabłocony i przez cały wieczór musi chować nogi pod krzesło. Jeżeli zaś rozstrzyga kwestię na korzyść cylindra i parasola... niepodobna wyjść w cylindrze bez parasola, równa się to pozostawieniu małego dziecka (niech je Pan Bóg błogosławi) bez niańki. Jak ja nienawidzę cylindra! Mogę was zapewnić, że jeden cylinder starczy mi nadługo. Wkładam go wtedy tylko... co tam, wszystko jedno kiedy. Tak, starczy mi go nadługo. Ostatni cylinder kupiłem pięć lat temu. Zeszłego lata był trochę niemodny, teraz jednak wszedł w modę i wygląda bardzo szykownie.
Wróćmy jednak do naszego młodzieńca i jego konkurów. Jeżeli więc idzie w cylindrze i z parasolem, w południe robi się okropnie gorąco, wypomadowane wąsy opadają, a pięknie zakręcony pukiel nad czołem zamienia się w mokry kosmyk, bardzo podobny do kawałka jakiegoś wodorostu. Los zawsze bywa niesprawiedliwy dla biednego chłopca. Jeżeli jakimś cudem uda mu się w przyzwoitym stanie dostać do domu ukochanej, okazuje się niezmiennie, że przed chwilą właśnie wyszła z kuzynką i nieprędko wróci.
Jak musi zazdrościć młody kochanek, taki śmieszny we współczesnym, niezgrabnym garniturze, wytwornym elegantom z przed lat siedmdziesięciu pięciu. Spójrzcie na ich loki, milutkie kapelusiki, zgrabne nogi w obcisłych spodeńkach, strojne lakierowane pantofle, gufrowane żaboty i mnóstwo brzęczących breloków. Nic dziwnego, że śliczna panienka w pasterce i blado-błękitnej szarfie spuszcza oczy i jest zwyciężona. W takiem ubraniu mężczyźni mogli odnosić zwycięstwa. Ale czego można się spodziewać po workowatych spodniach i małpich żakietach?
Ubranie posiada większą wagę, aniżeli sądzimy. Zachowanie nasze zależy wyłącznie od ubrania. Włóżcie na człowieka nędzne, znoszone łachmany, a zacznie skradać się przez ulicę ze spuszczoną głową, jak człowiek, który sam chodzi dla siebie po piwo do kolacji. Ale ubierzcie to samo indywiduum w eleganckie ubranie, a pójdzie główną ulicą, wymachując laseczką, oglądając się za dziewczętami i nadymając się, jak indyjski kogut.
Ubranie zmienia nawet nasz charakter. Człowiek nie mógł nie być śmiały i okrutny, kiedy na kapeluszu miał olbrzymie pióro, sztylet za pasem, a na rękawach mnóstwo białych bufek. Mając zaś na siebie „ulster“, chowa się za latarnię i o byle co przywołuje policję.
Jestem gotów przyznać, że można znaleźć prawdziwą szlachetność, niezłomną uczciwość, głębokie przywiązanie i wszystkie tym podobne cnoty rostbiffowej i plummpuddingowej szkoły pod cienkiem suknem i kortem w takiej samej, a może nawet większej dozie, co i pod jedwabiem lub aksamitem; jednak duch tego rycerstwa, co „szło na turniej w imię miłości i pani swego serca“ i walczyło „o uśmiechy dam“, wymaga brzęku stali i szelestu piór, aby mógł być wywołany ze swej mogiły, zpośród zakurzonych fałd, koronek i zapleśniałych arkuszy zapomnianych kronik.
Myślę, że świat się starzeje, kiedy kładzie na siebie takie ciemne barwy. Przeżyliśmy dziecięcy wiek ludzkości, kiedy ludzie nosili luźne, długie szaty i lubili chodzić boso. Potem nastąpił brutalny, barbarzyński okres przejściowego wieku naszej rasy. Nie dbaliśmy wtedy o stroje; za szczyt piękności uważaliśmy tatuowanie i nie czesaliśmy się nigdy. Następnie świat zamienił się w młodego eleganta. Ustroił w długie loki, czerwone kolety, począł nadskakiwać i chełpić się, upiększać i stroić miny.
Minęły jednak owe wesołe, szalone dni młodości, teraz zaś jesteśmy rozsądni, bardzo poważni i, jak twierdzą niektórzy, bardzo głupi. Świat w dziewiętnastym wieku — to poważny, niemłody mężczyzna, który przeraziłby się zobaczywszy na sobie jaskrawą barwę. Ubiera się zatem w czarne surduty i spodnie, w czarne kapelusze i czarne trzewiki. I pomyśleć, że był czas, kiedy ów szanowny gentleman był trubadurem, albo rycerzem, strojnym we wszystkie kolory tęczy! O, tak! w dzisiejszych czasach jesteśmy bezporównania rozsądniejsi.
Albo uważamy się za rozsądniejszych. Według obecnych zapatrywań rozum i nuda, albo przytępienie idą zawsze w parze.
Cnota znowuż jest zawsze nierozłączna z czarnym kolorem. Zauważcie, że bardzo cnotliwi, porządni ludzie ubierają się czarno od stóp do głowy, nie wyłączając rękawiczek i krawatów. Wkrótce zapewne zaczną nosić czarne koszule. Przeciętni ludzie pozwalają sobie na ubieranie się w powszednie dni w jasne spodnie, niektórzy zaś dochodzą do tego, że noszą fantazyjne kamizelki! Co zaś do ludzi, nie dbających o zbawienie duszy, to ci mają śmiałość pokazywania się w jasnych garniturach, a słyszeliśmy też o kilku hultajach, którzy upadli tak nizko, że noszą białe kapelusze. Ale o takich ludziach nie mówi się w towarzystwie i może nie powinienem był wcale o nich wspominać.
Wolałbym jednak, żeby tak się nie działo i żeby można było być cnotliwym, poważnym i mądrym człowiekiem, nie robiąc z siebie straszydła. Patrzę niekiedy na moje dwa długie, cylindryczne worki (tak malowniczo marszczące się dokoła kolan), na mój stojący kołnierzyk i „melonik“ i zachodzę w głowie, jakie ja mam prawo szpecić w ten sposób świat Boży. Szalone, złe myśli budzą się w mojem sercu. Odchodzi mię ochota być cnotliwym i poważnym (mądrym, jak powiadają, być nie mogę, więc o tem nawet nie wspominam). Ogarnia mię natomiast chętka włożenia krótkich, wąskich pantalonów, koloru lawendy z pąsowemi, aksamitnemi lampasami, zielonego koletu z żółtemi wypustkami; na ramiona zarzuciłbym błękitny, jedwabny płaszcz, na moim kapeluszu powiewałoby czarne, orle pióro. Następnie miałbym ogromną szpadę, sokoła i kopję, a pod sobą rącznego konia, jeździłbym i radował ludzkie oczy. Dlaczego wszyscy mamy być podobni do mrówek, wdrapujących się na kupkę piasku? Czemu nie mielibyśmy weselej ubierać? Jestem przekonany, że bylibyśmy wtedy o wiele szczęśliwsi. To drobiazg, prawda, ale i my wszakże jesteśmy tylko drobną rasą, czemuż więc mamy się zmuszać i pozbawiać niewinnej przyjemności. Niechby filozofowie robili z siebie strachy na wróble, nam zaś pozwólcie być motylami.
Bądź co bądź jednak kobiety powinny się pięknie ubierać. Jest to ich obowiązkiem. Są one kwiatami ziemi, stworzone po to, aby być ozdobą. My, mężczyźni, niejednokrotnie je krytykujemy, ale Bogu jednemu wiadomo, jak nudny byłby ten stary świat, gdyby nie ładne sukienki i świeże twarzyczki. Jakże one rozjaśniają sobą każdy kątek. Jakież miłe zamieszanie wprowadzają kuzynki oczywiście — do naszych kawalerskich mieszkanek! Jaki cudowny nieporządek wywołują ich koronki i wstążeczki, rękawiczki i kapelusze, parasolki i chusteczki! Jakby tęcza przyszła nas odwiedzić!
Mojem zdaniem jeden z największych uroków wiosny stanowią ładne, jasne toalety młodych kobiet. Lubię patrzeć, jak różowe, błękitne i białe barwy przeglądają między drzewami, zasiewają zielone pola i jaskrawią się na słońcu. Jasne kolory można dojrzeć z bardzo daleka. W obecnej chwili widzę ze swojego okna cztery białe suknie, wchodzące na górę. Rozróżniam je dokładnie, chociaż góra jest oddalona o cztery mile. Zpoczątku zdawało mi się, że to słupy wiorstowe wyszły na przechadzkę. Tak miło jest widzieć zdaleka te kochane istoty, zwłaszcza, jeżeli jest to twoja teściowa i żona.
A propos. Mówiąc o słupach wiorstowych przypomniałem sobie, że miałem bardzo poważnie poruszyć kwestję damskiego obuwia. Nasze kobiety noszą zbyt obszerne buciki. Nigdy nie mogą sobie dobrać odpowiedniego numeru. Szewcy nie trzymają dostatecznie małych bucików.
Ile razy zdarzało mi się widzieć, jak kobiety siadały na pierwszej lepszej belce przy drodze i oświadczyły, że nie mogą zrobić ani kroku więcej wskutek trzewików; przyczyna zaś była zawsze jedna i ta sama — są za wielkie.
Czas już zmienić taki porządek rzeczy. W imieniu mężów i ojców całej Anglji wzywam panów szewców do poprawy. Niepodobna bezkarnie męczyć i koszlawić nasze żony, córki i kuzynki. Dlaczego nie przygotują wystarczającego zapasu małych, wązkich bucików?
Pasek — to druga część stroju kobiecego, która okazuje się zawsze za luźna. Krawcowe robią je tak szerokie, że haftki i pętelki, na które się je zapina, z ogłuszającym hukiem nieraz pękają.
Nie mogę pojąć, dlaczego kobiety znoszą wszystkie te niesprawiedliwości, dlaczego nie wymagają, aby robiono im dostatecznie obcisłe suknie. Nie pochodzi to chyba z braku starania, w gruncie rzeczy bowiem, stroje są jedyną rzeczą, o której naprawdę myślą. Jest to dla nich jedyny zajmujący temat rozmowy, omawiają go też całemi dniami. Zobaczywszy dwie kobiety, możesz śmiało założyć się o ostatniego dolara, że rozmawiają o sukniach, swoich, albo cudzych. Spostrzegasz dwie istoty z anielskiemi minkami, rozmawiające przy oknie i przychodzi ci na myśl, jakie słodkie, pełne dobroci słowa wypowiadają różane ich usteczka.
Podchodzisz bliżej i słyszysz, jak jedna z nich mówi:
— A zatem, zwęziłam pasek, wypuściłam szwu i teraz leży doskonale.
— Do Johnes’ów, — powiada na to druga, — włożę wiśniową bluzkę z żółtą wstawką, a jakie cudowne rękawiczki przyszły do Pattiga; kosztują tylko szyllinga, jedenaście pensów za parę.
Pewnego razu wiozłem łodzią dwie znajome panie. Okolica była prześliczna, obie też dziękowały mi potem serdecznie za piękny spacer. Przez cały czas rozmawiały o strojach.
— Śliczny widok, — mówiłem, wskazując parasolem brzegi, — niech panie spojrzą na te błękitniejące w oddali wzgórza! A ta polanka wśród lasu, tam...
— Rzeczywiście, bardzo ładnie, — odpowiadała jedna z pań. — A może wziąć łokieć lekkiej tafty?
— Jakto, i nie przerabiać spódnicy?
— Naturalnie. Jak się nazywa ta miejscowość?
Próbowałem zwrócić im uwagę na coraz nowe piękności, odsłaniające się przed naszymi oczami. Rozglądały się dokoła, mówiły: „cudownie“! „ach, jak tu ładnie!“ i w tej chwili zaczynały zachwycać się swojemi chustkami do nosa i ubolewać nad upadkiem sztuki gufrowania batystu.
Myślę, że gdyby dwie kobiety były zmuszone całe życie spędzać na odludnej wyspie, dni schodziłyby im na rozmowach o zastosowaniu muszli i ptasich piór, jako przybrania do sukien, a co miesiąc wprowadzałyby nową modę.
Bardzo młodzi mężczyźni myślą wiele o strojach, tylko przed sobą do tego się nie przyznają. Nie znaleźliby współczucia. Elegant nie posiada sympatii u swojej płci. Potępiają go bardziej, niż na to zasługuje. Jednak wada ta należy do nieszkodliwych i wkrótce znika. A przytem, mężczyzna, który mając lat dwadzieścia nie lubił się ubierać, w czterdziestym roku życia zaniedbuje się, nosi brudne kołnierzyki i nieczyszczony surdut. Nieco elegancji przyda się zawsze; taka już ludzka natura. Lubię patrzeć na młodego kogucika, kiedy rozpościera skrzydła, wyciąga szyję i krzyczy „kuku-ryku“, jakby cały świat do niego należał. Nie lubię ludzi skromnych, zamiłowanych w samotności. I nikt ich właściwie nie lubi, cokolwiekby tam mówiono o skromnej godności i tym podobnych rzeczach, o których sam mówiący niema pojęcia.
Łagodność i pokora — to wielki błąd na tym świecie. Filozofowie byli złymi znawcami natury ludzkiej, w przeciwnym bowiem razie nie pouczaliby, że ludzie lubią łagodność. Zazwyczaj nic nie nudzi ich tak bardzo. Kłótnie urozmaicają życie, niepodobna zaś wszcząć kłótni z łagodnie odpowiadającemi osobistościami. Powstrzymują one gniew nasz, a nam tego wcale a wcale nie potrzeba.
Chcemy ich właśnie rozzłościć. Doprowadzamy się do przyjemnej wściekłości i właśnie w chwili, gdy rozkoszujemy się słodyczą nieuniknionej awantury, ludzie ci psują wszystko swoją nieznośną łagodnością.
Życie Ksantypy, związanej z tym do niewytrzymania spokojnym mężczyzną, Sokratesem, musiało być jedną nieustającą męczarnią. Wyobraźcie sobie kobietę zamężną, która całe życie żyje z mężem bez kłótni. Mąż powinien uszczęśliwiać swoją żonę pod tym względem. Bogu jednemu wiadomo, jak ciężkie jest życie tych biedaczek. Nie mają przyjemności, z jakich korzystamy my, mężczyźni. Nie chodzą na polityczne mityngi; nie mogą należeć nawet do amatorskiego parlamentu; nie wpuszczają ich do przedziałów dla palących na kolejach, nie widują nigdy pism humorystycznych, a jeżeli nawet widują, to nie rozumieją pieprzu w dowcipach, bo tego nikt im nie chce wytłómaczyć.
To też doprawdy, wziąwszy pod uwagę taki brak rozrywek, moglibyśmy od czasu do czasu dostarczyć im przynajmniej kłótni, nawet wbrew chęci. Naprawdę rozumny mężczyzna tak właśnie postępuje i dlatego jest kochany, jak na to zasługuje, albowiem drobne grzeczności trafiają zawsze do serca kobiety. Tego rodzaju dowód ofiary, złożonej na ołtarzu miłości, skłania je do opowiadania przyjaciółkom, jaki to z niego był dobry mąż, bo, zresztą, zdarza się to zazwyczaj już po jego śmierci.
Tak, ciężkie musiało być życie Ksantypy. Epizod z cebrem zwłaszcza pozostawił w niej zapewne niesłychanie przykre wspomnienia. Biedna kobieta! Spodziewała się, że może w ten sposób przynajmniej zdoła go trochę rozruszyć. Tak się starała, żeby jaknajprędzej napełnić ceber! Może nawet bardzo daleko chodziła po pomyje? A tu takie powitanie! Według wszelkiego prawdopodobieństwa Ksantypa siadła i gorzko zapłakała. Jakże smutne musiało wydać się to życie biednemu dziecku, które w dodatku nie miało matki i nie mogło na jej łonie wypłakać żalu do męża.
Co ją obchodziło, że mąż jej jest wielkim filozofem? Wielka filozofja jest do niczego w małżeństwie.
Żył niegdyś mały chłopczyk, który chciał koniecznie popłynąć na morze. Kapitan zapytał go, co umie. Chłopczyk odparł, że umie na wyrywki tabliczkę mnożenia, umie robić zielniki, zna cały Stary Testament i potrafi zadeklamować „Wśród ognia na pokładzie stał on“ i „Jest nas siedmioro” Worthworth’a.
— Dobrze dobrze, — powiedział marynarz. — A potrafisz nosić węgle?
Tak samo w małżeństwie. Nie tyle się wymaga wielkich talentów, co umiejętności przydania się w życiu praktycznem. Rozum nie jest zbyt wysoko ceniony w związkach małżeńskich. Niezbyt go potrzebują, a nawet niezbyt pragną. Nasze żony mierzą nas specjalną swoją miarą, w której rozum nie posiada żadnego znaczenia. Na twoją żonę, albo kochankę rozum twój, albo talent nie sprawiają najmniejszego wrażenia, kochany czytelniku. Dajcie jej męża, który potrafiłby dokładnie wypełniać jej polecenia, nie probójąc wypowiadać pod tym względem własnego zdania, ani innych, tym podobnych głupstw; męża, który umiałby trzymać dziecko, jak należy i nie robić przykrości z powodu niedość gorącej baraniny. Oto mąż, jakiego potrzeba rozumnej kobiecie, a nie jacyś tam filozoficzni i artystyczni nudziarze, którzy wywracają wszystko do góry nogami i porządnych ludzi doprowadzają do pasji swoją głupotą.





O ZEGARACH.

Istnieją dwa rodzaje zegarów: po pierwsze, zegary, które chodzą zawsze nieregularnie, same o tem wiedzą i są z tego dumne i po drugie, takie, co zawsze idą regularnie aż do chwili, gdy przyjdzie wam do głowy im zaufać. Wtedy stają, są naraz tak niepunktualne, że poprostu ogarnia was zdumienie, jak takie zegary mogą istnieć w kraju cywilizowanym. Pamiętam, że kiedy byłem dzieckiem, w domu naszym był właśnie zegar tego rodzaju, i otóż pewnego zimowego ranka obudził nas wszystkich o godzinie trzeciej po północy. Kiedyśmy ukończyli śniadanie, była zaledwie czwarta, a zaraz po piątej poszedłem do szkoły; przyszedłszy tam, siadłem na schodach przed drzwiami i począłem gorzko płakać: myślałem, że świat przewrócił się do góry nogami — wszystko jakby wymarło dokoła.
Człowiek, który może żyć pod jednym dachem z takim zegarem i nie podejść do niego choć raz na miesiąc dla wypowiedzenia swego zdania o nim, jest albo niebezpiecznym konkurentem starożytnej firmy „nieszczęśliwy Hiob“, albo też posiada zbyt mały zapas wymysłów, skutkiem czego uważa, że lepiej wcale nie wdawać się z nim w rozmowę.
