Z podróży do Kolonji, Ostendy i Paryża

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Z podróży do Kolonji, Ostendy i Paryża
Pochodzenie Pisma zapomniane i niewydane
Wydawca Wydawnictwo Zakładu Nar. Imienia Ossolińskich
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Zakładu Narodowego Im. Ossolińskich
Miejsce wyd. Lwów, Warszawa, Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały rozdział Pism
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór Pism
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Z PODRÓŻY DO KOLONJI, OSTENDY I PARYŻA.
Kolonja (18 sierpnia)[1]
· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

...Aleksandrów przejechaliśmy bez żadnej trudności co do paszportu. Była już noc, którą poczęści przespaliśmy i rozbudziliśmy się dopiero przed świtaniem, kiedy Toruń i Bydgoszcz daleko już zostały za nami. Jechaliśmy dalej krajem równym, płaskim, jednostajnym, bardzo starannie uprawnym, ale widocznie słabo urodzajnym. Wkrótce jednostajność widoków poczęła nas nużyć. Te wioski, wiecznie też same, o białych domach czarno kratowanych, z czerwonemi dachówkami, te pola, pocięte w jednostajne szachownice, — wszystko to, zwłaszcza zmęczonemu nocą i drogą podróżnikowi, wydaje się dziwnie nudne. O godzinie ósmej świst lokomotywy oznajmił nam Berlin. Miasto nie podobało mi się niesłychanie. Przejeżdżałem przez nie z foksalu kistrzyńskiego na magdeburski: ponure, martwe jakieś i pomimo wspaniałości dziwnie pozbawione wdzięku i smaku, tak jak i ludzie, je zamieszkujący. Nie zatrzymywaliśmy się tu, bo nie było czasu — i po półgodzinnym spoczynku ruszyliśmy dalej. Droga takaż sama — płaszczyzna — też same wioski i pola. Nudno! ach! jak nudno! Dopiero od Magdeburga droga poczęła się ożywiać — grunt faluje się coraz bardziej; wzgórza piętrzą się wyżej — gdzie niegdzie na górze sterczą ruiny jakiegoś burgu; słowem — piękniej i weselej. Od Krajensen droga staje się śliczna...
...Co za bogaty kraj! Kominów fabrycznych lasy całe — wzgórza pokryte dębowemi lasami — tu i owdzie zwierciadło wód, wszędy piękność, zamożność, wesołość i swoboda. Nakoniec, dotarłszy do Elberfeld, podróżny widzi przed sobą prawdziwą panoramę, która znika mu z oczu razem z zachodzącem słońcem.
Do Kolonji przybyliśmy nocą i stanęli z tej strony Renu, na przedmieściu Deutz. Tu nocowaliśmy i spędziliśmy jeszcze dzień aż do ósmej. Zwiedziliśmy wszystko: katedrę, ogród zoologiczny, akwarjum i botanikę. Cudne miasto! W chwili, gdy to piszę, ciemno już — i za kwadrans ruszam. Noc już. Ren szumi przed oknami, a z drugiej strony wieże miasta rozpływają się we mgle.
Szeregi świateł odbijają się w wodzie. Od czasu do czasu zaszumi statek parowy i dolecą śpiewy lub muzyka. Ale powoli wszystko zapada w ciszę — trochę senną, a bardzo romantyczną. Czuję się swobodny, szczęśliwy.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

W tej chwili stoi nade mną portjer z rachunkiem i oznajmia, że czas jechać na centralny banhof.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·



∗             ∗


Ostenda, Rue de Flandre, N. 3.
Piątek, dn. 21 sierpnia.

