Z puszczy Białowieskiej (Dyakowski)/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bohdan Dyakowski
Tytuł Z puszczy Białowieskiej
Wydawca Redakcya „Przyjaciela dzieci“
Data wyd. 1908
Druk Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.
Ostatnie dni pobytu w puszczy.
(Zwierzyniec. — Góra Batorego. — Nieznanowo i cisy. — Błoto Nikorskie. — Kładka bez końca. — Cisówka i jodły. — Odjazd).

Celem drugiej wycieczki był zwierzyniec. Będąc w puszczy, nie można było i jego pominąć. Pozwolenie otrzymano bez trudności, a jeden z miejscowych strzelców miał służyć za przewodnika i pokazać wszystkie osobliwości zwierzyńca, a zwłaszcza żubry.
Zwierzyniec ciągnie się sześć wiorst na długość i dwie na szerokość, zajmuje więc obszar 12 wiorst kwadratowych. Przecięty jest ukośnie z południowego zachodu na północny wschód rzeczką Krynicą, wpadając do Łutowni, lewego dopływu Narewki. Otacza go ze wszystkich stron częstokół, wysoki na dwa sążnie.
Minąwszy bramę wjazdową, chłopcy weszli do środka szeroką, pięknie utrzymaną drogą, która ciągnie się w kierunku prostym przez cały zwierzyniec aż do drugiej bramy, prowadzącej ze zwierzyńca ku wsi Budy.
U wjazdu wznosił się okazały żubr, odlany z bronzu i postawiony tu na pamiątkę polowania cesarza Aleksandra II.
Zwierzyniec wyglądał ładnie, ale jakże się różnił całym charakterem od samej puszczy, od zakątków, zwiedzanych wczoraj!..
Rosły tu śliczne stare i grube drzewa, przeważnie liściaste. Imponująco zwłaszcza wyglądały wiekowe dęby o potężnych konarach, tu i ówdzie widać było wysmukłe sosny i poważne świerki. Las był stary niewątpliwie, brać leśna obejmująca całe wieki rzucała się tu odrazu w oczy. A jednak znać tu już było aż nadto wyraźnie gospodarkę człowieka, która usunęła prawie zupełnie pierwotną dzikość i samodzielność natury. Był to raczej prześliczny, olbrzymi stary park, niż pierwotna puszcza.
Chłopcom spragnionym dzikiej natury, nie podobał się on wcale; a szczególnie Julek krytykował go głośno i zajadle.
— Co mi to za las, — mówił, — wszystko uporządkowane, pokrajane i pocięte równo; nigdzie nie widać zwałów, opadłych gałęzi, wszędzie stosy drzewa, równo poukładanego. Brak tylko kupców w chałatach na to drzewo! Trawa taka jakaś równa, jakby zasiana. Brr! Pewien jestem, że i żubry tutejsze są mniej okazałe od tych, co chodzą po puszczy swobodnie.
— Ma panicz słuszność, — odezwał się strzelec. — Tamte wyglądają piękniej, mają gładszą i jaśniejszą szerść. Każdemu na wolności lepiej!
— Ale przecież i tu mają one zupełną swobodę?
— Naturalnie, że mają: dwanaście wiorst obszaru, to jest gdzie pochodzić. Zawsze to jednak nie to, co cała puszcza.
— Ale też i żubrów niema tu chyba dużo?
— Zaledwie kilkanaście, kiedy w całej puszczy będzie ich z tysiąc.
— A kto pilnuje, żeby żubry nie uciekły z puszczy? — zapytał Józio.
— Pocóżby miały uciekać? Naokoło lasów niema, pola, wioski; cóżby tam robiły? Same wolą trzymać się puszczy.
— A jakie tu są jeszcze zwierzęta w zwierzyńcu? — pytali dalej chłopcy.
— Jelenie, daniele, kozy, sarny, dziki.
— A łosi niema?