Marzeniem takiego zegara jest skusić cię, żebyś według niego obliczył czas odejścia pociągu. W ciągu tygodni całych pokazuje czas tak dokładnie, że jeżeli bywa jaka różnica pomiędzy nim, a słońcem, jesteś przekonany, że winno tu słońce, a nie zegar. Wierzysz głęboko, że gdyby zegar ten pospieszył się kiedy o ćwierć sekundy, albo opóźnił o jedną ósmą minuty, wpadłby zpewnością w rozpacz i umarł skutkiem pęknięcia serca.
I oto z dziecięcą wiarą w niezłomną uczciwość takiego zegara, pewnego pięknego poranku gromadzisz dokoła siebie w przedpokoju całą rodzinę, całujesz dzieci, trafiasz palcem w oko niemowlęcia, przyrzekasz żonie pamiętać o węglu, machasz na pożegnanie parasolem i jedziesz na dworzec kolejowy.
Nie mogłem nigdy rozstrzygnąć, co jest przykrzejsze: pędzić co sił na dworzec, odległy o dwie mile i przybiegłszy wreszcie zrobić odkrycie, że do odejścia pociągu brakuje jeszcze trzy kwadranse czasu; czy też przez całą drogę iść spokojnie, nie spiesząc się, potem tłuc się bez celu przy kasie i przelewać z pustego w próżne z pierwszym lepszym miejscowym idjotą, a wreszcie z najspokojniejszą miną wyjść na platformę w tej samej chwili, gdy pociąg rusza właśnie z miejsca.
Co zaś do zegarów drugiego rodzaju, to jest zwykłych, idących stale niepunktualnie, — to są one stosunkowo nieszkodliwe. Nakręcisz go raz, albo dwa na tydzień, poprawiasz go, czyli, jak mówisz — „regulujesz“ (jest to to samo zresztą, co „uregulować“ londyńskiego kota wczesną wiosną). Wszystko to jednak czynisz bynajmniej nie z jakichś egoistycznych pobudek, lecz dlatego poprostu, że uważasz za swój obowiązek sumiennie obchodzić się z zegarem. Chcesz mieć przekonanie, że ze swojej strony zrobiłeś dla tego zegara wszystko, co tylko było można, aby potem, jeżeli coś się zdarzy, nie mieć przynajmniej wyrzutów sumienia.
Że zaś, poprawiając go, nie masz nadziei go naprawić, — myśl taka nigdy nawet nie przyjdzie ci do głowy — zatem nie możesz mieć zawodu. Pytasz naprzykład pokojową, która godzina.
— Na zegarze w jadalnym pokoju jest kwadrans na trzecią, — brzmi odpowiedź.
Ale zegar nie zdoła cię oszukać. Wiesz doskonale, że naprawdę jest teraz dziesiąta wieczór; a przypomniawszy sobie, że przed czterema godzinami zegar spieszył się o czterdzieści minut zaledwie, co wydało ci się dość niezwykłem, dziwisz się dobrodusznie jego energji, oraz niesłychanemu zapasowi sił, nie mogąc zrozumieć, skąd on je bierze.
Ja sam mam zegar, nie zachowujący żadnych prawideł i postępujący tak samodzielnie, że, o ile mi się zdaje, w dziedzinie mierzenia czasu nie wynaleziono jeszcze nic podobnego. Jako zegar, jest do niczego, ale jako nieustanna zagadka, jest niesłychanie oryginalny i zdumiewa swoją pomysłowością.
Opowiadano mi raz o jakimś jegomościu, który twierdził, że jego zegara nikt, oprócz niego, nie jest w stanie zrozumieć. Mówił, że jest to doskonały zegar, że można mu w zupełności zaufać, przedtem tylko trzeba go poznać i wystudjować jego system; człowieka niewtajemniczonego zaś może łatwo w błąd wprowadzić.
— Kiedy, naprzykład, bije piętnaście uderzeń, — opowiadał ów jegomość, — wskazówki zaś pokazują dwadzieścia minut na dwunastą, wiem, że to oznacza trzy kwadranse na czwartą.
A że zegar swój wystudjowałem dokładnie, nic dziwnego, że pod tym względem stoi o wiele wyżej od pierwszego lepszego powierzchownego obserwatora.
Główny wdzięk jednak mojego zegara stanowi to, że pokazuje taką godzinę, jaka mu się podoba. Chodzi bez żadnego systemu, zależnie od humoru. Jednego dnia zechce mu się poswawolić, i oto w ciągu rana pędzi o całe trzy godziny naprzód, jak gdyby nigdy nic; nazajutrz ledwo, ledwo lezie, co cztery godziny spóźniając się o dwie, poczem, po dwunastej w południe, staje już nadobre: jest zbyt zmęczony, by módz cośkolwiek robić; potem, pod wieczór, robi mu się weselej na duszy, więc zaczyna znowuż chodzić prędzej, lub wolniej, — zależnie od nastroju.
Nie chcę jednak zawiele opowiadać o tym zegarze, bo, chociaż mówię najprawdziwszą prawdę, mogą mi nie uwierzyć i gotowi pomyśleć, że przesadzam.
Przyznacie, że każdego może rozwścieklić, jeżeli ze wszystkich sił stara się mówić prawdę, a tymczasem mu nie wierzą. Budzi się wtedy w człowieku chęć kłamania naumyślnie, dla pokazania, jaka jest różnica pomiędzy prawdą, a zmyśleniem. Mnie samemu przychodzi nieraz ochota postąpić w ten sposób właśnie, lecz od czynów takich ratuje mię staranne wychowanie, jakie otrzymałem w dzieciństwie, będąc jeszcze dzieckiem.
Powinniśmy być bardzo ostrożni i nie ulegać nigdy chętce przesadzania: jest to zwyczaj, wzrastający wraz z latami.
A przytem, to taki ordynarny zwyczaj. Za dawnych czasów, kiedy przesadzali tylko poeci i kupcy kolonjalni, „tendencją powiększenia, niż zmniejszenia oceny samych faktów“, by poczytywano za dowód rozumu i dobrych manier. Obecnie jednak przesadzają wszyscy bez wyjątku. Nauka zmyślania w obecnym programie naszego wychowania nie jest już uważana za „przedmiot dodatkowy“, bez którego można się obejść; stanowi ona rzeczywistą potrzebę, bez niej bowiem niepodobna przystąpić do walki o byt.
Ludzie przesadzają we wszystkiem na świecie, przesadzają absolutnie wszystko, poczynając od ilości sprzedawanych rocznie rowerów, a kończąc na liczbie nawracanych corocznie pogan..., łaknących zbawienia i whisky. Przesada stanowi podstawę naszego handlu, może być nazwana nawozem naszej sztuki i literatury, fundamentem naszego życia społecznego, podporą bytu politycznego. Siedząc na szkolnej ławie przesadzamy w opowiadaniach o swoich bójkach, stopniach i długach naszych ojców. Jako dorośli, przesadzamy swoje uczucia, dochody — oczywiście, nie w rozmowie z poborcą podatkowym, wtedy bowiem przesadzamy swoje rozchody” — przesadzamy swoje cnoty; przesadzamy nawet swoje wady i będąc w gruncie rzeczy najspokojniejszymi ludźmi na świecie, udajemy jakichś baszy-buzuków i urwipołciów.
Obecnie zaś upadliśmy tak nizko, że, staramy się postępki swoje nawet zastosować do swoich przesadnych opowieści, a życie — do zmyślonych przez siebie bajek. Powiadamy, że robimy to „dla przyzwoitości“; słowa te przecież zawierają głęboką ironję, uwydatniającą najlepiej naszą dziecinną głupotę.
Czy, mając zaledwie sto funtów rocznego dochodu, nie opowiadamy, że mamy dwieście? Kiedy nasza piwnica świeci pustkami, a w piecach wcale się nie pali, jesteśmy najszczęśliwsi, jeżeli „świat“ (sześć znajomych osób i ciekawy sąsiad na dokładkę) uwierzy naszym opowiadaniom, że zarabiamy półtora tysiąca funtów sterlingów rocznie? Kiedy zaś nasze dochody wynoszą pięćset funtów sterlingów, mówimy, że mamy okrągły tysiąc, a wtedy nasz ukochany „świat“ na opinji którego tak bardzo nam zależy (składa się już teraz z szesnastu znajomych osób, z których dwie trzymają własne konie!) zaczyna wierzyć, że może naprawdę wydajemy siedm tysięcy funtów; rzeźnik i piekarz jednak wiedzą o tem daleko więcej, bo przecież nie napróżno prowadzą długie rozmowy z naszą pokojową.
Potem zaś, przyswoiwszy sobie już całkiem tę sztukę, stajemy się coraz śmielsi i zaczynamy wydawać tyle pieniędzy, co jakiś nabab indyjski, a przynajmniej innym zdaje się, że je wydajemy, wtedy już bowiem potrafimy zdobywać fałszywą świetność za fałszywe pieniądze, t. j. domniemane bogactwo, bez grosza przy duszy. A świat, nasz najdroższy, stary przyjaciel — niech Belzebub mu błogosławi, bo świat jest dziecięciem Belzebuba, — co do tego nie może być najmniejszej wątpliwości, podobieństwo jest uderzające: obaj mają jednakowe manjery — tłoczy się dokoła nas, oklaskuje nas i wyśmiewa się z naszych kłamstw, sam bierze udział w oszustwie i trzęsie się z radości na myśl, że prędzej, czy później grom musi spaść na nasze głowy, że padniemy pod młotem Prawdy, podobnym do młota Tora.
Prawda i Rzeczywistość zestarzały się i wyszły z mody, moi mili czytelnicy; kierować się niemi w życiu mogą tylko głupkowaci, pospolici ludzie. W naszych czasach, kiedy tak wielkie znaczenie przypisuje się rozumowi, nawet mądry pies zwraca uwagę przedewszystkiem na pozory, nie zaś na rzeczywistość. Z pogardą patrzymy na czarną, twardą ziemię. Budujemy sobie mieszkania i urządzamy życie w pięknej zdaleka, tęczowej krainie chimer i złudzeń.
Nam samym zaś, którzy żyjemy i spędzamy dzień i noc za tęczą, dom nasz wcale piękny się nie wydaje; pokoje zapełnia jakaś ciemna, wilgotna mgła, a co najgorsze, że ani na chwilę nie opuszcza nas obawa: obawiamy się, że nastanie wreszcie chwila, kiedy rozsuną się te złocone obłoki, my zaś upadniemy — przyczem, oczywiście, boleśnie się potłuczemy — na tę leżącą u naszych stóp, twardą, jak kamień ziemię.
Ale cóż z tego, jeżeli my sami czujemy się nieszczęśliwi żyjąc w bezustannym strachu? Postronnym dom nasz wydaje się piękny, wspaniały. Robotnicy w polu, podniósłszy oczy, spoglądają z zawiścią na nasz pałac, w którym żyjemy bez troski i tak wesoło. Jeżeli im się zdaje, że nam jest w nim dobrze, powinno to nam wystarczać najzupełniej. Uczono nas przecie, że należy żyć dla innych, nie dla siebie; dajemy zatem dowód, że nauki te nie poszły nadaremno i że jaknajlepiej stosujemy się do tej szczególnej metody. Ach, tak! Możemy się uważać za wiernych poddanych, w całem znaczeniu wyrazu, tego od niedawna panującego króla, syna Oszustwa i księżniczki Obłudy i składamy mu niemało ofiar. Żadnemu jeszcze władcy świata nie ulegliśmy tak ślepo, jak jemu! Żaden panujący nie miał nad światem takiej, jak on władzy!
No, ale miałem wam przecież opowiedzieć o naszym zegarze.
Przedewszystkiem należy zaznaczyć, że myśl nabycia zegara przyszła do głowy mojej żonie. Byliśmy na obiedzie u Beggles’ów, wkrótce potem, jak Beggles kupił sobie zegar — „znalazł go w Essex“, — jak się wyraził, mówiąc o nowym nabytku. Beggles wszędzie chodzi, starając się wiecznie coś znaleźć. Staje, naprzykład, przed jakiemś starożytnem, rzeźbionem łożem, wagi nie mniej niż trzy tonny i nieodmiennie mówi: „Patrzcie, jaki śliczny drobiazg! „Znalazłem go w Hollandji“, — jakby znalazł się je na szosie i przyniósł w parasolu, żeby tego nikt nie widział!
Beggles był zachwycony swoim zegarem i przez cały czas o nim tylko mówił. Był to porządny, staromodny zegar w szafce dębowej, wysokości co najmniej ośmiu stóp, a chód miał tak donośny i uroczysty, że ani na chwilę niepodobna było o nim zapomnieć.
Beggles twierdził, że to właśnie w jego oczach jest największą zaletą zegara, bo kiedy w domu wszyscy zasypiają, zalega głęboka cisza, on zaś zostaje sam na sam ze swoim zegarem, wydaje mu się, że rozmawia z nim stary, doświadczony przyjaciel, który dużo w swem życiu widział, a teraz opowiada mu o dawnych czasach, o tem, jak się wówczas żyło i wogóle o wszystkiem, co odnosi się do ludzi starej daty.
Zegar ten sprawił wielkie wrażenie na mojej żonie. Kiedyśmy wracali do domu, przez całą drogę była bardzo zamyślona, a kiedy weszliśmy na schody i stanęliśmy przed drzwiami naszego mieszkania, powiedziała: „Czemużbyśmy nie mieli sobie także kupić takiego zegara?“ Dodała, że jak będziemy mieli w domu taki zegar, to tak samo, jakbyśmy pozyskali dobrego, kochającego przyjaciela, który będzie dbał o nas wszystkich, — imaginowała sobie nawet, że będzie pilnował naszego niemowlęcia.
Miałem w Northamptoneshine pewnego znajomego, u którego kupowałem nieraz używane meble; i tym razem więc zwróciłem się do niego. Wkrótce potem otrzymałem od niego list z zawiadomieniem, że ma akurat to, czego mi potrzeba. (Okazuje się, że zawsze ma on akurat to, czego mi potrzeba. Pod tym względem jestem bardzo szczęśliwy). Pisał, że jest to tak starożytny i oryginalny zegar, jakiego oddawna już nie zdarzyło mu się widzieć; przy liście była załączona fotografja, oraz szczegółowy opis zegara: w końcu zaś pytał, czy ma mi go przysłać. Wnosząc z fotografji i opisu, był to taki właśnie zegar, o jaki mi chodziło, zatelegrafowałem więc do niego:
„Proszę niezwłocznie wysłać zegar“.
W trzy dni potem ktoś zastukał do naszych drzwi, — oczywiście, że tego dnia stukano już i przedtem, będę jednak opowiadał o tem tylko, co ma związek z zegarem, — a służąca oznajmiła, że za drzwiami stoi jakichś dwóch ludzi, którzy chcą koniecznie ze mną się widzieć.
Okazało się, że przywieziono zegar; bardzo dobrze, — rzekłem więc najspokojniej w świecie, — wnieście go na górę“, na co, ku wielkiemu memu zdumieniu, usłyszałem, że jest to poprostu niemożliwe i że zegara na górę wnieść niepodobna.
Poszedłem przeto na dół i cóż zobaczyłem? Na schodach, pomiędzy poręczą a ścianą, uwięzła skrzynia takich rozmiarów, że można ją było śmiało wziąć za ów futerał, w którym została przywieziona „Igła Kleopatry“.
Furmani oświadczyli, że jest to właśnie mój zegar.
Przyniosłem dłuto i lewar, potem najęliśmy jeszcze dwóch jakichś obszarpańców z ulicy i namęczywszy się w pięciu w ciągu dwóch godzin, wyjęliśmy wreszcie zegar ze skrzyni, poczem, ku niewymownej radości reszty mieszkańców, dostęp na schody został otwarty.
Musieliśmy zegar wnieść na górę, gdzie wyznaczyłem mu miejsce w rogu jadalnego pokoju.
Zpoczątku objawiał niepokonaną chęć przewrócenia się; przygniecenia którego z domowników, potem jednak, dzięki temu, że nie pożałowałem ani gwoździ, ani polan na podpórki, doszedłem wreszcie do tego, że można było z nim żyć w jednym pokoju; zmęczyłem się straszliwie przy tej robocie, opatrzywszy więc co większe rany, czemprędzeń udałem się na spoczynek.
Naraz budzi mię wśród nocy wystraszona żona i opowiedziawszy, że zegar wybił przed chwilą trzynaście uderzeń, zapytuje, jak myślę, kto to ma umrzeć. Powiedziałem, że nie wiem, ale przypuszczam, że u sąsiada zdechnie kotka.
Żona odrzekła na to, że ma złe przeczucia co do dziecka. Niczem nie można było jej uspokoić: płakała, dopóki nie zasnęła.
Nazajutrz od samego rana usiłowałem przekonać ją, że się myli, aż wreszcie trochę się uspokoiła. Po południu zegar znowuż wybił trzynaście.
Wówczas ogarnęły ją poprzednie obawy. Była przekonana, że ja i dziecko, oboje jesteśmy skazani na śmierć, ona zaś zostanie wkrótce bezdzietną i wdową. Chciałem obrócić to w żart, ale żonę zmartwiło to jeszcze bardziej. Twierdziła, że ja myślę to samo, udaję zaś wesołego dlatego tylko, żeby ją uspokoić i dodała, że postara się mężnie znieść straszliwy wyrok losu.
Wszystkiemu zaś, według niej, winien był Beggles.
W nocy zegar wydzwonił jeszcze jedno ostrzeżenie, które moja żona zastosowała do ciotki Marji i, jak się zdawało pogodziła się z przeznaczeniem. Żałowała jednak bardzo, że wogóle kupiłem zegar i pytała, kiedy wreszcie odzwyczaję się od idjotycznej manii skupowania starych gratów dla upiększenia domu.
Nazajutrz zegar wybił cztery razy po trzynaście uderzeń a wtedy żona nabrała już otuchy. Mówiła że jeżeli wszyscy mamy umrzeć, to niema się czego martwić. Przyjdzie napewno dżuma, albo cholera i wszyscy razem zostaniemy wzięci do nieba.
I na tę myśl odrazu poweselała.
Potem zegar począł przepowiadać śmierć wszystkim naszym krewnym i znajomym, wreszcie zaś zabrał się do sąsiadów.
Przez kilka miesięcy wybijał codziennie niezliczoną ilość razy po trzynaście uderzeń, nam zaś okropnie się znudziły te wszystkie morderstwa, — a na odległość kilku mil dokoła nie zostało już teraz ani jednej żywej duszy.
Potem jednak zmienił system i przestał zabijać ludzi: wydzwania odrazu trzydzieści dziewięć, albo czterdzieści jeden uderzeń, co już całkiem nieszkodliwe. Obecnie ulubioną cyfrą naszego zegara jest trzydzieści trzy, dwa razy na dzień wszakże bije czterdzieści dziewięć. Nigdy nie więcej. Nie wiem, dlaczego tak jest i nigdy nie mogłem zrozumieć tego dziwnego gustu mojego zegara, faktem jest jednak, że więcej, niż czterdzieści dziewięć nie bije nigdy.