Jeszcze onegdaj przybyłem rankiem do Ostendy, ale umyślnie trochę zwlokłem pisanie listu, raz dla zebrania większej liczby wrażeń, a po wtóre dla zaprowadzenia między niemi większego ładu.
Wyjechałem z Kolonji we wtorek wieczór. Dopiero na dworcu kolei dowiedzieliśmy się z moim towarzyszem, że wypada nam się rozłączyć nie w Verviers, jak myśleliśmy początkowo, ale natychmiast. Całą noc byłem w drodze i po największej części spałem, a spałem tem wygodniej, żem jechał pierwszą klasą, bo z Kolonji inna nie idzie. W ten sposób przespałem Akwizgran i obudziłem się dopiero na granicy Belgji w Verviers, gdzie jest rewizja rzeczy. Tu dopiero pierwszy raz od czasu wyjazdu ze Skierniewic, a raczej z Polski, usłyszałem język francuski. Wydostałem się więc już z Niemiec! Ucieszyło mnie to tak, jakbym się dostał między swoich. Przez jakiś czas nie spałem, ale wyglądałem oknem, chcąc choć cokolwiek dojrzeć, jak wygląda kraj, do którego wjechałem.
Noc była pochmurna i ciemna; drobny deszczyk mżył od czasu mego wyjazdu z Kolonji i przejmował wilgocią odzież i włosy. Wogóle niewiele mogłem dojrzeć, a miasto i wsie uciekały po obu stronach drogi prawie niedostrzeżone. Co chwila tylko na ciemnem i chmurnem tle nocy rysowały się buchające dymem i skrami kominy fabryczne, których tu taka mnogość, jak u nas sosen w borach — i wielkie piece hut czy giserni, dzień i noc rozpalone do białości. Piece te, zwłaszcza w nocy, przedstawiają wspaniały widok. Krwawe blaski płomieni, huk młotów, zgrzyt żelaza i łoskot wszelkiego rodzaju machin parowych, sylwetki ludzkie, czerwono oświetlone, kręcące się z jakimś gorączkowym pośpiechem na wszystkie strony — słupy iskier, kłęby dymu, szczególniejszy jakiś zapach węgla i saletry, który przejmuje w tych okolicach całą atmosferę, wszystko to ma w sobie coś chaotycznego, dzikiego, ale i wspaniałego zarazem. Mimowoli przychodzą na myśl majestatyczne, choć pełne zgrozy, obrazy piekła Danta. — Ale oto po chwili wszystko się zmienia: ciemno, ponuro, duszno jakoś — oto pociąg przebiega tunel między Pepinster i Nessouvaux. Tunelów takich — i większych i mniejszych — pełno tu przez całą drogę, a czasem nawet przechodzą przez tak małe wyniosłości, że trudno sobie zdać sprawę, dlaczego je budowano.
Z Verviers po dwóch godzinach przybyłem do Liège, ale ciemność nie pozwoliła mi dojrzeć miasta; zresztą i pociąg, w którym jechałem, nie zatrzymywał się nigdzie długo. — Byłem bardzo zmęczony i wkrótce sen mnie zmorzył na nowo; rozbudziłem się jednak jeszcze przed świtem, na godzinę drogi przed Brukselą. Była to chwila pierwszego brzasku. Lampy w wagonie pobladły już cokolwiek; spojrzałem po twarzach moich towarzyszów; spali wszyscy w najrozmaitszych pozycjach, prócz jakiegoś Anglika, który najspokojniej spoglądał na mnie, a raczej na mój łokieć, przez binokle. Nie rozumiałem z początku, co mógł ciekawego upatrzyć w moim łokciu, — wkrótce jednak przekonałem się, że łokieć ów spoczywał na jego filcowym kapeluszu, który w czasie snu spadł mu z głowy. Przeprosiłem go najmocniej, na co Anglik oświadczył, że nic nie szkodzi i że nie chciał mnie budzić dla takiej bagateli. — Przykro mi było, bo bagatela ta była tak pognieciona, że, gdy ją włożył na głowę, wyglądał (jak to u nas mówią) — jak nieboskie stworzenie. Ale z tego powodu zawiązała się między nami pogawędka. Bóg jeden wie, jak mogliśmy się zrozumieć, bo Anglik umiał ze trzy słowa po niemiecku, ze trzy po francusku, a zresztą tylko po angielsku. Utworzyliśmy więc piękną mieszaninę wszystkich języków na świecie z dodatkiem migów, któremi ratowaliśmy się w razie potrzeby. — W ostateczności wpadłem jeszcze na łacinę — Anglik nie umie — prócz kilku słów — i po łacinie. — Zresztą, choć sili się na francuski, to tak wymownie, że nie rozumiem ani słowa. Zacząłem się śmiać, a on także.
Tymczasem przybyliśmy do Brukseli. Była godzina piąta rano (według warszawskiego południka czwarta), dzień bielał już na dobre i wszystkie przedmioty można było widzieć niewyraźnie. — W Brukseli następuje zmiana pociągów i ze dwie godziny odpoczynku, a że pociąg zatrzymuje się prawie w środku miasta, Anglik więc zaproponował mi, żebyśmy poszli je zwiedzić. Na ulicach pusto było jeszcze zupełnie, miasto spało; tu i owdzie tylko turkotały wozy, przeznaczone do wywożenia śmieci z ulic, a zaprzężone w ogromne finlandzkie konie. — Miasto schludne, wesołe, w niektórych nawet miejscach, mianowicie na placu Leopolda, piękne, — ale zresztą nie przedstawiające nic szczególnego i bez przedmieść o połowę przynajmniej od Warszawy mniejsze. — Najpiękniejszą rzeczą jest park, położony w samym środku, a pełen ogromnych drzew nieznanego mi gatunku. Pałac królewski zato niewiele piękniejszy, niż u nas dom Kronenberga. Jest tu podobno wspaniały ogród zoologiczny, ale nie był jeszcze otwarty, a zresztą leży daleko za miastem. Z tem wszystkiem ten powierzchowny przegląd Brukseli tyle nam zajął czasu, że tylko co nie spóźniliśmy się na pociąg.
Wyjechaliśmy koło siódmej. Przez drogę przyglądałem się okolicy. Bogato wszędzie, ludno wszędzie, znać, że kwitnie przemysł i handel, znać dostatek. — Kraj cały wygląda literalnie jak najstaranniej uprawny ogród. Jak okiem dojrzeć, rozciąga się bujna płaszczyzna, a na niej tysiące wiosek, miast, miasteczek, fabryk i pieców hutniczych. — Między szeregami drzew i całemi lasami chmielników żółcieją tu i owdzie niewielkie łany zboża — poczęści pszenicy, jęczmienia, owsa. — Z tem wszystkiem ziemia nietylko nie żyźniejsza, niż u nas, ale nawet mniej żyzna. Znać prawdę powiedział Klonowicz:

Że Polska cała na żyznym zagonie
Usiadła, jakby u Boga na łonie.

Czyli, inaczej mówiąc: takiej błogosławionej ziemi, jak nasza, niema prawie nigdzie i gdyby tylko pracy przyłożyć, gdyby skrzętności więcej i wytrwania — zmienilibyśmy nasze pola na bujniejsze jeszcze ogrody.
Ogólny widok kraju nie różni się wielce od stron naszych. Równina i równina, pofalowana lekko, jak np. u nas koło Rawy — ot i wszystko. Kanały dosyć częste, ale wogóle wód niewiele. Krajobraz mniej nawet piękny od naszego, bo mniej naturalny i zakopcony wiecznie dymem. Klimat zato o wiele łagodniejszy, to jest niemasz tu ani takich upałów w lecie, ani mrozów w zimie. Jest to klimat morski, słońce świeci, pogoda; zdaje się, powinien być upał, a tymczasem łagodne, można rzec, niewypowiedzianie słodkie tchnienie wiatru łagodzi znojne gorąco, odświeża powietrze i napełnia piersi prawdziwą rozkoszą. — Taki jest ogólny widok Belgji, widziany przez okna wagonu.
O dziewiątej byłem już w Ostendzie. Pytam portjera o list do mnie, w którym Naimski miał mi dać adres mieszkania — niema! Co tu robić? Niema innej rady, jak jechać do hotelu. Jakoż i tak zrobiłem, stanąłem niedaleko morza, Hôtel St. Denis, rue de la Chapelle. Dano mi pokoik na drugiem piętrze, mający bez przesady dwa kroki wzdłuż i dwa wszerz. Umyłem się, bo przyjechałem tak zakopcony, jak kominiarz, przebrałem i dalej do morza!
Już niedaleko grobli, która widok na morze zasłania, słychać poważny i majestatyczny szum bałwanów. Serce zabiło mi żywiej, bo z wagonu nie można dojrzeć morza, miałem je więc ujrzeć pierwszy raz w życiu. Wbiegłem co prędzej po schodach na dygę i... Nie zgadzam się... żeby to było rozczarowanie, którego się doznaje na widok tych obszarów wód — nie! Jest to wrażenie innego rodzaju. Morze względem człowieka jest nieskończonością i, jak każda nieskończoność, uciska umysł ludzki. Jest to coś, z czego narazie nie można sobie zdać sprawy, okiem nie ogarniesz — uchem nie uchwycisz — rozumem nie pojmiesz. Człowiek poprostu gubi się w morzu. Przedmioty, nas otaczające, mają pewną wielkość, — morze przechodzi nasze pojęcia wielkości; inne przedmioty mają kształt — morze nie ma kształtu, inne przedmioty mają barwę — morze nie ma barwy, inne mają granice — morze nie ma granic — słowem, morze, — jakkolwiek jest czemś materjalnem, wymyka się zarówno zmysłom, jak i umysłowi. Stąd pierwsze wrażenie jest jakby nieprzyjemne i przygniatające. Człowiek przymyka oczy i czuje się nicością. Powoli dopiero przyzwyczaja się do tego widoku i uczy się w nim orjentować. Dziś już i ja przyzwyczaiłem się, ale pierwszego dnia przeszedłem całą tę falę wrażeń, o których wspomniałem. Teraz widzę morze takiem, jakiem jest objektywnie, t. j. nieskończoną, wiecznie rozkołysaną i wiecznie szumiącą płaszczyzną zielonawego, to żółtawego, to błękitnego, to wreszcie nieokreślonego koloru. Płaszczyzna ta ucieka wdal przed okiem i zdaje się podnosić i formować jakby ogromne płaskowzgórze. Choćby ktoś stanął na najwyższym nawet brzegu, dal morza zdaje się zawsze być wyżej. Tak przedstawia się morze.