— Tutaj niema, ale są w samej puszczy, w błotnistych częściach. Jest ich nawet sporo, z parę tysięcy.
— A bobry? — zapytał nagle Julek.
Ale strzelec nie bardzo nawet wiedział, co to są bobry. Dopiero Janek wytłómaczył, iż niema ich tu oddawna, chociaż niegdyś znajdowały się istotnie w puszczy nad brzegami Narwi. Nie widział ich tu już Jarocki, profesor uniwersytetu warszawskiego, który polował w lutym r. 1830 na żubry w puszczy Białowieskiej w celu zdobycia okazów dla gabinetu zoologicznego w Warszawie. W opisie swojego polowania i puszczy, wspomina on, iż pokazywano mu jedynie opuszczone budowle bobrów nad Narwią, ale samych zwierząt nie było już wcale w puszczy. Dziś próżnobyśmy szukali nawet i ich budowli. Teraz bobry zobaczyć można jedynie w niektórych lasach gubernii Mińskiej.
Zapuszczono się w bardziej dziki zakątek i strzelec zalecił zachowywać się cicho, żeby nie spłoszyć żubrów. Ale zamiast nich na sąsiedniej polance zobaczono nieduże stadko pasących się jeleni.
— Jakie ładne zwierzęta, — szepnął Kazio, — tylko że wyglądają więcej na mieszkańców parku, niż na dzikich puszczaków. Żubr jest godniejszym przedstawicielem Białowieży.
Żubrów atoli nie łatwo było znaleźć, aż Józio proponował, żeby wysłać przodem Julka, ja wytrawnego w wyszukiwaniu tych zwierząt.
Obeszło się jednak bez tego: napotkano bowiem wkrótce żubrzycę z małem cielątkiem, które uczyła chodzić, popychając je śmiesznie nosem. Udało się nawet podejść do niej tak niepostrzeżenie, że Józio mógł zrobić zdjęcie tej czułej matki i jej dziecka.
Zwiedziwszy zwierzyniec, chłopcy skierowali się ku niezbyt oddalonej stąd „Górze Batorego“.
W rzeczywistości był to niewielki pagórek o płaskim szczycie, położony przy szerokiej „królewskiej drodze“, która idzie od Białowieży w kierunku północno-wschodnim ku miasteczku Narwi, leżącym nad Narwią, jeszcze poniżej ujścia Narewki, a więc zupełnie po za obrębem puszczy Białowieskiej.
Pagórek, zwany „Górą Batorego“, nie odznaczał się zresztą niczem szczególnem, nawet drzewa rosnące na nim, nie były wcale ani bardzo stare, ani okazałe. Całą jego wartość stanowiło przywiązane do niego wspomnienie, iż tu rozbijał obozowisko „mocny król“, to jest Batory, gdy przyjeżdżał na łowy do puszczy, i że od niego otrzymał on nazwę.

— I tu niegdyś bywało rojno i gwarno od rycerzy i myśliwych. Nie wznosiły się tu wprawdzie wieże i mury zamków, ale bieliły się płótna namiotów, gorzały ognie, słychać było trąby myśliwskie, głosy psów, nawoływania się, a wieczorem po pomyślnych łowach tysiące prawdziwych i zmyślonych opowiadań o przygodach myśliwskich, trofeach i zdobyczach, opowiadań pełnych swady i rozmachu dawnego, nie tych sporów „o charcim ogonie“, które tak gorszyły Wojskiego w „Panu Tadeuszu“, ale pełnych ognia historyi z tych czasów, kiedy to

w języku strzeleckim
Dzik, niedźwiedź, łoś, wilk — zwany był zwierzem szlacheckim.
A zwierzę, nie mające kłów, rogów, pazurów
Zostawiano dla płatnych sług i dworskich ciurów.