Nie zdarzyło się też, żeby bił w jednych i tych samych odstępach czasu; bije wtedy, kiedy mu się podoba i kiedy uważa za wygodne. Czasami w ciągu godziny bije trzy, albo cztery razy, kiedy indziej znów przejdzie pół dnia, a on nie wybije ani razu.
Taki już z niego oryginał!
Myślałem nieraz o tem, że należałoby go oddać do „naprawy“, aby bił, jak należy i wogóle zachowywał się trochę przyzwoiciej; ale mimo wszelkich wad tego zegara, polubiłem go za to właśnie, że tak zuchwale kpi sobie z czasu.
Nie ulega wątpliwości, że niema dlań najmniejszego szacunku. Rozmyślnie jakby narusza prawidłowość swego chodu, aby jawnie go obrażać. O pół do trzeciej bije trzydzieści ośm uderzeń, a w dwadzieścia minut później oświadcza, że jest dopiero pierwsza.
Czyliżby to było skutkiem tego, że pogardzając swym władcą chce mu to okazać? Powiadają, że pan nie jest nigdy bohaterem w oczach swej służącej; czyżby i czas również, ze swojem nieruchomem obliczem, był jedynie mijającą wątłą istotą — może odrobinkę większą niż inne, ale nic więcej — w oczach swego starszego sługi? Albo może, idąc bezustanku przez długie, długie lata, zegar przekonał się wreszcie, jak marny jest ów czas, wydający się przerażonym oczom biednego człowieka takim nieograniczonym i nieskończonym?
Może wybijając swoje trzydzieści, albo czterdzieści uderzeń, mówi sobie z drwiącym uśmiechem: „Znam cię przecież dobrze, mój Czasie, chociaż głupi ludzie obawiają się ciebie, poczytując za jakieś bóstwo. Czemże jesteś, jeśli nie złudą i snem, jak wszystko na tej ziemi? A nawet mniej jeszcze, albowiem przeminiesz i nigdy już nie wrócisz. Nie bójcie się go, nieśmiertelni ludzie! Czas — to tylko cień ziemskiego życia na bezkreśnej równinie Wieczności!“





O TEM, ŻE NIEZAWSZE NALEŻY SŁUCHAĆ CUDZYCH.

Pewnego zimowego wieczoru chodziłem po platformie dworca kolejowego, czekając przybycia pociągu z Watford. Nagle spostrzegłem mężczyznę, w najokropniejszy sposób przeklinającego kolejowy automat. Dwukrotnie nawet pogroził mu pięściami. Myślałem, że lada chwila rzuci się nań i porządnie wygrzmoci. Usłyszawszy jednak moje kroki, gwałtownie się odwrócił.
— Czy nie pan jesteś człowiekiem, który dopiero co stał tutaj? — zapytał.
— Gdzie właściwie? — odparłem. — Przez ostatnie pięć minut chodziłem wciąż tam i zpowrotem po platformie.
— No, tutaj, gdzie teraz stoimy, — zawołał nieznajomy. — Gdzie według pana może być „tutaj“ — tam, czy co?
Wyglądał na straszliwie rozgniewanego.
— Może i stanąłem na tem miejscu podczas swojej wędrówki; zapewne to chcesz pan powiedzieć? — zapytałem.
Mówiłem niezmiernie grzecznie umyślnie, dla uwydatnienia jego ordynarności.
— Chcę powiedzieć, co powiedziałem, — odrzekł — czy pan jesteś tym człowiekiem, który przed chwilą za mną rozmawiał?
— Nie, nie ja, — odpowiedziałem, — dobranoc.
— Czy jesteś pan tego pewien?
— Nie tak łatwo zapomina się rozmowy z takimi ludźmi, jak pan — odparłem.
Ton, którym przemawiał, był poprostu impertynencki.
— Przepraszam, — rzekł od niechcenia, — zdawało mi, że jest pan podobny do człowieka, który przed chwilą tu ze mną rozmawiał.
Trochę mię to udobruchało; przytem na platformie nie było nikogo, oprócz niego, a miałem jeszcze przed sobą kwadrans czekania.
— Nie, to nie ja z panem rozmawiałem, odezwałem się wesoło, — a pan chcesz czego od tego człowieka?
— Naturalnie (mówił, czując widocznie potrzebę użalenia się przed kimś); wrzuciłem pensa w otwór tego aparatu, chcąc dostać pudełko zapałek. Czekam parę minut, zapałek jak niema, tak niema. Zacząłem z całej siły potrząsać maszyną i kląć, ile wlazło. Wtem podszedł do mnie mężczyzna pańskiego wzrostu — czy pan jesteś zupełnie pewien, że to nie pan?
— Najzupełniej — odparłem. — Przyznałbym się przecie, gdyby tak było. I cóż panu ten człowiek zawinił?
— Zobaczył, o co chodzi, a może się tylko domyślił. — Nieznośne są te aparaty — powiedział, — trzeba się naprzód na nich dobrze poznać“. — Wcale nie, — odrzekłem, — trzeba je poprostu wziąć i powrzucać do wody. Warjowałem poprostu: ani jednej zapałki, a zawsze wożę całe paki. — „Zdarza się czasem, że przedmiot więźnie w aparacie, — rzekł nieznajomy, — w takim razie najlepiej jest wrzucić jeszcze jednego pensa; nieraz ciężar pierwszego nie wystarcza. Drugi obciąga szufladkę i wyskakuje sam, a w ten sposób otrzymuje się żądany przedmiot wraz z dodatkowym pensem. Ja sam nieraz tak kupowałem w automatach“. Zapewne, była to głupia rada, ale człowiek ten przemawiał z taką pewnością, jakby przez całe życie miał do czynienia z temi djabelskiemi maszynami, ja zaś uwierzyłem mu, jak stary osieł. Wrzuciłem pieniądz do automatu, a potem dopiero spostrzegłem, że to był nie penny, ale dwa szyllingi. Do pewnego stopnia gałgan miał rację. Przedmiot wyskoczył, ale zobacz pan, co mi się dostało.
Wyciągnął rękę. Było to pudełko cukierków.
— I to kosztuje mię dwa szyllingi i pensa, — rzekł z goryczą. — Jeżeli uda mi się sprzedać, dostanę akurat trzecią część.
— Włożyłeś pan pieniądze nie tam, gdzie potrzeba, — powiedziałem.
— Sam to wiem! — wrzasnął na całe gardło. (Nie można powiedzieć, żeby rozmowa z nim była przyjemna; dawnobym go już opuścił, gdyby na platformie był ktokolwiek inny).
— Nie o to mi chodzi, że zmarnowałem pieniądze, ale o to, że muszę jeszcze dźwigać to pudlisko. No, niechby mi się tylko dostał w ręce tamten idjota!
Doszliśmy w milczeniu do końca platformy.
— I pomyśleć że istnieją specjaliści od dawania nieproszonych rad, — odezwał się ze złością nieznajomy, kiedyśmy skręcali zpowrotem na platformę. — Całe życie obawiam się, że dzięki takiemu indywiduum odsiedzę kiedy z pół roku za kratkami.
Pamiętam, miałem kiedyś ponny. (Zdecydowałem, że nieznajomy musi być niezamożnym dzierżawcą; coś w jego tonie zalatywało korzeniami i innemi przedmiotami gospodarstwa rolnego). Był to czystej krwi wallijski ponny; śliczne zwierzątko. Przez całą zimę trzymałem go na świeżej paszy, z wiosną zaś postanowiłem wypróbować. Zaprzągłem go do wózka i pojechałem. Do miasta było dziesięć mil. Mój ponny przez całą drogę ponosił, a kiedy dojechaliśmy na miejsce, był cały w pianie.
Przed zajazdem stał jakiś człowiek.
— Ślicznego masz pan ponny, — mówił.
— Tak, niczego, — odpowiadam.
— Nie trzeba ich zapędzać, dopóki są młode, — odzywa się znowuż.
— Odmachał dziesięć mil, — powiadam, — a przez cały czas musiałem go powstrzymywać; zpewnością też jestem bardziej od niego zmęczony.
Załatwiłem interesa, wróciwszy zaś do zajazdu, spostrzegłem, że nieznajomy stoi jeszcze na tem samem miejscu.
— Będzie pan jechał pod górę? — zapytał.
Od pierwszej chwili coś mi się w nim niepodobało.
— A tak, muszę się dostać na drugą stronę góry, — powiadam. — Może wiecie, jak tamtędy przejechać i nie wspinać się pod górę. Powiedźcie z łaski swojej, będę wam bardzo wdzięczny.
— Posłuchaj pan mojej rady: daj mu przed odjazdem szklankę starego ale’u.
— Starego ale’u? — powiadam. — Ależ on jest członkiem towarzystwa trzeźwości.
— Głupstwo, — mówi nieznajomy. Daj mu pan szklankę starego ale’u. Znam radę. Jest to doskonały ponny, tylko jeszcze nieustatkowany. Daj mu pan mocnego ale’u, a poniesie pana pod górę, jak wytrawny kulis, i to bez najmniejszego wysiłku.
Nie wiem, co to jest za specjalny jakiś rodzaj ludzi. Człowiek pyta później sam siebie, czemu nie wbił mu kapelusza na oczy i nie utopił w najbliższym wodopoju. Kiedy takie indywiduum daje radę, mimowoli się jej słucha. Przyniosłem szklankę starego ale’u. Dokoła stało z półtuzina parobków, którzy, naturalnie, poczęli się ze mnie wyśmiewać.
— Po co sprowadzasz go na złą drogę Jimm, — odezwał się jeden z nich. — Przecież on zacznie grać w karty, okradnie bank i zamorduje własną matkę. Takie bywają zawsze skutki szklanki ale’a, jeżeli wierzyć pobożnym broszurom.
— Nie będzie pił. Ale napewno nie przypadnie mu do gustu.
— A więc masz tam dla niego cygara? — mówi trzeci.
— Kubek kawy i kawałek chleba z masłem daleko lepiej smakowałoby mu na takie zimno, — powiada czwarty.
Chciałem już wylać ale’u, albo sam go wypić; strasznie głupio wyglądało dawać taki porządny trunek głupiemu, czteroletniemu ponny, ale ten gałgan, ledwo poczuł zapach piwa, w tej chwili odwrócił głowę i wypił duszkiem całą szklankę, jak prawdziwy chrześcijanin. Wsiadłem do bryczki i odjechałem przy głośnych okrzykach obecnych. Na górę dostaliśmy się całkiem szczęśliwie. Tutaj wszakże ale’u uderzył mu do głowy. Nieraz zdarzało mi się odwozić do domu pijanych mężczyzn i nie mogę powiedzieć, żeby to było zbyt przyjemnie. Widywałem też pijane kobiety; to jeszcze gorsze. Ale broń mię Panie Boże, abym raz jeszcze miał do czynienia z pijanym wallijskim ponny. Ponieważ ma cztery nogi, więc potrafił się jeszcze jakoś na nich utrzymać, ale o tem, żeby iść, jak należy, nie mogło być nawet mowy, mnie zaś nie pozwalał sobą kierować. Co chwila znajdowaliśmy się to po jednej, to po drugiej stronie góry. A jeżeli dostawaliśmy się nawet na środek, to nieodmiennie stawaliśmy w poprzek drogi. Naraz usłyszałem za sobą dzwonek rowerzysty, ale nie mogłem w żaden sposób wykręcić. Krzyknąłem więc tylko, żeby się zatrzymał.
— Chcę wyminąć bryczkę, — zawołał rowerzysta, podjechawszy bliżej.
— Niemożna, — krzyknąłem w odpowiedzi.
— Dlaczego? — zapytał. — Cóż to? miejsca brak? Za mało jeszcze drogi?
— A tak, za mało, wartoby poszerzyć, — odpowiedziałem. — Trzeba mi teraz dużo miejsca.
Jechał za mną z pół mili, ani na chwilę nie przestając mi wymyślać. Kilkakrotnie próbował nas wyminąć. Ale ponny, jakby naumyślnie, za każdym razem stawał w poprzek drogi.
— Śliczny mi furman, — krzyczał, — nie ma pojęcia o powożeniu.
Rowerzysta miał słuszność: nie mogłem powozić, wybiwszy się całkiem z sił.
— Hej, ty tam, — krzyczał dalej, — dokąd cię djabli niosą? Na pożar tak pędzisz, czy co? (Był to bardzo ordynarny człowiek).
Wreszcie straciłem cierpliwość.
— Czego się pan mnie czepiasz! — krzyknąłem w odpowiedzi. — Wymyślaj mojemu ponny, jeżeli już koniecznie musisz kogoś zwymyślać. Ja i bez pana mam tego dosyć. Idź pan do djabła, bardziej go tylko jeszcze rozdrażniasz.
— Co się stało z ponny’m? — zawołał.
— Cóż to, nie widzisz pan, — odpowiedziałem. — Jest przecież pijany.
Odpowiedź ta musiała mu się pewnie wydać bardzo głupia. Prawda najczęściej wygląda nieprawdopodobnie.
— Jeden z was zpewnością jest pijany, — odparł. — Gdybym zechciał, mógłbym cię jednym palcem wyrzucić z wózka.
Gdybyż był wykonał tę groźbę! Dużo dałbym za to, żeby na bryczce nie siedzieć. Ale mu się to nie udało. Podjechał zapewne zbyt blizko, skutkiem czego ponny szarpnął się raptem w bok. Usłyszałem krzyk i przekleństwa i w tej samej chwili poczułem się od stóp do głowy oblany wodą z rowu. Potem przeklęte bydlę poniosło. Przed nami jechał jakiś człowiek, śpiąc na wozie z giętemi krzesłami. Zdumiewające, w jak niewygodnych pozach zasypiają ci ludzie i jak stosunkowo niewiele nieszczęśliwych wypadków z nimi się zdarza. Sądzę, że do końca życia nie zrozumiał, co się właściwie wtedy z nim się stało. Nie mogąc się obejrzeć, zobaczyłem tylko, jak człowiek ten naraz wywinął koziołka w powietrzu; a jakiś policjant krzyczał, żebym się zatrzymał. Słyszałem, że mówił coś o szalonej jeździe. O pół mili od Chatam spotkaliśmy pensjonarki, spacerujące parami, — o ile mi wiadomo, pochód taki nazywają „krokodylem“. Jestem pewien, że dziewczątka dotychczas jeszcze rozprawiają o tym wypadku. Biedna nauczycielka dobrze musiała się napracować, zanim zdołała je pozbierać.
W Chatam był jarmark, najludniejszy chyba ze wszystkich, jakie kiedykolwiek miały tam miejsce. Pojechaliśmy przez miasto z szybkością trzydziestu mil na godzinę. Wyjechawszy na szosę, spostrzegłem dyliżans. Doszedłem do takiego stanu, że wszystko było mi już obojętne. Pozostała we mnie tylko ciekawość. O dwanaście yardów od dyliżansu, ponny raptownie przystanął, ja zaś ległem na spodzie bryczki, nie mogąc się stamtąd wydostać, ponieważ siedzenie spadło mi na głowę. Widziałem tylko niebo nad sobą i od czasu do czasu głowę ponny, kiedy stawał dęba. Słyszałem jednak, co mówił woźnica dyliżansu i zrozumiałem, że jemu też jest nie do śmiechu.
— Usuńcie z drogi ten przeklęty wehikuł, — krzyczał.
Gdyby był rozsądniejszy, widziałby, że nic nie mogę poradzić. Usłyszałem, jak rwały się jego konie. Ach, te konie — zobaczą jednego, który zgłupiał i zaraz warjują wszystkie.
— Zabierzcie go do domu i zwiążcie, — krzyczał konduktor.
W tej chwili jakaś pasażerka dostała spazmów i zaczęła się śmiać, jak hyjena. Ponny puścił się znowuż pędem i o ile mogłem wnosić z biegu chmur, przegalopowaliśmy tak ze cztery mile. Potem przyszło mu na myśl przeskoczyć przez płot, a spostrzegłszy widocznie, że bryczka mu wtem przeszkadza, począł ją rozbijać. Gdybym nie widział tego na własne oczy, nie uwierzyłbym nigdy, że można roznieść bryczkę na tyle kawałków. Uwolniwszy się od wszystkiego, za wyjątkiem połowy koła i jednego skrzydła, popędził dalej, ja zaś zostałem na miejscu nad ruinami bryczki, niewymownie szczęśliwy, że mogę wreszcie odpocząć. Ponny wrócił do domu w parę godzin po mnie, a w tydzień potem sprzedałem go za pięć funtów; dziesięć funtów wydałem na naprawę bryczki.
Dotąd jeszcze prześladują mię tym ponny, towarzystwo trzeźwości zaś wydało broszurkę z opisem tego wypadku. Oto, skutki słuchania cudzych rad“.
Współczułem mu najzupełniej, sam bowiem skutkiem rad wycierpiałem niemało. Mam przyjaciela, pracującego w City, z którym widuję się od czasu do czasu. Najgorętszem jego pragnieniem jest wzbogacenie mnie. Zatrzymuje mię na środku ulicy i chwyta za guzik. — „Właśnie o tobie myślałem, — powiada. — Mam dla ciebie doskonały interes. Zamierzamy utworzyć mały syndykat“. Nosi się wiecznie z zamiarem „utworzenia“ małego syndykatu, w którym za swoje sto funtów masz nieodmiennie otrzymać tysiąc funtów zysku. Obliczyłem raz, że, gdybym należał do wszystkich jego małych syndykatów, miałbym teraz dwa miljony pięćkroć tysięcy funtów sterlingów. Ale nie należałem do wszystkich syndykatów. Wziąłem tylko udział w jednym z nich, przed kilkunastu laty, kiedy byłem znacznie młodszy. Dotychczas należę do tego syndykatu, mój przyjaciel zaś jest pewien, że z czasem da mi to tysiące. Znajdując się jednak w niemałych kłopotach, gotówbym każdej chwili odsprzedać swój udział, oczywiście z dobrem ustępstwem. Drugi mój przyjaciel zna się z kimś, wtajemniczonym w sprawy wyścigowe. Zdaje mi się, że większość ludzi ma takich przyjaciół. Zazwyczaj cieszą się oni przed wyścigami wielką popularnością, którą tracą po wyścigach. Trzeci mój dobroczyńca jest zwolennikiem djety. Pewnego razu przyniósł mi jakąś paczkę i wręczył z miną człowieka, zapewniającego mi wszelkie dobra tego świata.
— Cóż to jest? — zapytałem.
— Otwórz i zobacz, — odrzekł tonem czarodzieja z pantomimy.
Otworzyłem paczkę, spojrzałem, ale nie dowiedziałem się wszakże niczego.
— Jest to herbata, — objaśnił mi przyjaciel.
— O, doprawdy! — powiedziałem. — A ja myślałem, że to tytoń.
— To jest, właściwie, nie herbata, ale coś w tym rodzaju, — ciągnął dalej mój przyjaciel. — Wypij jedną tylko filiżankę, a nigdy już nie zechcesz pić innej herbaty.
