Z przeszłości 2000-1887 r./XXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edward Bellamy
Tytuł Z przeszłości 2000-1887 r.
Wydawca Nakładem drukarni Aleksandra Okęckiego
Data wyd. 1891
Druk Drukarnia Aleksandra Okęckiego
Miejsce wyd. Paryż
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Looking Backward: 2000-1887‎
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XXIII-ci.

Wieczorem siedziałem z Edytą w pokoju muzycznym słuchając niektórych utworów z programu dnia, jakie zwróciły były moją uwagę. Skorzystawszy z przerwy, zacząłem rozmawiać z moją towarzyszką.
— Chciałbym zrobić pani jedno zapytanie, ale obawiam się, że będzie niedyskretne...
— Jestem pewna, że takiem nie będzie... — odparła ona, dodając mi odwagi.
— Znajduję się w położeniu jakiegoś podsłuchiwacza.... — ciągnąłem dalej — który, usłyszawszy coś z rozmowy, nie przeznaczonej dla niego, jakkolwiek widocznie do niego się stosującej, jest o tyle zuchwałym, iż prosi mówiącego o dokończenie...
— Podsłuchiwacza?.. — powtórzyła ona w pomieszaniu.
— Tak, ale mogącego się usprawiedliwić, z czem się pani zapewne zgodzi...
— To coś bardzo tajemniczego...
— Tak... — odrzekłem — o tyle tajemniczego, że często zdejmowała mnie wątpliwość, czym istotnie słyszał to, o co się pani mam zapytać, czy też mi się to tylko śniło... Bez pani rozstrzygnąć tego nie mogę... Sprawa jest taka: kiedym przychodził do siebie z owego snu wiekowego, doznałem naprzód wrażenia jakichś rozmawiających dokoła mnie głosów; były to, jakem przekonał się później, głosy ojca pani, matki i pani samej. Naprzód, przypominam sobie, ojciec pani powiedział: zaraz otworzy oczy, lepiej będzie, gdy zobaczy kogoś jednego z pomiędzy nas. Wówczas pani, jeżeli mi się nie śniło, rzekłaś: obiecaj mi więc, że mu nie powiesz... Ojciec pani zdawał się ociągać z obietnicą, pani nalegałaś, a kiedy matka wstawiła się za nią, ojciec wreszcie obiecał; to też, gdym otworzył oczy, zobaczyłem tylko jego jednego...
Jak najzupełniej poważnie mówiłem, żem nie był pewnym, czy mi się nie przyśniła ta rozmowa, którą niby miałem podsłuchać, tak dalece bowiem niezrozumiałem było dla mnie, iżby ci ludzie, których nie znałem, mogli coś wiedzieć o mnie współcześniku ich pradziadów. Kiedym jednak spostrzegł, jakie wrażenie zrobiły słowa moje na Edycie, przekonałem się, iż nie był to sen, ale nowa jakaś tajemnica, bardziej zdumiewająca jeszcze, niż wszystkie, z jakiemi spotykałem się dotąd. Z chwilą bowiem, kiedy kierunek mego pytania stał się widocznym, poczęła ona zdradzać objawy najwyższego zakłopotania... Oczy jej, zawsze o wyrazie tak szczerym i prostym, z jakimś panicznym strachem skryły się przedemną, a cała twarz oblała się purpurowym rumieńcem.
— Proszę mi darować... — rzekłem — gdym jako tako ochłonął ze zdumienia; zdaje mi się, że to nie był sen. Jest jakaś tajemnica, coś, co mnie dotyczy, a co pani ukrywa przedemną. Istotnie, czyliż nie jest trochę okrucieństwem, aby człowiekowi, znajdującemu się w mojem położeniu nie udzielić wszystkich, dotyczących go wiadomości.
— To nie dotyczy pana... to jest nie bezpośrednio... Nie idzie tu właściwie o niego... — odrzekła głosem ledwie dosłyszalnym.
— Ale bądź co bądź, w jakiś sposób mnie dotyczy... — nalegałem dalej. — Musi to być coś, coby mnie było obeszło...
— Nie wiem nawet tego... — odpowiedziała ona, odważając się spojrzeć mi przelotnie w oczy, zapłoniona okropnie; jednocześnie jednak dokoła jej ust igrał dziwny uśmiech, zdradzający, iż pomimo zakłopotania, sytuacyja ta miała dla niej swoją stronę humorystyczną. — Nie jestem nawet pewna, czy byłoby to pana zajęło...
— Ojciec pani byłby mi powiedział... — nalegałem dalej z odcieniem wyrzutu. — Pani mu na to nie pozwoliłaś... Ojciec sądził, żem ja powinien był wiedzieć.