A słuchał tych opowiadań nie Gedymin już wprawdzie, ani nawet Jagiełło, mieszkaniec nie istniejącego już „Zamczyska“, ale nie mniej dzielny od obu myśliwy, który umiał stanąć oko w oko z niedźwiedziem i żubrem, o którym pochwała w „Elogium na śmierć Batorego“ głosi, iż „w poskromieniu dzikich zwierząt był więcej niż lew“.
Późniejsze to czasy znacznie od tych, które pamięta „zamczysko“, a jednak i po nich nie widać tu żadnych śladów. Człowiek dołem zrąbał bór, który niegdyś zwartą masą sięgał aż do stóp pagórka i otaczał go jedną zbitą zieloną obręczą; a przyroda zasiała drzewa na jego wierzchołku, ongi łysym i nagim. Dla tego drzewa tutaj są tak mało okazałe w porównaniu do starych patryarchów puszczy. A zamiast dawnych myśliwych...
— Stoi tu czterech cherlawych warszawiaków, — wtrącił, śmiejąc się Kazio, — którzy przed żubrem umykają, a niedźwiedzia nie boją się tylko dla tego, że go niemu w puszczy; polują za to na niewinne i niegroźne kwiaty.
— Ej! Kazik, Kazik! nie bądź tak złośliwy. A kto to deklamując „Pana Tadeusza“ — sam sobie sporządził wieniec dębowy?
— Józiu, fotografuj „Batorego“, — komendował Janek, — nie żałuj klisz, póki są!..
Zdjęto więc i „Batorego“.
— A teraz dokąd pójdziemy?
— W tej części puszczy mamy jeszcze bardzo ciekawe uroczyska, jeden z najdzikszych ostępów, zwany Nieznanowem. A znajdziemy tam prawdziwe cisy i... moc storczyków.
— A co, nie mówiłem? — żartował dalej Kazio, — więc po to będziemy brnąć przez trzęsawiska i przejdziemy „wielki wał pniów, korzeni“, żeby w nim polować na... storczyki.

Cóżby rzekł na to stary Rejtan, gdyby ożył?
Wróciłby do Lachowicz i w grób się położył!

Chodźmy, chodźmy, jednak, wy niszczyciele białowieskiej flory!
Dostęp do Nieznanowa okazał się istotnie bardzo trudnym i męczącym. Takich zwałów, tak spiętrzonych jeden na drugi pni, nie spotykano jeszcze dotychczas nigdzie. Co chwila ktoś się zapadał, grzązł, osypywał próchnem siebie i innych. Tu trzeba było przełazić, tam przeskakiwać lub przeciągać jeden drugiego.
Trud jednak opłacił się sowicie. Żaden inny kąt puszczy nie dałby chyba tak dobrego pojęcia o nieprzebytych dawnych matecznikach, jak to uroczysko.
Za to cisy, rosnące w Nieznanowie, dość nędznie reprezentowały swych przodków, tworzących ongi u nas piękne lasy. Tutejsze cisy nie były to wcale drzewa, ale marne, niziutkie krzaczki, zaledwie takie, jak jałowiec. I było ich tu przytem zaledwie parę.
Nie zaimponowały więc wcale chłopcom, ale zato znaleziono kilka ciekawych i ładnych storczyków.
Pobyt w puszczy miał się już ku końcowi, czas bowiem Janka, a także fundusze całej gromadki były ograniczone. Pojutrze miano już wyruszyć z powrotem. Pozostały więc dzień postanowiono zużyć na zwiedzenie jakiegoś zakątka, co najmniej tak dzikiego i ciekawego jak Nieznanowo.
Po naradach wspólnych postanowiono wybrać się do błota Nikorskiego i źródeł Narewki we wschodniej części puszczy. Tam leży uroczysko „Cisówka“ jedyne miejsce w puszczy, gdzie rosną jodły.
— Kawałek to drogi, bo prawie dwie mile stąd, ale przecie wyrobiliśmy już nogi na drogach puszczańskich, więc to nas nie przestraszy. Pójdziemy tym razem nie wdół, ale w górę Narewki, po drodze miniemy stoczek..