Miał słuszność. Wypiłem jedną filiżankę. Wypiwszy, poczułem, że nie chcę innej herbaty. Zdawało mi się, że wogóle nie chcę niczego już na świecie, oprócz możności zakończenia życia w spokoju i samotności.
Po tygodniu odwiedził mię znowuż.
— Czy pamiętasz, jak przyniosłem moją herbatę? — powiedział.
— Pamiętam doskonale, — odrzekłem, — dotychczas czuję w ustach smak tego napoju.
— Jakto, czyżby zrobiło ci się po niej niedobrze? — zapytał.
— Tak, trochę, — odparłem, — ale teraz wszystko już przeszło.
Mój przyjaciel zamyślił się.
— Wiesz, że jednak miałeś wtedy słuszność, — odezwał się po chwili, — to rzeczywiście był specjalny gatunek tytoniu, który na zamówienie przysłano mi z Indji.
— Nie mogę powiedzieć, żeby mi bardzo smakował, — odrzekłem.
— Była to z mojej strony głupia pomyłka, — ciągnął dalej mój przyjaciel. — Musiałem wziąć jedną paczkę za drugą.
— O, to się zdarza, — powiedziałem, — co do mnie, jestem pewien, że drugi raz nie uda ci się taka pomyłka.
Wszyscy możemy radzić, wszyscy wiemy, jak należy przyrządzać pudding. Nie twierdzimy, że potrafimy sami go przyrządzić: to nie nasza rzecz. Naszą rzeczą jest tylko krytykować kucharza. Zdaje się, że naszą rzeczą jest wogóle krytykowanie wszystkiego, czego nie robimy sami. W obecnych czasach wszyscy jesteśmy krytykami. Ja mam swoje zdanie o tobie, kochany czytelniku, ty zaś masz zapewne zdanie o mnie. Nie pragnę go poznać; wogóle wolę ludzi, którzy wypowiadają swoje zdania o mnie po za mojemi plecami. Pamiętam, że gdy wygłaszałem odczyty na prowincji, niejednokrotnie wychodziłem z sali razem z publicznością. I za każdym razem zdarzało mi się słyszeć, jak ktoś, idący przedemną, szeptał do swego towarzysza, albo towarzyszki: „Ostrożnie, idzie za nami!“ Jakże byłem wdzięczny temu człowiekowi!
Byłem raz w jednym z klubów na kolacji z pewnym powieściopisarzem, barczystym, atletycznej postawy mężczyzną. Podszedł do nas jeden z członków klubu i rzekł do powieściopisarza: „Przeczytałem właśnie ostatni pański utwór; powiem panu szczerze, co o nim myślę“. „Upraszam pana, — przerwał mu powieściopisarz, — że jeśli pan powiesz, rozwalę panu głowę“. — Tym sposobem nie poznaliśmy jego szczerego zdania.
Wiele wolnych chwil spędzamy na wyśmiewaniu się z naszych bliźnich. Zdumiewająca rzecz, że, chodząc po świecie, z tak wysoko zadartemi nosami, nie potkniemy się i nie stoczymy z naszej półkuli w przestworze.
Massy wyśmiewają się z klas uprzywilejowanych.
Moralność klas uprzywilejowanych jest okropna. Gdybyż zechciały posłuchać rady Komitetu Mass! Gdybyż zapomniały o swoich interesach i poświęciły się dla dobra Mass, Massy byłyby z nich bardziej zadowolone.
Klasy wyśmiewają się z Mass. Gdyby wysłuchały rady Klas, gdyby robiły oszczędności z zarabianych dziesięciu szyllingów tygodniowo; gdyby wszyscy byli członkami towarzystwa trzeźwości; gdyby wszystkie dziewczęta służyły za pięć funtów rocznie, a nie wymagały pieniędzy na wstążki; gdyby byli zadowoleni z czternastogodzinnego dnia pracy i chórem wyśpiewywali: „Niechaj Bóg błogosławi chlebodawcę i jego rodzinę“ i nie marzyli o niczem innem, wszystko poszłoby jak po maśle — dla Klas.
Nowa kobieta wyśmiewa się z dawnej; dawna — oburza się na nową; Kościół potępia teatr, teatr — Kościół; poeta wyśmiewa się ze świata; świat wyśmiewa się z poety.
Mężczyzna krytykuje kobietę. Nie zupełnie jesteśmy z niej zadowoleni. Rozstrząsamy jej wady, dajemy jej dobre rady. Gdybyż kobiety angielskie ubierały się, jak francuskie, mówiły, jak amerykańskie, gotowały, jak niemki! Gdyby kobiety zechciały być takie, jakiemi pragniemy je widzieć — cierpliwe i pracowite, rozumne, wykształcone, doskonałe gospodynie, czarujące, ustępujące i niepodejrzliwe — jakżeby to dobrze było dla nich, — a również i dla nas. Tak się staramy tego ich nauczyć, ale one nie chcą nas nawet słuchać. Zamiast zastanowić się nad naszemi mądremi radami, te nieznośne istoty tracą czas na krytykowanie mężczyzn. Jedną z najpopularniejszych gier jest zabawa w szkołę. Do tego potrzeba tylko ławek, kija i w dodatku z pięcioro, albo sześcioro dzieci. Ale właśnie tych sześciorga dzieci nie zawsze można znaleźć. Każdy chce być nauczycielem; wszyscy co chwila zrywają się, oświadczając, że teraz na nich kolej.
W obecnych czasach kijem chce zawładnąć kobieta i posadzić mężczyznę na ławeczce. Musi mu powiedzieć kilka słów. Wcale a wcale nie pochwala jego postępowania. Powinien przedewszystkiem wyrzec się wrodzonych pragnień i skłonności, potem zaś kobieta weźmie go w swoje ręce i zrobi zeń nie mężczyznę, lecz coś wyższego.
Gdyby rady nasze zostały wykonane, żylibyśmy w najlepszym ze światów. Przychodzi mi na myśl, czy starożytna Jerozolima byłaby takiem czystem miastem, jak o niej opowiadają, gdyby każdy obywatel zamiast zajmować się domem i sklepikiem, wychodził na ulicę i wygłaszał przed sąsiadami długie i piękne prelekcje o czystości i hygjenie?
W ostatnich czasach poczęliśmy krytykować samego stwórcę. I świat jest niedobry i my niedoskonali. Gdybyż Pan był posłuchał naszych rad w owych dniach, gdy świat nasz stwarzał!
Będziemy krytykowali nawet Niebo, gdy się w niem znajdziemy. Wątpię, aby komukolwiek z nas przypadło do gustu jego urządzenie; nazbyt już mamy rozwinięte poczucie krytyczne.
O pewnym niezwykłym młodzieńcu mawiano niegdyś, iż zdaje mu się, że Wszechmogący stworzył świat po to głównie, by posłyszeć jego zdanie o swojem dziele. Większość nas świadomie, czy nieświadomie, myśli tak samo. Żyjemy w wieku towarzystw wzajemnego udoskonalenia. Cudowna idea!
Zadanie każdego człowieka towarzystwa polega na udoskonaleniu drugiego. Powstają amatorskie parlamenty, rady literackie, kluby bywalców teatralnych.
W ostatnich czasach nie słychać tylko krytyk premjer; bardzo być może, że zwolennicy dramatu doszli do wniosku, iż sztuki dzisiejsze nie są warte nawet krytyki. Za moich młodych lat wszakże sprawa ta gorąco nas zajmowała. Chodziliśmy do teatru nie z egoistycznych pobudek przepędzenia wesoło wieczoru, lecz w szlachetnym celu podniesienia sceny. Może istotnie było to dla niej z korzyścią, może byliśmy niezbędni — łudźmy się przynajmniej, że tak było. Faktem jest to tylko, że wiele nonsensów znikło ze sceny i że może nasza żywiołowa, śmiała krytyka przyczyniła się do ich usunięcia. Niewyszukane środki wywierają nieraz dobroczynny wpływ na głupotę.
Za owych czasów dramaturg musiał się liczyć z publicznością. Galerja i parter słuchały jego sztuki z taką uwagą i takiem przejęciem, jakich obecnie śladów nawet nie znaleźć. Przypominam sobie pewien melodramat, wystawiony, zdaje się, jeszcze w starym, królewskim teatrze, melodramat, od którego krew stygła w żyłach. Naszem zdaniem autor kazał bohaterce zbyt wiele mówić. Za każdym razem, gdy ukazywała się na scenie, zmuszał ją do wygłaszania straszliwie długich tyrad; na takie głupstwo, jak przeklęcie czarnego charakteru, zużyła nie mniej, niż sto wierszy. Gdy zaś bohater zapytał, czy go kocha, wstała i wypowiedziała mowę, trwającą całe trzy minuty (z zegarkiem w ręku). Człowiekowi robiło się poprostu strasznie, gdy otwierała usta. W trzecim akcie ktoś porwał ją i wsadził do więzienia. Owego ktosia naogół nie można było nazwać dobrym człowiekiem, w tym wypadku wszakże zachował się tak właściwie, że publiczność, jak jeden mąż, nagrodziła go burzą oklasków. Cieszyliśmy się już, że na cały wieczór jesteśmy uwolnieni od okropnej bohaterki, gdy wtem djabli nadali jakiegoś głupca dozorcę, którego zaczęła przez kraty błagać, aby ją wypuścił choć na kilka minut. Dozorca, człowiek porządny, ale zbyt miękkiego serca, wahał się.
— Nie wypuszczaj, — krzyknął naraz z galerji jakiś zapalony wielbiciel dramatu, — jej tam jest bardzo dobrze. Na miłość Boską, nie wypuszczaj.
Stary idjota nie posłuchał naszej rady. Począł rozprawiać sam z sobą.
— To taka niewielka prośba, — odezwał się, jeżeli ją spełnię, ta kobieta będzie szczęśliwa.
— Dobrze ci to mówić, ale pomyśl, co z nami się stanie? — odpowiedział ten sam głos z galerji. — Nie znasz jej jeszcze. Przyszedłeś dopiero przed chwilą, a myśmy słuchali jej przez cały wieczór. Zostaw ją, tutaj, dzięki Bogu, jest spokojniejsza.
— O, wypuść mię pan choć na jedną chwilkę! — krzyczała biedna kobieta. — Pozwól mi choć parę słów powiedzieć memu dziecięciu.
— Niech pani napisze na skrawku papieru i odda dozorcy, — zaproponował głos z parteru. — My już dopilnujemy, żeby oddał kartkę we właściwe ręce.
— Czyż mogę nie puścić matki do umierającego dziecka, — rozmyślał dozorca. — Nie, to byłoby nieludzkie.
— Bynajmniej, — nalegał głos z parteru, — przynajmniej w tym wypadku. Biedne dziecko zachorowało właśnie od ciągłego gadania.
Dozorca nie chciał nas posłuchać. Mimo głośnych protestów całego teatru, otworzył drzwi więzienia. Bohaterka rozmawiała z dzieckiem przez całe pięć minut, poczem chłopiec umarł.
— Ach, on umarł! — krzyknęła rodzicielka w śmiertelnym przestrachu.
— A to szczęśliwiec! — odpowiedziała niemiłosierna publiczność.
Niekiedy krytyka galerji przybierała formę uwag jednego gentlemana do drugiego. Pewnego razu słuchaliśmy sztuki, w której cała akcja składała się z dyalogów, w dodatku wcale niezajmujących. Naraz, w czasie jakiejś przenudnej rozmowy na scenie, w teatrze rozległ się głośny szept.
— Jimm!
— A co?
— Obudź mnie, jak sztuka się rozpocznie.
A potem, odgłos podobny do chrapania.
Po chwili słychać było drugi głos:
— Sammy!
Pierwszy udał, że się budzi.
— Aha! co tam? Co takiego? Co się stało?
— W każdym razie mam cię obudzić o pół do dwunastej, prawda?
— Naturalnie. Dziękuję, przyjacielu.
Poczem krytyk zasnął.
Tak w owych czasach zajmował nas teatr. Czyli będę jeszcze kiedy rozkoszował się tak brytańskim dramatem, jak tych niezapomnianych wieczorów? Czy jakakolwiek kolacja wyda mi się jeszcze kiedy równie smaczna, jak owe flaki i jajecznica ze słoniną, popijane ale’m, które pochłaniałem w ciemnej salce „Starego Albjonu“! Później jadałem wiele kolacji po teatrze i bardzo drogich i bardzo wyszukanych, kiedy moim przyjaciołom przychodziła chęć wyrzucenia pieniędzy. Kucharz z Paryża, fotografję jego zamieściły wszystkie pisma ilustrowane, płacą mu setki funtów. A jednak... jednak jego potrawom jakby brak czegoś.
Natura ma swoją własną jednostkę monetarną; pieniądze, odziedziczone bogactwa, dobrobyt wasz nic dla niej nie znaczy.
Chcecie naprzykład nabyć dobrego apetytu. Natura chętnie go wam udzieli. „Naturalnie, sir, powiada, — mogę ofiarować panu coś doskonałego w tym rodzaju. Mam wspaniały głód i pragnienie, które każdemu jedzeniu nadadzą smak niezrównany. Będziesz pan jadł chętnie i dużo, a wstaniesz od stołu wesoły, odświeżony, z zapasem nowych sił“.
— Tego mi właśnie potrzeba — woła radośnie smakosz. — Jaka cena?
— Cena — dzień ciężkiej pracy, — odpowiada pani Natura.
Kupującemu wyciąga się mina; obraca nerwowo w ręku mocno wypchaną sakiewkę.
— A nie możnaby zapłacić pieniędzmi? — zapytuje. — Nie lubię pracować, ale jestem bogaty, mogę trzymać kucharza francuza, kupować stare wina.
Natura wstrząsa głową.
— Nie mogę przyjąć pańskich czeków; mnie płaci się mięśniami i nerwami. Za tę cenę dostarczę panu takiego apetytu, że kawałek zwykłego mięsa i szklanka ale’u wydadzą się panu stokroć smaczniejsze od obiadu, przyrządzonego przez najlepszego kucharza w Europie. Mogę nawet zapewnić, że kawał chleba z serem będzie dla pana wymarzonym kąskiem, ale musisz zapłacić moją monetą; pańskiej przyjąć nie mogę.
Potem wchodzi dyletant. Prosi o poczucie sztuki. Natura gotowa mu sprzedać i ten towar.
— Mogę ofiarować panu możność rozkoszowania się temi rzeczami, — odpowiada. — Muzyka będzie dla pana skrzydłami, które uniosą cię wysoko ponad troski i walki życia codziennego. Malarstwo da ci poznanie prawdy. Będziesz kroczył urwistemi szlakami literatury, jak po miękkich piaskach cichego strumyka.
— A jaka cena? — woła w zachwycie kupujący.
— Kosztuje to trochę drogo, — mówi natura. — Musisz pan żyć poprostu, wolny od ubiegania się o światowe sukcesy, abyś namiętności swoje i apetyty porzucił dla wyższych, szlachetniejszych dążeń.
— Ależ pani się myli, droga lady, — odpowiada dyletant. — Mam wielu przyjaciół, którzy znają się na sztuce, a jednak nie płacą za to takiej ceny. W mieszkaniach mają pełno pięknych obrazów, szafy — nabite najświeższemi i najbardziej cenionemi utworami, nokturny i symfonje nie przedstawiają dla nich żadnych tajemnic. I równocześnie są bogaci, lubią zbytek, podążają za modą. Powiększają wciąż swoje kapitały, a towarzystwo i zabawa — to raj dla nich. Czy nie mógłbym żyć tak samo?
— Nie handluję małpiemi sztukami, — odpowiada chłodno natura. — Kultura pańskich przyjaciół — to tylko fałsz, udanie, przemijająca moda; rozmowy ich podobne są do gadania papugi. Tak, możesz pan za pieniądze kupić taką kulturę, nawet dość tanio, ale lepiej, doprawdy, żebyś zaczął grać w kręgle; dałoby ci to większe zadowolenie. Moje towary są całkiem innego rodzaju. Obawiam się, że oboje tracimy czas napróżno.
Potem przychodzi młodzieniec i czerwieniejąc się, prosi o miłość. Stare serce matki natury wyrywa się wprost ku niemu. Ona tak lubi sprzedawać ten towar, kocha też tych, co przychodzą go kupić. Przechyla się przez ladę i mówi, że ma to właśnie, czego mu trzeba. Drżąc ze wzruszenia, młodzieniec zapytuje o cenę.
— O, to drogo kosztuje, — odzywa się natura, ale w tonie jej słychać zachętę. — Miłość — to najdroższy towar w moim sklepie.
— Jestem bogaty, — odpowiada młodzieniec. — Mój ojciec długo pracował i zbierał pieniądze. Zostawił mi cały majątek. Mam różne papiery i akcje, ziemie i fabryki. Zapłacę, ile trzeba.
Natura, spoważniawszy, kładzie mu rękę na ramieniu.
— Schowaj sakiewkę, młodzieńcze, — powiada, — nie przyjmuję złota, moja cena jest inna. Na ulicach znajdziesz wiele sklepów, gdzie wezmą chętnie twoje pieniądze. Posłuchaj jednak mnie starej — nie chodź tam. To, co tam sprzedają, przyniesie ci tylko obrzydzenie, albo nieszczęście. Towary te są tanie, ale nie warto ich kupować, jak wogóle wszystkich tanich rzeczy. Tylko głupiec może się na nie połakomić.
— A jakaż cena pani towaru?
— Ofiara, uczucie, siła, — odpowiada stara lady, — ukochanie wszystkiego, co złe, odwaga, współczucie, godność własna — oto cena miłości. Schowaj sakiewkę, młodzieńcze, przyda ci się na co innego, ale za pieniądze nie kupisz tego, co leży na pułkach w moim sklepie.
— To znaczy, że nie jestem bogatszy od pierwszego lepszego nędzarza? — pyta strwożony młodzieniec.
— Bogactwo, lub nędzę pojmuję inaczej, aniżeli wy, — odpowiada natura. — Daję rzeczywistość za rzeczywistość. Żądasz moich skarbów, musisz mi więc dać w zamian umysł i serce — i własne tylko serce, młodzieńcze, a nie serce swego ojca, albo dziada.
— Cóż mam uczynić, by módz cenę tę zapłacić?
— Idź w świat, — powiada mądra niewiasta, — pracuj, cierp, pomagaj ludziom. Gdy zapracujesz na nagrodę, przyjdź do mnie, a wtedy zpewnością rychło się porozumiemy.
Tak, los — to prawdziwy socjalista. Kto istotnie jest bogaty, a kto biedny? Czy nie uganiamy się nieraz za cieniem, tracąc z oczu rzeczywistość? Wieczny przykład z życia jego najwyższych szczeblach: kto był szczęśliwszy — bogaty Salomon, czy biedny Sokrates? Salomon posiadał wszystko, czego pragnie większość ludzi — może nawet zbyt wiele dla swego spokoju. Sokrates miał jedynie to, co na sobie i w sobie, ale było to bardzo wiele. Sądząc naszą miarą, Salomon powinien był być jednym z najszczęśliwszych, a Sokrates jednym z najnieszczęśliwszych ludzi na świecie. Czy było tak w rzeczywistości?