Na dydze wieje ciągle silny wiatr, którego nie czuć w głębi kraju. Wieje albo z morza albo z lądu. Powierzchnia wód nigdy nie bywa gładką — stawy nasze, rzeki i jeziora, tak czasem się uciszą i wygładzą, że zdają się spać. Wówczas to powierzchnia ich przedstawia się, jak zwierciadło, lub jak szyba szklanna, w której przegląda się całe niebo, a w nocy księżyc i gwiazdy. Morze przeciwnie: w dnie burzliwe ryczy, huczy, jak grzmot i wyje, ale w najcichszą nawet pogodę zawsze bałwani się, zawsze pieni groźnie i mruczy, rozbijając się z wściekłością o brzegi. Piękny jest widok morza od strony portu. Tu i owdzie woddali bielą się żagle, czasem widać słup dymu, wznoszący się ku niebu — to statek parowy płynie z Douvru i za chwilę będzie już w porcie — coraz bliżej i bliżej; już można rozeznać komin i banderę; kołysze się na falach, czasem wspina się na szczyt bałwanu, tak, że widać go niemal w całości, to znów pogrąży się w bróździe między falami, że tylko komin i maszty sterczą nad wodą. Zeszedłem z dygi na płaskie piasczyste wybrzeże. Była to chwila odpływu. Tak cofają się, zostawiając po sobie na piasku porosty, muszle, obrzydliwe kraby, obrzydliwsze jeszcze pająki i najobrzydliwsze ze wszystkiego galaretniki barwy zielonawej, niewiele różniącej się od wody. — Mnóstwo dzieci biega z rydelkami po mokrym jeszcze piasku, amatorowie wyszukują małych czarnych muszelek, zwanych moules i wyjadają ze środka ślimaki, jeszcze ociekające wodą morską. Fale ustępują coraz dalej, a w miarę jak odkrywają coraz więcej dna, zaraz dzieci biorą je w posiadanie. Zdala widać w morzu wózki, a przed wózkami od strony morza mnóstwo kąpiących się kobiet, mężczyzn i dzieci w pstrych kostjumach. Kiedy bałwan przychodzi, nakrywa wszystkich jakby ogromną białą zasłoną i po chwili dopiero głowy na nowo pokazują się nad wodą. Na dydze mnóstwo spacerujących; tu wznosi się wspaniały kursal; pełno Anglików, Francuzów, Niemców, Amerykanów, Polaków, Moskali, Włochów i wszelkiego rodzaju obcokrajowców spaceruje tam i napowrót lub siedzi między szklannemi ścianami kursalu, spoglądając na morze przez perspektywy, lub bawiąc się różnojęzyczną rozmową.
Patrzyłbym był na to wszystko Bóg wie jak długo, gdyby nie to, że trzeba było wracać do miasta i szukać sobie mieszkania, bo w hotelu drogo kosztuje. Wróciłem więc i przy wejściu na rue de Flandre spotkałem znajomego, niejakiego p. Mateckiego z Warszawy, który bawił tu już od dni dziesięciu i znał miasto lepiej ode mnie. Z pomocą tegoż p. Mateckiego znalazłem mieszkanie, jak na tutejsze ceny bardzo niedrogie, bo za dwa franki na dobę, na Rue de Flandre Nr. 3. Jest to jeden pokoik, dość spory, ładnie umeblowany i idealnie czysty. Moja gospodyni, dość tłusta i dość przystojna Flamandka, nazywająca się poetycznie Espérance, zarazem usługuje mi, czyszcząc rzeczy, obuwie i t. p. Ktoby to u nas uwierzył, że córka właścicielki kamienicy, średnio