Nie odpowiedziała nic. Była tak zachwycającą w swem pomięszaniu, że teraz zarówno chęć przedłużenia tej sytuacyi, jak i moja ciekawość pierwiastkowa, skłaniały mnie do nalegania na nią w dalszym ciągu.
— Więc nigdy się nie dowiem, nigdy mi pani nie powie?..
— To zależy... — odrzekła po długiej przerwie.
— Od czego?.. — zapytałem jeszcze.
— Ooo... zanadtoś pan ciekawy... — odezwała się, a utkwiwszy we mnie oczy z wyrazem jakimś niezbadanym, z zarumienionymi policzkami i z uśmiechem, co wszystko razem było czarujące, dodała:
— Cóżbyś pan pomyślał, gdybym powiedziała, że zależy to od pana samego...
— Odemnie?.. W jakiż to sposób?..
— Panie West, straciliśmy jakąś piękną muzykę... — odpowiedziała mi tylko. Zwróciwszy się do telefonu, dotknęła go palcem, a fale powietrzne poruszać się zaczęły rytmem adagio’a. Potem już starała się pilnie, aby muzyka nie pozostawiała nam czasu na rozmowę. Twarz odwróciła odemnie, utrzymując, że oddana jest aryjom, ale była to tylko wymówka, którą zdradzała wyraźnie purpura zalewająca jej policzki.
Kiedy wreszcie oznajmiła mi, żem słyszał już wszystko, o co mi na razie chodziło i kiedyśmy wstali, by wyjść z pokoju, zbliżyła się prosto do mnie i nie podnosząc oczu, rzekła:
— Panie West, mówisz pan, żem była dobrą dla pana. Nie zrobiłam nic nadzwyczajnego, lecz jeżeli pan tak utrzymujesz, to proszę mi obiecać, że nie będziesz pan nigdy usiłował skłonić mnie do powiedzenia sobie tego, o coś mnie pytał i że nie będziesz próbował dowiedzieć się o tem zkadinąd, np. od ojca mego lub matki...
Na prośbę taką jedna tylko odpowiedź była możliwą.
— Przebacz mi pani, żem cię zmartwił... Rozumie się, że obiecuję... Nigdybym się nie był pytał, sądząc, że to może panią zasmucić... Ale czy mnie pani potępia za ciekawość?..
— Nie potępiam pana wcale...
— Kiedyś... — dodałem — gdy nie będę pani dokuczał, powie mi pani z własnej woli, Czy mogę się tego spodziewać?..
— Być może... — szepnęła.
— Tylko być może?..
Spojrzawszy na mnie, czytała w mej twarzy, głęboko wpatrując się we mnie.
— Tak... — rzekła — sądzę, że będę mogła powiedzieć to panu kiedyś...
Na tem też zakończyła się nasza rozmowa, gdyż Edyta nie dała mi możności powiedzenia czegokolwiek bądź więcej.

Owej nocy, jak sądzę, nawet doktorowi Pillsbury nie udałoby się uśpić mnie przed świtem. Tajemnice były teraz zwykłym moim pokarmem, ale żadna z nich nie wydawała mi się tak głęboką, i zarazem tak kuszącą, jak ta, której nawet rozwiązania nie pozwoliła mi szukać Edyta. Była to tajemnica podwójna. Naprzód, w jaki sposób dałoby się pojąć, iż wiedziała ona coś o mnie, obcym przybyszu obcego wieku?.. Powtóre, gdyby nawet wiedziała, to jak wytłomaczyć wzruszenie, w jakie widocznie wprawiała ją ta ciekawość. Istnieją zagadki tak trudne, iż nie podobna nawet zapomocą domysłów zbliżyć się do ich rozwiązania; ta właśnie wydawała mi się jedną z takich. Zazwyczaj byłem zbyt praktyczny, aby trwonić czas na takie dziwactwa; ale trudność nie odbierała obecnie uroku tej zagadce, ukazującej mi się w postaci młodej, pięknej dziewczyny... W ogóle, przypuścić można bezwątpienia, że rumieńce dziewcząt opowiadają zawsze jedną opowieść młodzieńcom wszystkich wieków i plemion, ale nadawać takie tłomaczenie rumieńcom Edyty, uwzględniając położenie moje i krótkotrwałość naszej znajomości, a jeszcze bardziej ten fakt, że tajemnica jej sięgała czasów, kiedyśmy się wcale nie znali, byłoby to popełniać najwyższą niedorzeczność... A jednak, była ona cudowną... to też ja nie byłbym chyba młodym mężczyzną, gdyby rozum i zdrowy rozsądek mogły były ze snów moich owej nocy zupełnie wygnać barwy różowe.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edward Bellamy i tłumacza: Anonimowy.