Wieczny najniższy szczebel życia, kiedy jedynem celem istnienia jest zadowolenie zmysłów. Czyliż mylordowi Tommy Noddij, siedzącemu w loży pierwszego piętra, jest o wiele weselej, aniżeli Harry’emu na galerji? Gdyby butelka piwa kosztowała dziesięć szylingów, a kwarta szampana cztery pensy, cobyśmy chętniej pili? Gdyby w każdym klubie w arystokratycznej dzielnicy Londynu znajdowały się kręgle, w bilard zaś możnaby grywać jedynie w zadymionych piwiarniach East-End’u, którą z tych gier wybrałbyś, wytworny mylordzie? Czyżby powietrze Berkeley-Synare“ było czystsze i bardziej orzeźwiające, aniżeli atmosfera Seven Dials“? Co do mnie, w powietrzu Seven Dials“ znajduję pieprzyk, którego brak Barkeley-Synare’owi“. Czyż doprawdy tak wielka jest różnica pomiędzy końskim włosiem, a słomą lub sianem, jeżeli kładzie się spać człowiek śmiertelnie znużony? Czy szczęście powiększa się dzięki ilości pokojów w mieszkaniu? Czy usta lady Erwintrudy były słodsze od ust Sally? Czem w gruncie rzeczy jest powodzenie w życiu?





O PSACH I KOTACH.

Żadne słowa nie są w stanie opisać, co wycierpiałem przez nie dzisiaj. Rozpoczęło się od Gustawa-Adolfa. Gustaw-Adolf jest niezmiernie sympatycznym psem, o ile znajduje się w wielkiem polu, albo na wystarczająco rozległem pastwisku, — ale nie w domu. Jest spokojny, lecz dom jest nieodpowiedni do jego rozmiarów. Wyciąga się — a na podłogę padają dwa krzesła i to i owo jeszcze. Macha ogonem — a pokój nabiera takiego wyglądu, jakby przeszła po nim armja nieprzyjacielska. Oddycha — a ogień gaśnie na kominku.
Podczas obiadu sadowi się pod stołem; przez pewien czas siedzi tam spokojnie, aż raptem wstaje. Pierwsze wiadomości o jego poruszeniach otrzymujemy od stołu, który ogarnia naraz jakby ochota do wywinięcia koziołka. Wszyscy czepiamy się wściekle za stół i usiłujemy utrzymać go w pozycji poziomej; Gustaw-Adolf, w przekonaniu, że utworzono przeciw niemu niegodny spisek, dokonywa straszliwych wysiłków, aby wydostać się z pod stołu, apoteozą tego wszystkiego zaś bywa zazwyczaj wywrócony stół i zmarnowany obiad, leżący, jak odzienie Sandwiche’a pomiędzy warstwami oszołomionych mężczyzn i kobiet.
Dzisiaj ukazał się w pokoju w zwykłej swej postaci, przypominającej amerykański cyklon, a pierwszą rzeczą zrzucił ogonem ze stołu moją filiżankę z kawą, całą zawartość przelał wprost na moją kamizelkę.
Wstałem pospiesznie z krzesła i, nie ukrywając oburzenia, szybko skierowałem się ku niemu. Ale on wyprzedził mnie i pierwszy stanął przed drzwiami. Tam spotkał Elizę, niosącą jaja. Eliza krzyknęła: „Ach!“ i siadła na podłodze, jaja rozleciały się po dywanie na wszystkie strony, a Gustaw-Adolf wyszedł poważnie z pokoju. Krzyknąłem za nim, żeby poszedł na dół i przez godzinę conajmniej nie śmiał pokazywać mi się na oczy. Zdawało się, że zgodził się z moją propozycją.
Wróciłem, wytarłem kamizelkę i dokończyłem śniadania. Byłem przekonany, że Gustaw-Adolf jest na podwórzu, kiedy jednak w dziesięć minut potem wyjrzałem na korytarz, zobaczyłem go siedzącego na schodach, u samej góry. Kazałem mu iść na dół, ale on począł tylko szczekać i skakać, musiałem więc pójść i zobaczyć, o co chodzi.
Był to Tutmas. Siedział na drugim stopniu od góry i nie pozwalał mu przejść.
Tutmas — to nasz kociak. Wielkości dwugroszowej bułki. Grzbiet miał wygięty, a wymyślał, jak stara przekupka.
Okropnie wymyśla. Mnie również zdarza się niekiedy ćwiczyć w tem zajęciu, w porównaniu z nim jednak jestem zwykłym dyletantem.
Prawdę mówiąc (tylko, proszę was, niech to zostanie między nami; nie chciałbym, żeby dowiedziały się o tem wasze żony — kobiety nie rozumieją takich rzeczy), między nami jednak mówiąc, sądzę, że dobrze się jest czasem wyłajać. Wymyślanie — to znakomita klapa bezpieczeństwa, którędy zły humor, który mógłby w przeciwnym razie wyrządzić niemałą szkodę duchowemu organizmowi człowieka, nieszkodliwie się ulatnia. Jeżeli ktoś powie: „Ach, mój Boże, cóż to, kochany panie! Czy to słońce, księżyc, albo gwiazdy są przyczyną, że pan tak nieostrożnie, jeśli wolno się tak wyrazić, pozwolił swej lekkiej, delikatnej nodze nastąpić tak silnie na mój odcisk? Jest pan bardzo sympatyczny, rozumny młodzieniec, jest pan...
Jeżeli człowiek powie coś w tym rodzaju, to pozostaje w nim żal i gorycz. Połajanka wywiera na nasz gniew wpływ równie uspokajający, jak i tak bardzo pożyteczne rzucanie krzesłami i trzaskanie drzwiami; a przy tem pociąga za sobą mniejsze koszta. Połajanka oczyszcza człowiekowi krew tak samo, jak szczypta prochu oczyszcza rurę w kominie. Wybuch przyda się czasem zarówno człowiekowi, jak i rurze. Niezupełnie dowierzam mężczyźnie, który nigdy nie wymyśla, nie rzuca z wściekłością krzesłami i z nadmierną energją nie poprawia ognia na kominku. Gniew, nie znajdując dla siebie jakiegokolwiek wyjścia, a podsycany wciąż przez nieustające kłopoty i troski, osadza się w sercu człowieka i powoli je zatruwa.
Drobna nieprzyjemność, zamiast się uzewnętrznić, sadowi się w naszej duszy i zamienia w wielkie cierpienie, a drobne uchybienia, długo rozpatrywane i przetrawiane, wyrasta na wielką obelgę, w jadowitym cieniu której rozkwitają nienawiść i pochlebstwo.
Połajanka przynosi ulgę uczuciom — oto na czem polega jej zasługa. Tłómaczyłem to kiedyś swojej ciotce, ale bezskutecznie. Odpowiedziała mi, że nie trzeba mieć uczuć, które wymagają ulżenia.
Słowa ciotki powtórzyłem Tutmasowi. Powiedziałem, że powinien się wstydzić. Wychowuje się przecie w chrześcijańskim domu. Głupstwo jeszcze, jeżeli wymyśla stara kotka, ale niepodobna słuchać, gdy robi to samo młody kotek. To zbyt smutne.
Włożyłem Tutmasa do kieszeni, siadłem przy biurku i całkiem o nim zapomniałem. Spojrzawszy nań po pewnym czasie, spostrzegłem, że wydostał się z mojej kieszeni na biurko i usiłował połknąć pióro; potem wsunął łapkę i znowuż zaczął wymyślać. Tym razem łajał już mnie.
Postawiłem go na podłodze. Tam wszczął z nim kłótnię Tom. Wolałbym, żeby nie wtrącał się nie do swoich rzeczy. Co mu do tego, co robi Tutmas. A przytem on także nie jest święty. Jest to zwyczajny, dwuroczny foxterrier, a wtrąca się do wszystkiego i udaje siwowłosego, szkockiego owczarka.
Weszła matka Tutmasa i podrapała Tomowi nos, z czego jestem niezmiernie zadowolony. Wyrzuciłem całe towarzystwo na korytarz, gdzie kłócą się i biją do tej pory. Cały jestem umazany atramentem i w piekielnym humorze, a jeżeli dostanie mi się w ręce cośkolwiek z psiego, albo kociego rodzaju, to już niech lepiej odrazu przyprowadzi ze sobą swego przedsiębiorcę pogrzebowego.
W gruncie rzeczy jednak lubię niezmiernie psy i koty. Jakież to cudowne stworzenia!
Jako przyjaciele, stoją bez porównania wyżej od ludzi. Nie kłócą się i nie sprzeczają z nami. Nie opowiadają nigdy o sobie, ale słuchają, kiedy im mówisz o swojej osobie i udają, że rozmowa ta bardzo je zajmuje. Nie robią nigdy głupich uwag. Nie mówią nigdy przez stół miss Brown, że byli przekonani, że zajęta jest mister Johnes’em, (który żeni się właśnie z miss Robinson). Nie biorą nigdy kuzyna żony za jej męża i nie zdaje się im, że jesteś teściem swojej małżonki. Nie pytają też nigdy początkującego autora, w biurku którego leży czternaście tragedji, szesnaście komedji i siedm fars, dlaczego nie napisze czegoś dla teatru.
Nie mówią nigdy nieprzyjemnych rzeczy, nie wypominają ci swoich „wad dla twego własnego dobra jedynie“. Nie przypominają w najmniej odpowiednich chwilach o dawnych twych szaleństwach i błędach. Nie mówią sarkastycznie: „O, tak, wiadomo wszystkim, co potrafisz, gdy tylko zechcesz“. Nie twierdzą podobnie, jak nasze kochanki, że zrobiliśmy się bezporównania mniej sympatyczni, niż dawniej. Dla nich jesteśmy zawsze ci sami.
Zawsze są nam radzi i dotrzymują nam towarzystwa bez względu na nasz humor. Są weseli, gdy jesteśmy szczęśliwi, spokojni, kiedy jesteśmy poważni i smutni. — Aha, jesteś zadowolony, chcesz się przejść? Doskonale; ja z tobą. Otóż jestem. Skaczę dokoła ciebie, szczekam, wywracam koziołki, gotów do wszelkiej zabawy, do wszelkich figlów. Jeżeli wątpisz, patrz mi tylko w oczy. No, i cóż będziemy robili. Pobawimy się w salonie, czy też pobiegamy na świeżem powietrzu, poskaczemy po polach, zbiegniemy z pagórka. A może nastraszymy gęsi starego Haffera Haplth’a? No, chodź że. A może chcesz spokojnie posiedzieć i pomyśleć? Doskonale. Kotka może sobie usiąść na poręczy fotelu i mruczeć, a Montmonancy, zwinie się w kłębek na dywanie i będzie patrzyć w ogień, nie zapominając od czasu do czasu spojrzeć na ciebie jednem okiem, na wypadek, gdyby ci przyszła jaka myśl odnośnie myszy.
A kiedy ukrywasz twarz w dłoniach i żałujesz, że przyszedłeś na świat Boży, nie prostują się, nie oznajmiają, że wszystkiemu sam jesteś winien. Nie wypowiadają nawet nadziei, że będzie to dla ciebie nauką na przyszłość, tylko podchodzą do ciebie cicho i obcierają się o ciebie głowami. Jeżeli to będzie kot, to wskoczy ci na ramię, zburzy włosy i powie: „Żal mi ciebie, stary“, tak wyraźnie, że lepiej nie można słowami. Jeżeli to będzie pies, spojrzy na ciebie dużemi, mądremi oczyma i rzeknie: „Pamiętaj, że jestem przy tobie. I to jeszcze jakoś przeżyjemy, a zawsze we dwóch będzie nam łatwiej, nieprawdaż?
Ach, jakże niepraktyczne są te psy! Nie przyjdzie im nigdy na myśl dowiadywać się, czy masz słuszność, czy też jej nie masz, czy idziesz w górę, czy też spadasz w dół, nigdy nie pyta, czyś biedny, czy bogaty, głupi, czy mądry, grzeszny, czy święty. Jesteś jego przyjacielem i to mu najzupełniej wystarcza. Cokolwiek z tobą się stanie, — szczęście, czy nieszczęście, czy będziesz obsypany zaszczytami i sławą, czy też okryty hańbą i pogardą, — będzie do ciebie zawsze jednakowo przywiązany, będzie tak samo pocieszać cię i strzedz w razie potrzeby — odda za ciebie życie — ten głupi, bezmyślny, bezduszny pies.
Ach, stary, wierny przyjacielu o głębokich, mądrych oczach, o jasnem, poczciwem wejrzeniu, rozumiejący wszystko, zanim jeszcze słowo zostało wypowiedziane, czy wiesz, że jesteś tylko zwierzęciem i że nie masz rozumu? Czy wiesz, że ten oto, nawskroś przepojony wódką, bezmyślny, ociężały człowiek z tępem spojrzeniem, który stoi tam pod płotem, co do rozumu stoi na niedosiężnej dla ciebie wyżynie? Czy wiesz, że pierwszy lepszy, ograniczony, egoistyczny nędznik, który żyje z oszustwa i kradzieży, nigdy w życiu nie dokonał jednego dobrego uczynku, nigdy nie powiedział nikomu jednego poczciwego słowa, każde pragnienie którego — to podłość, każdy postępek — oszustwo, każde słowo — kłamstwo, — czy wiesz ty, że wszystkie te pełzające trupy (a jest ich na świecie miljony), że wszyscy oni są od ciebie o tyle wyżsi, o ile słońce wyższe jest od lampki nocnej, wyżsi od ciebie, uczciwe, bezinteresowne zwierzę, o dzielnem, kochającem sercu? Rozumiesz przecie, to ludzie — najwyższe, najszlachetniejsze, najmędrsze i najlepsze istoty w całym bezmiernym, wiecznym wszechświecie. Każdy człowiek powie ci to samo.
Tak, biedny piesku, jesteś bardzo głupi, bardzo, bardzo głupi w porównaniu z nami, mądrymi ludźmi, którzy znamy politykę i filozofję i wogóle wszystko na świecie, a nie wiemy tego tylko, czem jesteśmy, skąd się wzięliśmy, dokąd dążymy, a także i tego wszystkiego, co leży po drugiej stronie naszego maleńkiego światka i wielu jeszcze tych rzeczy, które na nim się znajdują.
Nie smućcie się jednak, kotku i ty mój piesku, lubimy was tembardziej, że jesteście głupie. Lubimy wszystko, co jest głupie. Mężczyźni nie znoszą mądrych kobiet, dla kobiety zaś — ideałem jest ten, kogo może nazwać „swoim kochanym, starym głuptaskiem“. Tak przyjemnie jest spotkać kogoś głupszego od siebie. Za to samo już odrazu zaczynamy go lubić. Świat musi być niezbyt przyjemnem miejscem pobytu dla mądrych ludzi. Zwykli ludzie nie lubią ich, między sobą zaś z całego serca wzajem się nienawidzą.
Ale mądrzy ludzie stanowią tak niewielką mniejszość, że doprawdy, mała szkoda, jeżeli są nieszczęśliwi. Dopóki głupim będzie dobrze, świat może jeszcze istnieć.
Koty mają na świecie opinję rozumniejszych; bardziej dbają o własne swoje korzyści i nie tak ślepo są oddani interesom swoich przyjaciół. Jasnem jest, że nas, mężczyzn i kobiety oburza taki egoizm. Koty wolą naturalnie rodzinę, która ma w kuchni jaki taki dywanik, od tej, która go niema; sprawdzonem jest i to także, że jeśli w danej rodzinie są dzieci, koty wolą spędzać wolne chwile u bezdzietnych sąsiadów. Wogóle jednak koty nazbyt już obmawiają. Zaprzyjaźnijcie się z jednym z nich, — a pójdzie za wami w ogień i w wodę. Wszystkie koty, jakie miewałem, były najwierniejszymi towarzyszami. Miałem raz kotkę, która chodziła trop w trop za mną, co wreszcie poczęło mię krępować i byłem zmuszony prosić ją, aby zrobiła mi łaskę i nie towarzyszyła dalej, jak do Hay-Strest. Kiedy wracałem późno do domu, oczekiwała mię zwykle w korytarzu. Dawało mi to złudzenie, że jestem żonatym człowiekiem, z tą różnicą, że nie pytała nigdy, gdzie byłem, w jedynym celu nie uwierzenia moim słowom.
Druga znów kotka, mieszkająca w moim domu, miała zwyczaj codziennie się upijać. Całemi godzinami wysiadywała przed drzwiami piwnicy, żeby wemknąć się tam przy pierwszej sposobności i wylizać wino, cieknące z beczki. Wspominam o tym zwyczaju bynajmniej nie na pochwałę kociego rodu, lecz jedynie, by dać dowód, jak niektóre koty podobne są do człowieka. Jeżeli metampsychoza rzeczywiście istnieje, to stworzenie owo gotowało się w najkrótszym zapewne czasie zamienić w chrześcijanina, próżność jego bowiem ustępowała jedynie jego namiętności do pijaństwa. Gdy zdarzało się jej czasem złapać jakąś wyjątkowych rozmiarów mysz, przynosiła ją stale tam, gdzieśmy wszyscy siedzieli, kładła trupa na środku pokoju i czekała na pochwały! Mój Boże, jakże piszczały panienki!
Biedne myszy! Zdawałoby się, że istnieją po to jedynie, by psy i koty mogły trjumfować, bezlitośnie je mordując, by oszuści mogli zbijać majątki na wynajdywaniu przeróżnych środków, tępiących myszy. A tymczasem jest w nich jakiś urok niezwykłości i tajemniczości.
Są one tak sprytne i silne, tak straszliwe swoją liczebnością, tak okrutne, tak żarłoczne. Roją się w opuszczonych domach, gdzie połamane okienice wiszą na zmurszałych ścianach, gdzie drzwi z okropnym skrzypieniem chwieją się na pordzewiałych zawiasach. Opuszczają tonący okręt, odchodząc zeń niewiadomo gdzie i którędy. W schronieniach swych opowiadają sobie szeptem o przekleństwie, które spadnie na dom, o tem, jak wielkie imię pójdzie w poniewierkę i zapomnienie. Straszliwe rzeczy popełniają w miejscach, gdzie spoczywają prochy zmarłych.
Ani jedno okropne opowiadanie nie obejdzie się bez myszy. W historjach o widmach i mordercach biegają one po pokojach, w których rozlega się echo ich kroków, za obiciami słychać zgrzytanie ich zębów o mury domu. Błyszczące ich oczki wyglądają z otworów, wygryzionych przez robactwo w gobelinach, zdobiących ściany. Wydają przenikliwe, nieziemskie piski w głęboką noc, kiedy wicher z jękiem i wyciem obija się o zwalone baszty i płacząc, jak kobieta, przechadza po pustych, nagich pokojach.
Więźniowie, mrący w mrocznych podziemiach w pełnych przerażenia ciemnościach, dostrzegają ich małe, czerwone, błyszczące, jak żużle, oczy, w martwej ciszy słyszą tupotanie ich łapek, z okropnym krzykiem zrywają się z nędznego posłania i czuwają w długie, straszliwe noce.