— Czyż ten gdzie Dwornicki pobił wojaka rosyjskie w roku 1831? — wyrwał się Józio.
— Ten sam, ten sam, — mówił Kazio; — Geismor umyślnie szedł od Lublina ku Warszawie krętą drogą na Białowieżę, żeby zwieść Polaków. Ale Dwernicki nie dał się złapać i wsadziwszy swój oddział do pociągu pośpiesznego wyruszył na Białystok i Bielsk do puszczy i tu pobił Geismara na głowę, poczem tym samym pociągiem odjechał do Warszawy.
— Józio pozieleniał z gniewu i mruknął pod nosem: „Licho nadało tyle stoczków!“ Można się przecie omylić.
— Nazywa się on istotnie tak samo, jak tamten głośny Stoczek, ale jest zwykłą wioską puszczańską, niczem niewsławioną.
Wczesnym rankiem wyruszono w drogę i postępowano rączym krokiem, wstrzymując się jedynie na chwilę, gdy jaki ciekawy okaz zwrócił na siebie uwagę botaników wyprawy.
Stoczek nie odznaczał się istotnie niczem szczególnie ciekawem, był jednakże sporą wioską, jedną z większych, jakie widziano w puszczy.
Droga wraz z odpoczynkiem i popasem zajęła ze cztery godziny tak, że słońce było już wysoko na niebie, kiedy zbliżono się do błota Nakorskiego i wsi Babiniec.
— A gdzież jest ta wioska? —— pytał Józio — czy to te kilka nędznych chatek?
— A tak — odparł Janek — nieduża to wieś, jak widzicie. Ciekawa jednak z tego względu, że jesteśmy tu na wschodnim krańcu puszczy w miejscu, gdzie jest ona prawie największa; odległość od Hajnówki na zachodnim krańcu do Babińca wynosi około 30 wiorst. Poznajemy więc w tej chwili wschód puszczy. Potrzeba nam tylko przewodnika, któryby nas zaprowadził na Cisówkę.
Ale wynalezienie przewodnika nie okazało się rzeczą tak łatwą: gospodarze wszyscy byli w polu, gospodynie zajęte warzeniem jadła. Wolni byli jedynie kilkoletni chłopcy, ale ci nie wzbudzali zaufania, jako przewodnicy, chociaż jeden z nich ofiarowywał się nawet zaprowadzić do ojca, który właśnie był w tej chwili na „Cisówce“.
I chłopak wskazał ręką dość odległą kępę z błotem: czernił się na niej nieduży lasek iglasty i zieleniło się pole.
— Cóż ojciec tam robi? — pytał zdumiony Józio.
— Poszli obejrzeć łąkę — odparł chłopak: czy już prędko kosić będzie można. Bo my tam mamy i pole i łąkę — dodał z dumą.
— A jakże stamtąd zwozicie siano i zboże? Chyba jest jakiś most przez to błoto?
— Nie, mostu niema. My tam siano i zboże zostawiamy do zimy — i zabieramy je dopiero, gdy błoto zamarźnie, i można jechać saniami.
— A teraz, jak się dostajecie?
— Są tam takie kładki dla pieszych, ale wóz po nich nie przejdzie.
Chłopcy mieli większą chętką iść zaraz z młodym przewodnikiem, ale Janek obawiał się powierzeć mu swą gromadkę. Postanowiono więc zaczekać na gospodarza i posilić się tymczasem.
Czekanie nie trwało zbyt długo: za dobre półgodziny gospodarz wrócił i podjął się zaprowadzić podróżnych na „cisówkę“ i pokazać im „białe cisy“ — ale dopiero po obiedzie.
— Tu już nie jedni panowie przychodzili oglądać „białe cisy“ — dodał.