wykształcona, ubierająca się tak, jak wszystkie panie na świecie, nie wstydzi się usługiwać. Ha! co kraj to obyczaj! U nas inaczej! inaczej! inaczej! — W hotelu, w którym się zatrzymałem chwilowo (St. Denis), zdarli mię bez miłosierdzia, ale teraz, gdy się już urządziłem, poznaję, że drożyzna, jakkolwiek znaczna, nie jest jeszcze tak wielka, jak mówią. Wydatki moje dzienne, oprócz opłaty za kursal i za kąpiele, oprócz kostjumu i płóciennych trzewików, są następujące: mieszkanie 2 franki, śniadanie 1 fr., obiad 3 fr. 50 centimów, kolacja 50 centimów, służbie 20 centimów; razem 7 fr. i 20 centimów, co na nasze pieniądze wynosi 14 złotych, zatem tyle prawie, ile wydaję w Warszawie. Kursal, kąpiele, kostjum i inne nieodzowne przy kąpielach sprawunki kosztowały mnie drogo, bo około 70 franków.
Pierwsze dnie rozglądałem się na wszystkie strony. Odbyłem już podróż morską, trwającą dwie godziny na — jachcie spacerowym Leopold II. Czas był spokojny, a chociaż statek kołysał się silnie, kilka tylko osób wypłaciło zwykłą daninę Neptunowi. Co do mnie, nie czułem nic i prawdopodobnie nicbym nie czuł, choćbyśmy jechali i dalej, bo niewszystkie osoby doznają choroby morskiej. Pochlebiam sobie, że należę do tych szczęśliwych wyjątków. Po dwugodzinnej podróży Ostenda poczyna roztapiać się we mgle i niknąć z oczu. Zupełnie jednak, zwłaszcza dla dobrych oczu, nie ginie. Taka podróż jest to niewypowiedziana rozkosz i chętnie pojechałbym do Douvru, gbybym tylko znalazł dobre polskie towarzystwo. — Do Douvru jedzie się tylko kilka godzin — a kosztuje tam i napowrót koło 12 franków, czyli 24 złotych na nasze pieniądze. Z tem wszystkiem nie wiem jeszcze, czy pojadę.
Drugiego dnia pobytu przetrząsłem port, pozabierałem znajomości z majtkami i z rybakami, którzy wyjeżdżają na połów na orkach na kilka dni. Orki są to głębokie i szerokie, a prawie okrągłe statki z obszernem dnem, mogącem objąć masy ryb. Widziałem mnóstwo najrozmaitszych gatunków ryb w porcie. — Niektóre, zwłaszcza np. płaszczki i raje, mają prawdziwie potworne kształty — wszystkie zaś, zwłaszcza większe gatunki, mają formy mniej złożone — mniej symetryczne i mniej wyraźne, niż nasze ryby. — Ugotowane są doskonałe, ale za życia pachną bardzo nieprzyjemnie. — Muszę też, wyjeżdżając, kupić sobie jakie pudełko i przywieźć napokaz... kilka krabów, które przedtem umyślnie każę wysuszyć na słońcu. Szkoda tylko, że przy brzegach niema wielkich, a na pełnem morzu nie łapią ich, bo do jedzenia niedobre. — Wogóle ryby morskie, tak jak i wszystkie żyjątka, są dosyć obrzydliwe, tak, że wiele osób nie może znieść ich widoku. W porcie łapałem ryby na wielkie podrywki, których jest tu kilkadziesiąt — i ułowiłem kilka wcale znacznej wielkości, najwięcej jednak krabów, które wrzucają napowrót do wody. Z rybakami umówiłem się, że pojadę z nimi na połów — i prawdopodobnie zrobię to, bo jestem ciekawy, w jaki sposób tu łapią wielkie ryby na pełnem morzu.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·