Lubię czytać historję o myszach. Mróz przebiega mi po kościach. Lubię opowieść o biskupie Hattonie i szczurach. Wiadomo wam, panowie, że zły biskup miał mnóstwo zboża w swoich śpiżarniach, ale nigdy nie dawał go biednym, a gdy przyszli prosić go o kawałek chleba, biskup spędził wszystkich do szopy, zamknął za niemi drzwi, a szopę podpalił. Nazajutrz jednak przyszła niezliczona ilość szczurów, za karę nań zesłanych. Wówczas biskup Hatton schronił się w swoim warownym zamku, zbudowanym po środku Renu i zamknął w niem, sądząc, że tam już będzie całkiem bezpieczny. Szczury jednak przepłynęły rzekę, przegryzły sobie tunel w twardych, kamiennych murach i żywcem go pożarły.
Śliczna historja.
A opowiadanie o Pead’zie — dudziarzu z Hemelinu? Zpoczątku wypłoszył szczury swoją muzyką, a potem, gdy mer złamał przyrzeczenie, zgromadził dokoła siebie wszystkie dzieci i poszedł w góry. Jaka ciekawa ta stara legenda! Nie mogę w żaden sposób zrozumieć, co ona ma oznaczać, a zresztą, czy wogóle ma jakie znaczenie? W pięknym, dźwięcznym jej wierszu kryje się coś niepojętego, a głębokiego. Prześladuje mię poprostu ten obraz: dziwny, tajemniczy, stary Pead, grający na fujarce i kroczący wązkiemi ulicami Hamelinu. Za nim idą dzieci. Nóżki ich poruszają się w tańcu, a twarzyczki są zadumane i pełne oczekiwania. Stary usiłuje je zatrzymać, ale dzieci nawet nie zwracają na nich uwagi. Słyszą cudną, czarodziejską muzykę i nieświadomie za nią podążają. Porzuciły niedokończone zabawy, lalki i koniki powypadały im z bezsilnych rączek. Nie wiedzą same, dokąd tak spieszą. Mistyczna muzyka wzywa je do siebie, one zaś idą, nie pytając, dokąd je zawiedzie. Serduszka biją im gwałtownie, muzyka zagłuszyła w nich wszystkie inne dźwięki. Tak podążają ulicą za starym Pead’em dudziarzem i wychodzą z miasta Hamelinu.
Czasami zapytuję sam siebie, czy naprawdę Pead dudziarz nie żyje? Może do tej pory jeszcze krąży po naszych ulicach i zaułkach, ale gra tak cicho, że tylko dzieci mogą go usłyszeć. Bo czemuż twarzyczki ich bywają nieraz takie uroczyste i poważne, kiedy przestają nagle biegać i podskakiwać i przystają w głębokiej zadumie, z utkwionemi w dal oczyma? Gdy zaś zapytujemy je o przyczynę zamyślenia, wstrząsają tylko kędzierzawemi główkami i uciekają ze śmiechem do małych towarzyszy. Mnie jednak osobiście zdaje się zawsze, że słuchają one czarodziejskiej muzyki starego Pead-dudziarza, a może nawet widzą swemi jasnemi oczkami jego tajemniczą, fantastyczną postać, niepostrzeżenie przemykającą się wśród gwarnego tłumu.
Nawet my, dorosłe dzieci, słyszymy nieraz jego muzykę. Ale tęskne dźwięki dobiegają nas zdaleka, a wesoły świat krzyczy tak głośno, że całkiem zagłusza mistyczną melodję. Aż wreszcie pewnego pięknego dnia prześliczna, smętna pieśń zabrzmi głośno i wyraźnie, a wówczas, jak dzieci, odbiegniemy nasze zabawki i podążymy na jej wezwanie. Kochające ręce wyciągną się, by nas zatrzymać, a głosy, których słuchaliśmy tak długo, krzykną, abyśmy zostali. Ale my odsuniemy łagodnie kochające ręce, przejdziemy poprzez zasmucony dom i staniemy w otwartych naoścież drzwiach. Dzika, tajemnicza muzyka zabrzmi w naszem sercu, my zaś pojmiemy wówczas jej prawdziwe znaczenie.
Chciałbym, żeby ludzie lubili zwierzęta, nie warjując jednak, jak to z wielu się zdarza. Najczęściej grzeszą pod tym względem kobiety, ale nawet nasz inteligenty rodzaj niejednokrotnie krzywdzi swoich ulubieńców, robiąc z nich najnieznośniejsze stworzenia skutkiem swego bałwochwalczego przywiązania. Łzawe, młode lady, przeczytawszy „Dawida Copperfielda“, sprawiają sobie natychmiast małą, długowłosą psinę, niewiadomej rasy, posiadającą denerwujący zwyczaj krytykowania męskich spodni i wypowiadania o nich swojej opinji pełnem pogardy i wstrętu warczeniem. Panienki trzepią najrozmaitsze milutkie panieńskie głupstwa, chwytają to zwierzę na ręce (jeżeli w pobliżu jest ktoś, kto może to zobaczyć), całują je w nos i w najbardziej wzruszający sposób przytulają twarzyczkę do jego zamorusanego łebka. Zauważyłem zresztą, iż pieszczoty te spotykają je wtedy zazwyczaj, gdy w pobliżu są młodzi i nieżonaci mężczyźni.
Dalej idą starzy ludzie, ubóstwiający tłustego, astmatycznego pudla z niezliczoną liczbą pcheł. Znałem niegdyś dwie stare panny. Miały one coś w rodzaju westfalskiej polędwicy na czterech nogach. Nazywały go psem. Codzień rano obmywały mu mordę ciepłą wodą. Na śniadanie dawano mu nieodmiennie baranie kotlety. W niedzielę jedna dama szła do kościoła, druga zaś zostawała w domu, aby dotrzymać czworonogowi towarzystwa.
W wielu rodzinach wszystkie interesa życiowe ześrodkowały się na psie. Koty, nawiasem mówiąc, rzadko kiedy bywają dręczone zbytkiem adoracji. Kot ma silnie rozwinięty zmysł obserwacyjny, więc odrazu łagodnie, lecz stanowczo kładzie pazurkami kres wszelkim głupstwom. Psy zaś przeciwnie, lubią, zdaje się, być adorowane. Patrzą pobłażliwie na szaleństwa dwóch właścicieli, skutkiem czego w rodzinach, o których mówię, to, co „poczciwy Fido“ uczynił, czyni, uczyni, nie chce uczynić, może uczynić, nie może uczynić, co ma zamiar uczynić — stanowi niewyczerpany a stały temat rozmów od samego rana do samego wieczora.
Rozmowy te, dochodzące do najwyższych absurdów, bywają przeważnie zwrócone do przeklętego zwierzęcia. Przez cały dzień cała rodzina siedzi nad nim, obserwując go, zastanawiając się nad jego czynami, opowiadając sobie nawzajem anegdoty o nim, wyliczając jego zalety i ze łzami w oczach przypominając, jak pewnego razu nie było go przez całe dwie godziny, poczem przyniósł go do domu — o okropności — ordynarny chłopiec od rzeźnika. Chłopiec niósł Fida jedną ręką za kark, a drugą z całej siły tłukł go po głowie.
Ocknąwszy się z tych bolesnych wspomnień, poczynają rywalizować ze sobą w przejawach zachwytu do tej pory, aż któryś, gorętszych uczuć, członek rodziny, nie będąc w stanie stłumić dłużej swojego uwielbienia, rzuca się na nieszczęsnego czworonoga, w napadzie miłości przyciska go do serca i zaczyna się nad nim roztkliwiać. Wtedy pozostali zrywają się z miejsca, warjując z zazdrości i schwytawszy tyle psa, ile pozwala chciwość pierwszego, szepczą słowa zachwytu i przywiązania.
Z takimi ludźmi trzeba do wszystkiego dochodzić za protekcją psa. Jeżeli zapragniesz się starać o najstarszą córkę, albo chcesz, żeby stary pożyczył ci grabi, albo, żeby matka zapisała się do „Towarzystwa usuwania soli na kornecie w orkiestrach teatralnych“ (jaka szkoda, że niema takiego towarzystwa), to powinieneś bezwarunkowo zacząć od psa. Musisz uzyskać jego zgodę na to nawet, żeby gospodarstwo tylko cię wysłuchali, jeżeli zaś, co jest prawdopodobne, zwierzę, szczera, psia natura którego niemile jest dotknięta tem niewłaściwem postępowaniem, na twoje przyjacielskie wylewy odpowiada złośliwą napaścią, — sprawa twoja zgóry jest przegrana.
— Jeżeli Fido niechętnie kogoś przyjmuje, — powiada ojciec w głębokiej zadumie, — to takiemu człowiekowi niemożna dowierzać. Prawda, Marjo, że zawsze to mówiłem. Ach, już on, dzięki Bogu, zna się na ludziach!“
Bodajby go djabli wzięli!
I pomyśleć, że to złe, mrukliwe zwierzę było niegdyś niewinnym szczeniakiem, milutkim, figlarnym, pełnym najlepszych chęci i ambitnych rojeń, że wyrośnie na dużego, porządnego psa i będzie szczekać tak głośno, jak matka.
O, tak: życie nas wszystkich boleśnie zmienia.
Świat jest, jak olbrzymia, okrutna prasa: z jednego końca wszystko wchodzi weń świeże, jasne i czyste, by wyjść z drugiego końca, stare, poczerniałe i pomarszczone.
Spójrzcie choćby na poważną kotkę o tępem, sennem wejrzeniu, ciężkim, powolnym chodzie, pełnej godności, choć skromnej minie. Ktoby to pomyślał, że była niegdyś błękitnookim, ruchliwym, skaczącym, fikającym koziołkiem, szalonym fajerwerkiem, który ludzie nazywają kociątkiem?
Jakaż zdumiewająca energia życiowa kryje się w takim kociaku. Doprawdy, aż miło popatrzeć, jak życie przelewa się za brzegi w tem małem stworzonku. Biegają naokoło, miauczą, skaczą, wytańcowują na tylnych łapkach, chwytając w przednie, cokolwiek się nadarzy, wywracają się na grzbiet, uganiają za własnym ogonem, szaleją. Nie wiedzą wprost, co ze sobą zrobić, — tak pełne są życia.
Czy jesteś w stanie przypomnieć sobie, czytelniku, czasy, kiedy i ty i ja doznawaliśmy podobnych uczuć? Czy jesteś w stanie przypomnieć sobie dni pierwszej, porannej młodości, kiedy, wracając do domu oświetloną księżycem drogą, i my również czuliśmy w sobie taki nadmiar życia, że nie mogliśmy iść spokojnie, że doznawaliśmy potrzeby biegania i skakania, wymachiwania rękami i krzyczenia tak straszliwie, że żony fermerów brały nas — całkiem słusznie — za warjatów i przytulały się do płotów, a my zaś śmieliśmy się na całe gardło, patrząc, jak uciekają biedne kobiety, a na pożegnanie wydawaliśmy tak dziki okrzyk, że krew stygła im w żyłach, nam zaś, niewiadomo dlaczego, płynęły łzy z oczu? O! cudne, młode życie! Robiło z nas ono królów świata, płynęło w każdej kropelce krwi naszej, unosiło nas ponad ziemię; przedostawało się w nasz mózg, doradzając, abyśmy szli na podbój świata całego, kipiało w naszych młodych sercach tak, że chciało się nam wyciągnąć ręce i przycisnąć do serca wszystkich nieszczęśliwych, mężczyzn i kobiety i malutkie dzieci i kochać wszystkich, wszystkich!
Ach! Były to cudne, niezapomniane dni, kiedy życie, nakształt niewidzialnego organu, wygrywało w naszej duszy przedziwną, pełną ognia melodję, a nasze młode serca rwały się do walki, jak rumak bojowy. A teraz puls nasz bije powoli, równo, w stawach łamie nas reumatyzm, lubimy wygodny fotel i fajkę, i śmiejemy się z młodzieńczego zapału. Lecz, ach, żeby to mogło wrócić, choć jedna, krótka chwilka tego dawnego, cudnego, promiennego życia!





O SZTUCE PRÓŻNOWANIA.

Mogę się śmiało pochwalić, że kwestję tę znam doskonale. Gentelman, który chrzcił mię u źródła mądrości za dziewięć gwinei rocznie (bez wszelkich opłat dodatkowych), mawiał nieraz, że nie zdarzyło mu się widzieć nigdy chłopca, który potrafiłby wypełnić mniej roboty w dłuższym czasie. Pamiętam, że moja biedna babcia zrobiła raz uwagę, podczas nauczania o znaczeniu książki do nabożeństwa, że wydaje się jej nieprawdopodobne, iżbym uczynił kiedykolwiek coś więcej, ponad to, co mi wyznaczono, a przeciwnie, że nie dokonam nic z tego, co zrobić należy.
Obawiam się, że nawpół tylko usprawiedliwiałem proroctwo kochanej staruszki. Bez względu na lenistwo uczyniłem wiele rzeczy, których robić nie należało. Natomiast w zupełności potwierdziłem drugą połowę jej sądu, a mianowicie — zaniedbałem niejedno, czego zaniedbywać nie należało. Próżniactwo zawsze z łatwością mi przychodziło. Nie sądźcie, żebym się tem pysznił — jest to dar wrodzony. Niewielu go posiada. Na świecie jest mnóstwo leniwych ludzi, ale prawdziwy próżniak — to rzadkość. Nie jest próżniakiem człowiek, włóczący się bez celu z rękami w kieszeniach. Przeciwnie, charakterystyczną jego cechę stanowi — bezustanna praca.
Trzeba mieć dużo roboty, żeby módz w zupełności rozkoszować się próżniactwem. Wcale a wcale nie jest zabawne nic nie robić, kiedy niema nic do roboty. Marnowanie czasu stanowi wówczas zajęcie i to zajęcie niesłychanie nużące. Próżnowanie, podobnie, jak całusy, wtedy tylko smakuje, gdy jest skradzione.
Przed wielu, wielu laty, kiedy byłem młody, poważnie się rozchorowałem. Dotychczas nie mogę zrozumieć, co mi właściwie było, wiem tylko, że dostałem straszliwego kataru. Choroba musiała być wszakże bardzo poważna, ponieważ doktór oświadczył, że powinienem był przyjść do niego już miesiąc temu i jeżeli to (co było owo „to“ — nie wiem dotychczas) potrwa leszcze tydzień, nie ręczy za rezultat kuracji. Zadziwiająca rzecz, że ilekrotnie wezwać doktora, okazuje się nieodmiennie, że gdyby wizytę jego odłożono na jeden choćby dzień tylko, chory byłby już nie do uratowania. Nasz kierownik medyczny, filozof i przyjaciel, ukazuje się zawsze na scenie w stosownej chwili, jak bohater z melodramatu.
Mówiłem zatem, że byłem bardzo chory i że przepisano mi miesięczną kurację w Beckstone, surowo zakazując wszelkiej pracy przez cały ten czas.
— Potrzeba panu wypoczynku, — powiedział doktór, — zupełnego wypoczynku.
Cudowna perspektywa!
— Ten człowiek przynajmniej poznał się na mojej chorobie, — powiedziałem sobie w duchu.
I począłem sobie przedstawiać, jak pysznie spędzę czas — cztery tygodnie dolce far niente z domieszką choroby. Nienazbyt wiele choroby — akurat tyle, żeby nadać wypoczynkowi odcień cierpienia i poetyczności. Będę wstawał późno, powoli pił czekoladę i jadł śniadanie w szlafroku i pantoflach. Będę leżał w ogrodzie w hamaku i czytał sentymentalne powieści, o smutnem zakończeniu, dopóki książka nie wypadnie mi ze znużonych dłoni. Wtedy zacznę wpatrywać się w zadumie w ciemny błękit nieba i gonić wzrokiem przejrzyste obłoczki, płynące po bezkreśnem przestworzu, nakształt okrętów z rozpuszczonemi, białemi żaglami, będę się przysłuchiwał wesołej pieśni ptasząt, cichemu szelestowi drzew. Kiedy zaś będę się czuł zbyt osłabiony, by wyjść do ogrodu, zasiądę na fotelu w otwartem oknie, na dole, obłożę się poduszkami i będę tak wynędzniały i interesujący, że każda ładna dziewczyna westchnie, dom mój mijając.
Dwa razy dziennie będą mię wozili w wózku do Pawilonu na wody. O te wody! Wtedy jeszcze nic o nich nie wiedziałem i wydawały mi się niesłychanie zajmujące.
„Psie wody“!!! W słowach tych było coś szykownego, coś, przypominającego czasy królowej Anny, byłem też przekonany, że wody bardzo przypadną mi do smaku. Niestety! Jakże odmiennego uczucia doznałem po trzech, czy czterech dniach. Wyrażenie Sama Wellera, że wody te „mają smak ciepłego żelaza“, daje dalekie jedynie pojęcie o ich obrzydliwości. Jeżeli coś może zmusić chorego do szybkiego odzyskiwania zdrowia, to tylko myśl, że musi aż do chwili absolutnego wyzdrowienia, pić codziennie szklankę tej wody. Przez całe sześć dni piłem ją sumiennie i o mało nie umarłem. Wtedy wziąłem się na sposób i wypijałem po niej szklankę whisky z wodą sodową i to mi przynosiło niejaką ulgę. Wielu znakomitych lekarzy mówiło mi potem, że alkohol neutralizuje działanie wód żelazistych, ja zaś jestem bardzo zadowolony, że wpadłem akurat na to, czego mi było potrzeba.
Jednakże picie wód stanowiło tylko drobną cząstkę męczarni, którym byłem zmuszony poddać się w ciągu tego pamiętnego miesiąca, najnieszczęśliwszego w całem mojem życiu. Przez pierwsze dwa tygodnie wypełniałem sumiennie przepisy doktora, nic nie robiąc, włócząc się po domu i ogrodzie i dwa razy dziennie jeżdżąc w wózku na wody, co do pewnego stopnia stanowiło urozmaicenie w monotonji mojego dnia. W jeżdżeniu wózkiem, zwłaszcza dla nieprzyzwyczajonego, jest jakiś urok, absolutnie niezrozumiały dla osoby postronnej. Myśl chorego pochłania całkowicie poczucie ustawicznego niebezpieczeństwa. Jest przekonany, że lada chwila może się wywrócić, zwłaszcza, gdy widzi przed sobą rów, albo świeżo wybrukowaną ulicę. Zdaje mu się, że najedzie nań każdy mijający go ekwipaż. Zjeżdżając z góry, czy wjeżdżając pod górę, za każdym razem nieodmiennie oblicza szanse uratowania się na wypadek (bardzo możliwy), gdy słaby na nogi władzca jego losów, wypuści z dłoni poręcz wózka.