Trzeba się było pogodzić z losem i przedumać te parę godzin, które gospodarz zużył na obiad i odpoczynek południowy. Poczem ruszono w drogę.
Gospodarz poradził wszystkie tobołki zostawić u niego w chacie i dla każdego z podróżnych sporządził długą żerdkę.
— A to na co? — pytał zdumiony Julek.
— Do podpierania się na kładce.
Praktyczność tych żerdek okazała się wkrótce w całej pełni. Takiej kładki, jak tu, żaden z chłopców nie widział jeszcze nigdy. Mniejsza o to, że nie miała ona wcale poręczy, bo przecie nie każda kładka je posiada. Ale zato brak poręczy, jak mówił Kazio, wynagradziła ona sowicie swą nieskończoną długością i nierównością. Składała się ona wcale nie z desek, ale z całych drzew, jako tako ociosanych z jednej strony, żeby dać nieco lepsze oparcie dla nóg. Jednakże i na takim ociosanym pniu utrzymanie się w równowadze należało do niezgorszych sztuk akrobatycznych. I gdyby nie żerdka, którą podróżni się podpierali, wtykając ją wprost w błoto, kto wie, ile razy każdy z nich użyłby kąpieli w jego czarnej, grzęzkiej masie.
Kładka miała z wiorstę długości; nic więc dziwnego, że przeprawa przez nią wydawała się nie mieć końca.
— Zupełnie, jak ułamek okresowy — mówił Julek: co się jeden pień skończy, drugi się zaczyna i tak wciąż w kółko, bez urozmaicenia i końca.
— Dla urozmaicenia wartoby od ma do czasu wpadać okresowo w błoto, zażartował Kazio.
Julek roześmiał się z żartu, ale w tej samej chwili chybnął się na kładce i byłby wpadł do błota, gdyby się nie był wreszcie podparł żerdką.
— Brawo! to się nazywa zgrabność.
Wszystko na świecie ma swój koniec. Więc nareszcie skończyła się i kładka, czyli, jak mówił Julek, udało się zamienić ułamek okresowy na zwyczajny, chociaż z wielkim trudem i mozołem.
— Ciekawy jestem, dla czego z mozołem? — pytał Kazio — przecie to był ułamek czysty.
— Jakto czysty?
— A cóż? zabłocił się kto, czy co?
Na kępie obejrzano przedewszystkiem pole i łąki gospodarzy z Babińca, uprawiane i sprzątane w tak wyjątkowych warunkach. Gospodarz pokazał chłopcom szopy i stodoły, w których przechowuje się siano i zboże do mrozów.
— To w ten sposób wy i bydło macie przednówek aż do zimy? — pytał Janek.
— A tak, panie, przed zimą trzeba by stąd siano chyba na plecach znosić, a to by było za ciężko.
Z pola udano się do lasu zobaczyć jodły.
Było ich na kępie z kilkaset, ale nie powodziło się im tutaj świetnie: ani grubością, ani wzrostem nie dorównywały one pięknym jodłom lasów górskich, a nawet i nizinnych. Nizkie położenie i bagnisty grunt nie sprzyjały im widocznie.
Po obejrzeniu lasku jodłowego udano się z powrotem na „okresową“ kładkę, ale i tym razem ułamek był „czysty“, tylko również nieskończony.
Podziękowawszy gospodarzowi i odpocząwszy nieco, gromadka nasza ostrym krokiem pomaszerowała do Białowieży. A następnego dnia powolny i ciężko sapiący pociąg uwoził ze sobą czterech chłopców, zbiory botaniczne, klisze z widokami i wspomnienie puszczy, które nie prędko i nie łatwo się zetrze.
— Gdy staniemy w domu, — mówił Janek, — uporządkujemy rośliny i zobaczymy, jak udały fotografie Julkowi.
— A na przyszłe lato urządzimy znów wspólną wycieczkę!
— Koniecznie! koniecznie!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bohdan Dyakowski.