∗             ∗


Ostenda, dn. 31 sierpnia.
· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Ostenda nie jest wprawdzie tak droga, jak myślałem i jak mi mówiono, ale zawsze wydaje się sporo. — Miałem początkowo zamiar wpaść do Paryża, obecnie, w miarę jak się obliczam, odkładam ten projekt ad feliciora tempora!...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

...Ja nie jestem wielkim panem i nie mogę jeździć po całej Europie wedle fantazji. Przykro, bardzo przykro! ale cóż robić? Żałuję, że i tu przyjechałem. Kołobrzeg byłby sprawił też same skutki, co Ostenda, która, jak dotąd, nie sprawiła żadnych.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Z tem wszystkiem nie nudzę się, tem bardziej, że mam tu już dobrych znajomych. Bawią tu państwo Naimscy (dwóch braci i żona jednego z braci), z którymi głównie trzymam kompanję, jadam, spaceruję i t. d. Jeden z tych panów jest obywatelem wiejskim, drugi adwokatem w Warszawie; pani Naimska zaś, żona adwokata, jest to osoba bardzo jeszcze młoda, bardzo miła i pewno najpiękniejsza kobieta ze wszystkich w Ostendzie. — Jest tu także mnóstwo pięknych Angielek: kto ma jeszcze serce wolne, ten tu dla kapitałów uczucia może znaleźć taką hipotekę, jaka mu się podoba. — Francuzki nie podobają mi się — Polki, prócz pani Naimskiej, tak brzydkie, że mogłyby iść na wystawę... Bawi tu obecnie król, stąd drożyzna większa; ma przyjechać Bazaine etc. Gości jeszcze mnóstwo. — Co do mnie, wyruszę stąd za 14 dni — i najprawdopodobniej pojadę wprost do Warszawy. Szkoda jeszcze raz, że nie jestem lordem, którego wprawdzie nie udawałem, ale którym chciałbym być teraz więcej, niż kiedykolwiek...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·



∗             ∗


Paryż, dn. 22 września.
· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

...Bawię obecnie w Paryżu — a bawię już przez dni cztery. Droga z Ostendy niewiele więcej mnie kosztowała, niż do Aleksandrowa ze Skierniewic, jechałem bowiem trzecią klasą. — Tu, w Paryżu, wszystko wydaje mi się po Ostendzie tak tanio, że nie mogę wyjść z podziwienia. Mieszkania nie płacę wcale, stoję bowiem u Zglińskiego...; obiad kosztuje mnie franka i dziesięć centimów, słowem, dziennie nie wydaję nigdy trzech franków, licząc w to i omnibusy.
Paryż, przepychem, ogromem, szaloną wesołością, oryginalnym charakterem i ciekawościami przeszedł wszelkie moje oczekiwania. Widziałem już mnóstwo rzeczy, a mnóstwo pozostaje mi obejrzeć. — Cały dzień biegam, zwiedzam, oglądam, przypatruję się i staram się każdy szczegół zanotować dobrze w pamięci... Zabawię tu jeszcze z tydzień...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
W Ostendzie nudziłem się w ostatnich dniach, bo pp. Naimscy wyjechali na kilka dni przede mną. Mili ludzie!! — W końcu sezonu było mnóstwo Polaków, ale to właśnie najmniej przyjemne towarzystwo. — Teraz tam już pusto, zimno, wietrzno i smutno. — Do domu czas się zbierać!! do domu!
· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·



„Kurjer Warszawski“, r. 1921, nr. 1.









  1. Dnia 17 sierpnia roku 1874 wyjechał Sienkiewicz zagranicę: najprzód — przez Berlin i Kolonję do Ostendy, dokąd przybył rano 19 sierpnia i gdzie bawił prawie cały miesiąc; 18 września był już w Paryżu, skąd wyjechał 30 tegoż miesiąca i przez Kolonję i Berlin wrócił do kraju. Z podróży tej pisywał do znajomych obszerne listy, z których tutaj podaje się wyjątki. (Przyp. wyd.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.