Wkrótce jednak i ta rozrywka utraciła urok nowości; począłem się straszliwie nudzić. Czułem, że odchodzę od zmysłów. Że zaś umysł mój wogóle jest niezbyt mocny, pomyślałem przeto, że nie należy wystawiać go na zbyt silne próby. Dwudziestego dnia mniej więcej wstałem wcześnie, zjadłem porządne śniadanie i udałem się wprost do Hyfield, ładnego, małego, ruchliwego miasteczka, do którego prowadzi piękna, cienista aleja. Znalazłem tam dwie śliczne kobietki. W owym czasie przynajmniej były bardzo ładne i miłe. Jedna z nich minęła mię na moście i, jak mi się zdawało, obdarzyła mię uśmiechem. Druga, stojąc w otwartych drzwiach, obsypywała niezliczonemi pocałunkami tłuściutkiego, rumianego malca. Było to wszakże bardzo dawno, teraz zaś są one pewnie stare, grube i kłótliwe. W powrotnej drodze spotkałem staruszka, tłukącego kamienie. Ogarnęła mię tak niezwalczona chęć zajęcia się czemkolwiek, że obiecałem dać mu na piwo, jeżeli pozwoli popracować trochę za siebie. Był to jakiś poczciwy staruszek, zgodził się więc na moją prośbę. Zabrałem się do kamieni z całą energją, nagromadzoną we mnie w ciągu trzech tygodni i w pół godziny zrobiłem więcej, aniżeli on przez cały dzień. Ale staruszek wcale się o to nie pogniewał.
Po tej pierwszej próbie, zacząłem bawić się coraz więcej. Odbywałem codziennie długie przechadzki w okolice, a wieczorem chodziłem na muzykę do Pawilonu. Mimo to dni upływały mi tak wolno, że skakałem z radości, gdy wreszcie wywieziono mię z podagrycznego Beck-Stone’u do gwarnego, pracowitego Londynu, a dobrze znany hałas uliczny przy wjeździe do miasta ze stacji Św. Pankracego, wydał mi się najcudniejszą muzyką.
Tak, niewiele przyjemności użyłem w ciągu tego miesiąca, poświęconego absolutnemu próżniactwu. Lubię nic nie robić, gdy to jest wzbronione, a nie wtedy, gdy pochodzi to z musu. Taką już mam upartą naturę. Najczęściej staję przy oknie, rozmyślając o swoich sprawach, wtedy, gdy moje biurko zawalone jest listami, na które powinienem niezwłocznie odpowiedzieć. Najdłużej wysiaduję przy obiedzie akurat wtedy, gdy wieczorem czeka mię najwięcej pracy. Jeżeli zaś dla jakiejś ważnej przyczyny mam wstać wcześniej, niż zwykle, to akurat przychodzi mi ochota godzinę dłużej wylegiwać się w łóżku.
Ach, jakże cudownie jest przewrócić się na drugi bok i zasnąć „jeszcze na pięć minut“. Czy istnieje człowiek (oprócz bohatera „opowiadań dla dzieci“, ze szkół niedzielnych), któryby chętnie wstawał z łóżka? Są ludzie, dla których ranne wstanie jest absolutną niemożebnością. Jeżeli mają wstać o ósmej, będą leżeli do pół do dziewiątej. Jeżeli zaś warunki ulegną zmianie i będą mogli wstawać o pół do dziewiątej, to nie wstaną nigdy przed dziewiątą. Podobni są do owego dyplomaty, o którym opowiadają, że spóźniał się nieodmiennie o pół godziny. Próbują wszelkich środków, kupują budziki (chytre bestje, dzwoniące zawsze wtedy, kiedy nie trzeba i budzące nie tych, których należy). Nakazują surowo Sarze Jane, by zastukała do drzwi i obudziła ich o tej a o tej godzinie. Sara Jane stuka do drzwi i budzi ich, oni zaś mruczą coś pod nosem i najspokojniej w świecie zasypiają napowrót. Znałem kogoś, kto zrywał się z łóżka i brał zimną kąpiel. Ale i to nie pomagało, ponieważ kładł się znowuż do łóżka, żeby się rozgrzać.
Co do mnie, zdaje mi się, że raz wstawszy, mógłbym nie kłaść się już wcale. Mojem zdaniem najtrudniejsza rzecz — to oderwać głowę od poduszki. Postanowienia i przysięgi, robione wieczorem, nie prowadzą w tym wypadku do niczego. „No, dobrze, teraz nie będę już więcej pracował, a za to jutro wstanę z samego rana“, — powiadam sobie, zmarnowawszy cały wieczór na głupstwa. I w tej chwili całkiem szczerze mam zamiar wypełnić to postanowienie. Rano jednak myśl ta nie budzi już we mnie dawnego entuzjazmu: zaczynam dochodzić do wniosku, że byłoby lepiej, gdybym był dłużej posiedział wczora. W dodatku trzeba się zabrać do ubierania, a im więcej się o tem myśli, tem dłużej odciąga się chwilę wstawania.
Jaka dziwna rzecz jest to łóżko, ta podobizna grobu, na którem tak chętnie wyciągamy znużone członki, tak spokojnie poddajemy się milczeniu i wypoczynkowi. „O łoże, cudne łoże, rozkoszy znużonej głowy“, o ty poczciwa, stara nianiu nas wszystkich, rozgrymaszonych chłopców i dziewczynek! Przyjmujesz w macierzyńskie objęcia mądrych i głupich, złych i dobrych i utulasz łzy kapryśnych dzieci. Silny mężczyzna, zgnębiony troskami i walką z życiem, chory, mała dzieweczka, opłakująca niewiernego kochanka, — wszyscy, jak dzieci, składamy zbolałe głowy na twojem białem łonie, a ty nas usypiasz i pocieszasz.
O, jak strasznie bywa, gdy odtrącasz nas i nie chcesz uspokoić. Jakże długo nie wstaje zorza, gdy męczy nas bezsenność. O, te straszliwe noce, kiedy przewracamy się z boku na bok, trawieni gorączką i cierpieniem, kiedy leżymy, jakby żywi pośród umarłych, wpatrzeni w ciemność, licząc okropne godziny, dzielące nas od świtania. A te straszliwe jeszcze noce, kiedy siedzimy u łoża chorego, wzdrygając się co chwila na lada szelest, nasłuchując bicia zegaru, wydającego się młotem, rozbijającym życie człowieka, u węzgłowia którego czuwamy w te niewymownie długie, okropne noce!
Ale dosyć o łóżkach i sypialniach. Zbyt się o nich rozpisałem, nawet jak na próżniaka. Wyjdźmy zapalić cygaro. Na paleniu czas schodzi równie szybko, a o wiele przyzwoiciej. Tytoń — to prawdziwe błogosławieństwo dla nas, próżniaków. Trudno sobie wyobrazić, czem zabijali czas urzędnicy w przed Walterscottowskiej epoce. Skłonność do kłótni młodzieży średniowiecznej przypisuję wyłącznie brakiem tej roślinnej pociechy. Niemieli co robić, ani co palić, zatem wciąż się tylko kłócili i bili. Jeżeli, niezwykłym jakimś wyjątkiem, nie było wojny, wymyślali sobie śmiertelną walkę rodową z najbliższym sąsiadem, a jeśli jeszcze przypadkiem zostawało im parę chwil czasu, zużywali je na rozprawy, czyja kochanka jest piękniejsza, przyczem za argumenty z obu stron służyły berdysze, pałki i t. d. Kwestję gustu rozstrzygano w owych czasach bardzo szybko. Zakochawszy się, młodzieniec z wieku dwunastego, nie cofał się o trzy kroki, by spojrzeć kochance w oczy, powiedzieć jej, że jest zbyt piękna, by mógł on żyć na tym świecie. Mówił, że wyjdzie na ulicę i tego dowiedzie. A jeżeli, wyszedłszy na ulicę, spotkał drugiego młodzieńca i rozbijał głowę jemu, nie sobie, dowodziło to właśnie, że jego, t. j. pierwszego, ukochana jest piękną dziewczyną. Jeżeli jednak drugi rozbijał głowę, znowuż nie sobie, lecz pierwszemu, to najpiękniejszą była jego dziewczyna. Objaśnię to poglądowo. Jeżeli A rozbił głowę B, to piękniejszą jest kochanka A, jeżeli zaś B rozbił głowę A, to piękniejszą jest kochanka B.
Oto, jak oryginalną była w owych czasach krytyczna ocena kobiecej piękności.
Obecnie zapalamy fajki i pozostawiamy dziewczętom rozstrzygnięcie tej kwestji pomiędzy sobą.
One też ją rozstrzygają. Wkrótce będą wypełniały wszystkie nasze prace. Są już lekarzami, adwokatami, malarzami. Prowadzą teatry, protegują różne afery i wydają dzienniki. Przewiduję czasy, kiedy nie pozostanie nam nic innego, jak leżeć w łóżku do południa, odczytywać dwie powieści dziennie i zastanawiać się jedynie nad nowym fasonem spodni, rodzajem materjału, z jakiego zrobiony jest tużurek mister Johna, oraz nad tem, jak on na nim leży.
Cudowna perspektywa dla próżniaków!





O TEM, CO JEST W NAS DOBREGO.

Pewien staruszek francuz, zupełnie zresztą zanglizowany, z którym spotykałem się często w czasach, kiedy zajmowałem się jeszcze dziennikarstwem, miał swoją specjalną teorję co do przyszłego życia ludzi. Był żywy, mały człowiek z błyszczącemi oczkami. Nie wyobrażał on sobie raju, jako krainy lotosu; twierdził przeciwnie, iż niebo budujemy sobie z cegiełek naszych własnych pragnień. Starożytny rudobrody norman widział tam nieprzyjaciela, z którym może walczyć i kubek, który może osuszyć. Artyście grekowi raj przedstawiał się, jako gaj, zamieszkały przez żywe posągi; czerwonoskóry indjanin — pełne dzikiego zwierza puszcze; turek — wyobraża sobie, jako harem; żyd — jako nową Jerozolimę, wybrukowaną złotem; reszta ludzi — to, co dozwala im widzieć wyobraźnia, zgodnie z upodobaniami.
Za moich dziecinnych lat niebo, opisywane przez otaczających mię ludzi, wydawało mi się czemś okropnem, okropniejszem chyba od wszystkiego na świecie. Mówiono mi, że jeżeli będę posłusznym chłopcem, nie będę targał włosów, ani męczył kotów, to kiedy umrę, dostanę się do takiego miejsca, gdzie przez cały dzień będę spokojnie siedział i śpiewał hymny. (Możecie sobie wyobrazić, co to za nagroda dla zdrowego chłopca!). Nie będzie tam ani śniadania, ani obiadu, ani herbaty, ani kolacji. Jakaś staruszka chciała mię pocieszyć obietnicą, że może od czasu do czasu będzie manna; ale myśl o wiecznej mannie bardziej mnie jeszcze tylko nastraszyła, a moje nieśmiałe przypuszczenia co do rozbefu i kompotu poczytano za bezbożne. Nie będzie tam nauki, ale za to nie będzie też krokietu i innych gier. Zapewniano mię, że nie przyjdzie mi nawet ochota zjechać na dół po podniebnej poręczy. Jedna tylko pozostawała uciecha — śpiewanie hymnów.
— Jakże to, ledwie rano wstaniemy, zaraz zabierzemy się do śpiewania? — pytałem.
— Tam nie będzie rana, — odpowiadano mi.
— Tak nie będzie ani dnia, ani nocy. Będzie jeden, nieskończony dzień.
— I my będziemy przez cały czas śpiewali? — pytałem dalej.
— Tak: będziesz tak szczęśliwy, że wiecznie będzie ci się chciało śpiewać.
— I nie będę się męczył?
— Nie, nigdy się nie zmęczysz i nie zechce ci się ani spać, ani jeść, ani pić.
— I tak będzie wiecznie?
— Wiecznie, wiecznie!
— To może potrwać cały miljon lat?
— Miljon, i drugi, i trzeci. Nigdy temu nie będzie końca.
Dotychczas pamiętam męczarnie, jakich doznawałem, budząc się w nocy i myśląc o tym wiecznym raju, którego w żaden sposób, jak sądziłem, uniknąć niepodobna. Gdyby nie myśl, że drugie miejsce jest też wieczne, byłbym tam poszukał schronienia.
My, dorośli, których umysły stępiły się od stopniowo nabieranego zwyczaju niemyślenia, niepotrzebnie męczymy dziecko temi straszliwemi pytaniami. Wieczność, Raj, Piekło, — to dla nas słowa bez znaczenia. Powtarzamy je tak samo, jak szepczemy modlitwy, jak, strojni i próżni, nazywamy się nieszczęśliwymi grzesznikami. Ale dla dziecka, dla „mądrego cudzoziemca“, pragnącego wszystko poznać, wszystko zbadać, jest to straszliwa rzeczywistość. Jeżeli nie wierzysz mi, czytelniku, to spójrz kiedy w nocy na gwiazdy i postaraj się rozwiązać tajemnicę wieczności. Po takim eksperymencie korespondenci twoi będą zmuszeni adresować listy do najbliższego domu warjatów.
Mój dzielny przyjaciel francuz miał weselszą opinję o zagrobowem życiu człowieka. Wierzył, że przeznaczeniem naszem jest wieczna wędrówka, — wieczna praca. Przez planety przedostaniemy się na słońce, by tam żyć i pracować.
Ale do tak wysokiej karjery trzeba doskonalszych istot.
Twierdził, że żaden z nas, sam przez się nie może osiągnąć przyszłej egzystencji. Według jego teorji z dwóch lub trzech ludzi (zależnie od ich wartości), powstanie nowa, szlachetniejsza istota, zdolna do podnieślejszego istnienia. Teraz już człowiek składa się z kilku natur zwierzęcych.
— I w panu i we mnie są wszystkie zwierzęta, — mówił, wskazując palcem naprzód na mnie, potem na siebie, — małpa, tygrys, świnia, kokoszka, kogut, pracowita mrówka. W taki sam sposób przyszły człowiek będzie się składał z kilku ludzi. Będzie miał męstwo jednego, mądrość drugiego, dobroć trzeciego.
— Weź pan, naprzykład, kogoś z City, — mawiał nieraz, — no, choćby lorda mera, dodaj do niego poetę, choćby Swinburne’a, zmieszaj ich z fanatykiem religijnym, przypuśćmy z generałem Boots’em. Otóż masz człowieka, zdolnego do wyższego życia. Uważał, że Garibaldi i Bismarck stanowiliby doskonałą, wzajemnie dopełniającą się mieszaninę; w razie potrzeby możnaby ją przyprawić Ibsenem. Był przekonany, że Tołstoj i kilku wesołych hultajów w połączeniu z jakimś humorystycznym pisarzem (był tak uprzejmy, że zaproponował moją osobę), stanowiliby coś bardzo niezłego. Teorja ta, opowiedziana mojemi słowami, może się wydać nieco dziwaczna, staruszek wszakże przedstawiał ją tak poważnie, że nie przyszło nam nawet na myśl śmiać się z jego zwierzeń. Przeciwnie, kiedy wracaliśmy nieraz od pracy w księżycowe noce i stanąwszy na moście Waterloo, przyglądaliśmy się czarodziejskim ogniom na nieskończonej linji wybrzeża, wierzyłem prawie w możliwość tej teorji.
I na tym świecie nawet byłoby wcale nieźle zmieszać razem, albo przegotować, lub też w jakikolwiek inny sposób połączyć z pół tuzina ludzi i przyrządzić z nich coś nowego.
Czy nie przychodziło ci nigdy na myśl, urocza czytelniczko, jaki doskonały mąż zrobiłby się z Toma, gdyby do niego przyłączyć Harry’ego i Dicka? Tom ma takie równe, wesołe usposobienie, czujesz jednak, że nie nadaje się on do poważnych chwil życia. Tak, jest niezmiernie sympatyczny, kiedy ci wesoło na duszy, ale czyż można szukać u niego pociechy w ciężkich lub smutnych chwilach życia? Nie, w takich chwilach byłoby lepiej mieć koło siebie poważnego, zrównoważonego Henryka. To dzielny człowiek. Może rzeczywiście najlepszy z nich trzech. Energiczny, prawy, szlachetny. Jaka szkoda, że jest odrobinkę ordynarny i nieambitny. Przyjaciółki, nie znające jego zalet wewnętrznych, nie będą ci go zazdrościły; a cóż to za mąż, jeżeli ani jedna panna nie pozazdrości, żeś za niego wyszła? Taki Dick — to mądry i efektowny chłopiec. Ten da sobie radę na świecie; jesteś pewna, że przyjdzie czas, kiedy każda kobieta będzie dumna, nosząc jego nazwisko. Gdyby tylko nie był tak zajęty sobą i więcej myślał o innych.
Złącz w jedną całość tych trzech mężczyzn, a raczej ich zalety — miłe usposobienie Toma, dobroć i siłę Henryka, imponującą ambitność Dicka — oto będzie człowiek, godny ciebie, piękna czytelniczko.
Davied Copperfield marzył o kobiecie, będącej połączeniem Agnieszki i Dary. Wziął obie, jedną po drugiej, ale to już nie to samo. I czy rzeczywiście kochał Agnieszkę, mister Dikkens, czy też tylko czuł, że ją kochać powinien? Wybacz mi pan, ale mam pewne wątpliwości co do drugiego małżeństwa Copperfielda. Powiedz mi pan tak otwarcie, na cztery oczy, mister Dikkens, czy nie dokuczyła czasem tak troszkę, troszeczkę poczciwemu Dawidowi ta idealna Agnieszka? Jestem przekonany, że była doskonałą żoną. Już ona zpewnością nie kupowała ostryg całemi beczkami. Traddellsa można było śmiało w każdej porze zaprosić na obiad, Agnieszka nigdyby nie straciła głowy. Obiad byłby doskonale przygotowany i podany, a tkliwy uśmiech Agnieszki stanowiłby miłą okrasę przyjacielskiej uczty. Tylko po obiedzie — kiedy Dawid i Traddells palili cygara, a z salonu dobiegały podniosłe dźwięki muzyki cnotliwej Agnieszki, czy nie spoglądali czasem na puste krzesło pomiędzy sobą i czy nie widzieli uśmiechniętej, otoczonej złocistemi lokami buzi bardzo głupiutkiej kobietki — jednej z tych małych, głupiutkich kobiet, za które mądry mężczyzna błogosławi Boga, który je stworzył — i czy nie pragnęli, aby to było nie widzeniem, aby zjawiło się między nimi, jako żywa istota?
O, głupi mędrkowie, usiłujący przerobić ludzką naturę! Czyliż nie widzicie, jak wielkie dzieło powierzono dziecięcym rączkom? Czyliż sądzicie, że na to, aby dopomódz mężczyźnie do zostania człowiekiem potrzebne są jedynie dobrze prowadzone gospodarstwo i mądre rozmowy? Głupiutka Doro, stworzona przez mądrą, czarodziejkę — naturę, wiedząc, że słabość, to talizman, budzący w mężczyźnie siłę i czułość, nie martw się, dziecię, o ostrygi i niedopieczoną baraninę. Każda kucharka za dwadzieścia funtów rocznie zajmie się kuchnią za ciebie; a czasem, kiedy los nam się uśmiechnie, będziecie mogli zjeść obiad w niezbyt drogiej restauracji; tam gotują jeszcze lepiej. Twoją rzeczą, kochanie, jest uczyć nas łagodności i dobroci. Wesprzyj mi na piersi swoją kędzierzawą główkę, dziecinko. Od takich, jak ty, uczymy się mądrości. Głupi mędrkowie śmieją się z ciebie; głupi mędrkowie powyrywaliby nieużyteczne lilje, niepotrzebne róże i zasadziliby na ich miejscu zdrową, użyteczną kapustę. Ale Ogrodnik, Który wie wszystko lepiej od nas, zasadza głupie, krótkotrwałe kwiaty. Po co? pytają głupi mędrkowie.
Co zaś do Agnieszki, kochany mister Dikkens, czy wiesz pan, kogo mi ona przypomina? Nie rozgniewasz się pan? Kobietę z powieści! Szczerze mówiąc, nie wierzę w nią. Nie chodzi mi tu specjalnie o Agnieszkę, ale o ten typ kobiety, którego ona jest przedstawicielką, o idealną kobietę, o jakiej czytujemy w książkach. Kobiety mają wiele wad, mają wszakże, chwała Bogu, jedną nieocenioną zaletę — nie są idealne.
A bohaterka romansu! O, to poprostu straszliwy smok cnotliwości! Niechaj Bóg zachowa nas biednych, niegodnych grzeszników od małżeństwa z bohaterką powieści. To tylko dusza, serce, rozum. Niema w niej nic ludzkiego, za co możnaby się zaczepić. Piękność jej straszliwie nieopisana, poprostu przeraża! Skąd się ona zjawia, dokąd zdąża, dlaczego nie spotykamy nigdy nikogo, ktoby był do niej podobny? Znam sporo kobiet i zawsze szukam wśród nich jej prototypu, a jednak dotychczas znaleźć go nie zdołałem. Wszystkie kobiety, które znam, są miłe, ładne, rozsądne. Nie będę wam mówił, szanowne panie, o szacunku i zachwycie, jakich wobec was doznaje. Pierwsze zarumieniłybyście i powstrzymały wylew mej szczerości. Jednak, drogie lady, nawet z mojego punktu widzenia, dalekie jesteście od dam, o których czytujemy w powieściach. Mogę podziwiać waszą piękność i nie dostać obłąkania. Przyznaję, że jesteście zdumiewająco rozumne i dowcipne; wiadomości wasze są rozległe i różnorodne; wykształcenie — poprostu Bostou’skie. A mimo to wszystko — nie wiem, doprawdy, jakby to powiedzieć — nie olśniewacie niesłychanym blaskiem bohaterki romansu. Nie sprawiacie na mnie (i jakże jestem wam za to wdzięczny!) wrażenia jedynych kobiet na świecie. Miewacie nawet niekiedy nienajlepsze usposobienia. Zdaje mi się, naprzykład, że lubicie stroje. Nie jestem nawet całkiem pewien, czy nie dodajecie czasem „własnych włosów“ (wiecie, co chcę przez to powiedzieć) do fryzur na swoich główkach. W usposobieniu waszem bywa nieco próżności, nieco aluzji do egoizmu, troszkę lenistwa. Zdarzało mi się widzieć was odrobinkę nierozsądne, troszeczkę nieprzewidujące, nieco kapryśne. Wprost przeciwnie, niż u bohaterek romansu, macie rozwinięte niektóre apetyty i instynkty, właściwe ludzkiej naturze, niektóre ludzkie szaleństwa. Być może nawet, że macie jakąś wadę, a choćby dwie. Jednem słowem, łaskawe panie, jesteście takiemi samemi dziećmi Adama i Ewy, jak i mężczyźni. Powiedzcież mi więc, proszę, gdzie mogę spotkać waszą idealną siostrę, kobietę, o której czyta się w książkach? Ta nie każe nigdy i nikomu czekać, aż dokończy swojej fryzury; nigdy i na nikogo nie gniewa się o to, że nie może znaleźć swoich bucików, nigdy nie łaje służby, nie krzyczy na dzieci, nie trzaska drzwiami, nie zazdrości swojej młodszej siostrze, nie staje u furtki z kuzynem, z którym stawać nie należy.
Skądże więc, o mój Boże, biorą się kobiety, o których czytuje się w książkach? Zdaje mi się, że stąd, skąd i śliczne panienki z obrazków. Nieprawdaż czytelniku, zdarzało ci się nieraz widzieć ładną panienkę na obrazku? Przeskakuje ona przez barjerę, wysokości co najmniej półtora yarda i równocześnie, wykręca się na siodle, uśmiechając się łaskawie do jakiegoś nędzarza, stojącego nad rowem. W burzliwy ranek wypływa na morze w Dieppe. Jej kostjum kąpielowy — zazwyczaj z lekkiej materji i starych koronek — jest prosto z igły. Inne panie, widocznie starsze, są całkiem mokre. Kostjumy poprzylepiały się im do ciała. Ale ładna panienka z obrazka daje nurka i nierozfryzowuje sobie ani jednego loczka. Ładna panienka stoi na paluszkach i rzuca piłkę na sześć stóp w górę. Ładna panienka ślizga się w bucikach na francuskich obcasach, pod kątem czterdziestu pięciu stopni, zaś obie rączki zachowane ma w mufkę. Nie pada nigdy na lód, nie wymachuje rękami i nie rozbija sobie nosa. Ładna panienka z obrazka przez cały sezon jeździ do Picadilly na tandemie, sama kieruje i robi ośmnaście mil na godzinę. Jej wierzchowcowi nie przyszło nigdy do głowy wpaść na dorożkę. Ładna panienka z obrazka wyjeżdża w dzień targowy rowerem na miasto, trzymając w ręku kosz z jajami i uśmiechając się na lewo i na prawo. Niewypuszcza nigdy kierownika z obu rąk równocześnie i nie wpada na krowę. Ładna panienka z obrazka łowi ryby w ażurowych pończoszkach, pod palącemi promieniami słońca, z wiązanką obsypanego rosą kwiecia we włosach. Za każdym razem, gdy zarzuci wędkę, wyciąga pstrąga. Nigdy nie błąka się w lesie i nie broni się kijem przed psami. Nie wraca do domu przemoknięta i w złym humorze, nie mówi, że złowiła sześć ryb, ale że wpuściła je zpowrotem do wody, bo nie warto ich było nieść — miały najwyżej po dwa, trzy funty. Ładna panienka z obrazka gra w krokiet jedną tylko ręką. Nie probuje nigdy przypadkiem postawić kuli na pozycję, kiedy nikt na nią nie patrzy i nie upiera się, że przeszła przez bramkę, kiedy się jej o tem nawet nie śniło.
Znakomita sportsmenka z tej ładnej panienki na obrazku. Jedyne, co jej mogę zarzucić — to, że wywołuje niezadowolenie z panienki, nie będącej na obrazku, z panienki, która ślizga się, nie trzymając rączek w mufce, lecz przeciwnie, wznosi je ku niebu i krzyczy: „upadnę“ i rzeczywiście pada natychmiast tak nieszczęśliwie, że pociąga za sobą swego towarzysza, z panienki, która na wszelkie staranie pocieszenia i uspokojenia jej oświadcza z oburzeniem, że koń zbyt gwałtownie skręcił w bok i nie zauważył słupa od latarni, z panienki, której uczesanie nie polepsza się od wody.
Tak, niema wątpliwości: idealne kobiety, o których czytujemy w powieściach, biorą się stąd, skąd i panienki na obrazkach.
Szanowni panowie autorzy, czyliż nigdy nie przyjdzie wam do głowy, że wyrządzacie nam krzywdę? O, te kobiety, łączące w sobie Wenus, św. Cecylję i Joannę d’Arc! Przedstawiacie je nam w swoich pięknych opowieściach. Bardzo to nieładnie z waszej strony: wiadomo wam przecie, jakie kobiety muszą nam wystarczać w rzeczywistości!
Czy czasem nie bylibyśmy szczęśliwsi (zarówno mężczyźni, jak i kobiety), gdybyśmy przestali się nawzajem idealizować? Wierz mi, kochana panienko, że nie masz o co oskarżać losu. Rozpleć swoje ładne rączki i odejdź od okna, za którem noc już zapada. Jack, doprawdy, jest dobrym chłopcem. Sir Haltaad, kochanie, jeździ konno i walczy w krainie bardzo, bardzo oddalonej od miejsca, w którem słońce zachodzi, bardzo odległej od tej małej, gwarnej ziemi, gdzie ty i ja spędzamy wiele drogich chwil na pogawędce, na flircie, przechadzkach po wystawach, pokazywaniu modnych strojów. Po za tem, przypomnij sobie, że sir Halaad był nieżonaty, jak przystało na idealistę. Twój Jack jest, doprawdy, nienajgorszym rycerzem wśród tych, których spotkać można w naszych nie idylicznych czasach. Ma w sobie wiele pozytywnej uczciwości i nigdy nie pozuje. Zgodzę się, że nie należy do ludzi niezwykłych, ale, droga panienko, czy miałaś kiedy do czynienia z takiemi ludźmi? Tak, mężczyźna taki jest bardzo miły w salonie; dobrze też jest o nim poczytać w dziennikach, z których dowiesz się o wszystkich jego cnotach, ale nie radzę przyglądać mu się zbliska. Bądź zadowolona z Jacka i podziękuj Bogu, że jest taki, jaki jest. My, mężczyźni, nie jesteśmy wcale święci i zdaje mi się, że najpiękniejsze swoje myśli wypowiadamy w druku, ale nie w życiu. Dawny rycerz, kochane dziecko, z poetyczną duszą, bohaterskiem sercu, życiem, poświęconem wzniosłemu dziełu — to niezbyt rozpowszechniony typ tutaj, na ziemi. Może i było z paru takich ludzi, ale świat — ty i ja (bo wszak świat z nas się składa) — morzył ich zazwyczaj głodem i wypędza na cztery wiatry. Teraz niewielu ich już zostało. Przypuśćmy jednak, że znalazłby się jeszcze jeden. Czy chciałabyś zostać jego żoną? Chciałabyś żyć z nim w dwóch umeblowanych pokojach na poddaszu i umrzeć na słomianym sienniku? Za sto lat jemu wzniosą pomnik, ciebie zaś będą czczić, jako żonę, która dzieliła wszystkie jego cierpienia. Jak sądzisz, kochanie, czy jesteś stworzona do takiego losu? Jeżeli nie, to dziękuj Bogu, że pozyskałaś na swoją wyłączną własność jednego z nadzwyczajnych ludzi, który może się tobą zachwycać. Wszakże i ty nie jesteś wyjątkową istotą.
A doprawdy, i my, zwyczajni ludzie, mamy w sobie coś takiego. Tylko trzeba umieć to „coś“ znaleźć. Nie jesteśmy wcale tak pospolici, jak ci się zdaje; nawet twój Jack, chociaż lubi dobrze zjeść, chociaż rozmowa jego ogranicza się do wiadomości, zaczerpniętych ze sportowych dzienników (zgadzam się, że nie jest interesujący, kiedy chrapie w fotelu, ale wierz mi, czy nie wierz, Jack ma w sobie również dane na wielkiego bohatera, tylko los zechciał się nad nim ulitować i strząsnąć zeń ów nienaruszony spokój).
We wszystkich tych dobrze odżywionych aferzystach z City, w hulakach, rolnikach, aptekarzach, złodziejach nawet — drzemie bohater. Rzeźbiarka — natura może im w każdej chwili nadać swoim rylcem pożądaną formę. Mała, nędzna dzieweczka, którą widywaliśmy nieraz, przechodziła przez podwórze, nie miała w sobie nic niezwykłego. Było to naogół pospolite, brzydkie nawet dziecko ulicy. Uważaj, aby twoje dziecko, mijając ją, nie otarło się o nią rąbkiem swojej sukienki.
Pewnego pięknego poranka dowiedzieliśmy się szczegółów o niej od komisarza policji. Człowiek ten nie jest poetą, ale umie dopatrywać się poezji w najpospolitszych napozór czynach. Dziewczyna ta zarabiała sześć szyllingów tygodniowo i utrzymywała z tego chorą matkę i troje młodszych dzieci. Była równocześnie gospodynią, dozorczynią, matką i żywiła całą rodzinę własną pracą. Tak, zdarzają się bohaterki nietylko w romansach.
Oto naprzykład, ordynarny, głupi Tom dostał order Wiktorji! Pod gradem kul porwał sztandar i ocalił go. Ktoby się tego spodziewał po tym niezgrabnym, ciężkim Tomie. Wszyscy myśleli zawsze, że jedyny cel jego dążeń — to zadymiona piwiarnia. Zdarzyła się sposobność — i dowiedzieliśmy się, jaki jest ten Tom w rzeczywistości. Dla Harry’ego los był nie tak łaskawy. Był zawsze hultajem, pił i bił żonę. Pochowali go chwała Bogu: był to nicpoń, jakich wiele. A czy sąd ten jest słuszny?
Przyznajmy się, że jesteśmy grzesznikami? Ci z pośród nas, co mają odwagę zastanowić się nad sobą, wiedzą, że jesteśmy zdolni do wszelkiej nikczemności, do każdego złego czynu. Tylko dzięki przypadkowi występki nasze uchodzą nam bezkarnie. Ale przyznawszy się do swoich wad, zgódźmy się, że jesteśmy zdolni do wielkich czynów. Męczennicy, którzy z podniesioną głową szli na śmierć, byli takimi samymi, jak i my ludźmi. I oni mieli swoje wady. Nie byli to bynajmniej wybrańcy ludzkości. Ale szlachetne instynkty drzemały w ich duszach i zbudziły się pod wpływem szczęśliwych okoliczności. Gdyby nie one, cnoty ich byłyby znane Stwórcy jedynie.
Po wszystkie czasy, gdy los wzywał mężczyzn i kobiety, aby stali się prawdziwymi ludźmi, okazywało się, że natura ludzka jest zawsze na wysokości zadania. Lubię słuchać o słabościach wielkich ludzi. Z przyjemnością myślę, że Szekspir miał pociąg do kieliszka, że Cromvel miał na nosie brodawkę, — myśl ta godzi mię z własną moją twarzą. Chętnie opowiadam, jak ów wielki człowiek kładł na krzesła ciastka i pękał ze śmiechu, gdy panie, siadając, walały sobie suknie. Z przyjemnością czytam, jak Carlile rzucał w żonę wieprzowemi kotletami, które wywołałyby jedynie uśmiech na usta człowieka zrównoważonego. Myślę o tysiącach głupstw, jakie popełniam w ciągu tygodnia i mówię sobie: „Ja także jestem literatem“.
Myślę z przyjemnością, że nawet Judasz miał chwilę wzniosłych uniesień, kiedy oddałby chętnie życie za Zbawiciela. Wierzę mocno, że nawet on miał w sobie coś dobrego.
Cnota jest, jak złoto w krzemieniu. Nie wiele go tam jest i trudno wydostać. Ale natura sądzi, że warto jest stwarzać takie olbrzymie, bezużyteczne kamienie po to jedynie, by ukryć w nich kosztowne metale. Dziwimy się, po co stwarza ona owe kamienie. Czemu złoto nie miałoby leżeć w samorodkach na powierzchni ziemi? Ale motywy, kierujące naturą, są dla nas niedostępne. Może krzemień ma rację bytu. Może również ma rację bytu zło i szaleństwo, wśród których przewijają się drobniutkie, niedostrzegalne dla oka ludzkiego, żyłki dobroci i szlachetności.
Tak, kamień przeważa, ale nie mniej złoto istnieje. Jesteśmy nędzni, jesteśmy źli, ale równocześnie jesteśmy wielcy. Z naszych grzechów możnaby zbudować wieżę, sięgającą niebios i wołającą do nich o pomstę, a mimo to jesteśmy wielcy — wzniosłością i cnotą, jakich nie osiągną nigdy nie narażeni na pokusy aniołowie. Historja ludzkości — to nieskończona lista okrucieństw, kłamstw, prześladowań. Czyliż sądzimy, że ziemia obracałaby się jeszcze dokoła słońca, gdyby nie istniało nic więcej? Pan ulitowałby się nad Sodomą, gdyby znalazło się w niej dziesięciu sprawiedliwych. Świat ratują ludzie sprawiedliwi. Historja nic o nich nie wie; historja — to tylko dziennik, notujący wypadki. Czyż można wnosić z niej o życiu? W takim razie musiałoby się uwierzyć, że właściwą świątynią Hymenu jest sąd, gdzie prowadzą się procesy rozwodowe, że istnieją dwa tylko rodzaje ludzi: złodzieje i policjanci, że wszelka szlachetna myśl — to tylko sidła polityka. Historja widzi tylko zgubne wybuchy, nie bierze wcale pod uwagę dobroczynnych ognisk. Historja zaznacza jedynie zło i niesprawiedliwość, ale niema oczu dla cichego cierpienia, bohaterskich wysiłków, które skupiono, podobnie, jak dobrotliwa natura, pokrywająca zielenią wyniszczoną przez pożogę ziemię, goją to zło, tę niesprawiedliwość. W czasach okrucieństw i prześladowań — niestety niezupełnie jeszcze minionych — żyli zapewne ludzie o łagodnem sercu, współczuciem i dobrocią leczące rany, od których inaczej umarłby świat. Piramida naszych grzechów wznosi się tak wysoko, że zaćmiewa nieledwie blask słońca. Ale pamięć dobrych czynów człowieka znajduje oddźwięk w śmiechu dzieci, w łzie kochającej kobiety, w marzeniach młodzieńca. Stosy inkwizycji były pochodniami, oświetlającemi heroizm człowieka. Na gruncie tyranji zakwitły ofiarność i dążenie do sprawiedliwości. Okrucieństwo! Czemże jest ono, jeśli nie wstrętnym nawozem, użyźniającym rolę pod kwiaty czułości i współczucia. Gniew i nienawiść nawołują się rozgłośnie poprzez wszystkie wieki, ale istnieją niemniej głosy miłości i pociechy, chociaż przemawiają szeptem, na ucho.
Czyniliśmy zło. O, tak. Bierzemy jednak niebo za świadka, że czyniliśmy też dobro. Żądamy sprawiedliwości. Narażaliśmy życie za przyjaciół: szlachetniejszej miłości niema na świecie. Walczyliśmy za sprawiedliwość. Umieraliśmy za prawdę, czy też za to, co poczytywaliśmy za prawdę. Dokonywaliśmy wielkich czynów, pocieszaliśmy cierpiących, wspierali słabych. Dążyliśmy do dobra, prawdy, błąkając się, padając, cofając — skutkiem swojej ślepoty. Za przyczyną całej armji sprawiedliwych, wiernych mężczyzn, za przyczyną mirjadów cierpliwych, kochających kobiet, za przyczyną litościwych, ofiarnych ludzi, za przyczyną ukrytej w nas iskry dobrego — o, Boże, zmiłuj się nad nami!

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jerome K. Jerome i tłumacza: anonimowy.