Z pod Sandomierza

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Karol Mátyás
Tytuł Z pod Sandomierza
Podtytuł Kilka podań ludowych
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1895
Druk Drukarnia „Czasu“ Fr. Kluczyckiego i Spółki
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Z POD SANDOMIERZA.


KILKA PODAŃ LUDOWYCH
napisał
Dr Karol Mátyás.







W KRAKOWIE,
W DRUKARNI „CZASU“ FR. KLUCZYCKIEGO I SPÓŁKI
pod zarządem Józefa Łakocińskiego.
1895.


NAKŁADEM AUTORA.
„CZAS“ Nr 178, 179, 180 z 6, 7 i 8 sierpnia 1895 r.




Sádomiérz na górze, Warsawa na dole,
nie bede sie zenił, póde na Podole.

Warsawa na dole, Sádomiérz na górce,
spodobáł sie matce, jesce lepi córce.
(Stale pow. Tarnobrzeski).

Miasto pełne dziejowych pamiątek; sławna, niegdyś nieprzebyta sandomierska i zaklikowska puszcza; ziemia przesiąknięta krwią tatarską turecką, szwedzką i polską — to pole do historycznych wspomnień i legend ludowych.
Zacznę od przepowiedni.
Rzuciły one czarną płachtę na dolę ludu, ale dla pociechy ukazały gdzieś zdala rąbek słońca. Oj daleko do tego słonka!... daleko...
Po wioskach, rozrzuconych wśród lasów, okalających Sandomierz, krążyła, jak opowiadają starzy, stareńcy już bardzo ludzie, którzy to słyszeli od ojców swoich, naocznych świadków, para siwych, pochylonych wiekiem dziadków. Dziaduś z babką, niby małżonkowie, nawiedzali dymne chłopskie chaty i różne ludziom opowiadali przygody. Kurzyli fajeczki na krótkich cybuszkach wedle staroświeckiej mody. Ludzie otwierali im gościnnie podwoje chaty, bo z dziadkami było im dobrze.
Najbardziej ulubił sobie dziaduś z babką wieś Stale pod Dzikowem[1] — tam największą mieli znajomość. Tam najczęściej wysiadywali w chacie Wojciecha Kosiora, u którego co wieczór zgromadzało się kilkunastu sąsiadów i znajomych i gawędziło o różnych światowych rzeczach — o przeszłych i przyszłych. Oczywiście kurzono przy tej pogawędce fajki na krótkich cybuszkach, a od dymu aż ciemno było w izbie.
Jednego wieczora był znowu dziaduś z babką u Kosiora noclegiem, a izba była pełna sąsiadów bliższych i dalszych, którzy poobsiadali ławki dookoła izby i kurzyli fajeczki, gawędząc jak zwykle. Pamiętny to był wieczór!
Ani słowa z podania nie uronić!
Dziaduś siadł sobie, jak ksiądz na ambonie, w górze na piecu dymnym starodawnym, jaki dziś jeszcze jeden istnieje w Stalach, a babusia koło pieca. Dziaduś naprzód z fajeczki swojej popiół wydłubał, nałożył sobie świeżego tytoniu, babusia mu węgla z kominka podała — dziaduś zatkał fajeczkę przykrywką, rozdymał, że aż pod powałę kłębami dym się unosił. Poczem zaczął mówić:
— Moi dobrzy gospodárze! bardzo źle pokazujo nám obznaki na niebie, a já sie bardzo dobrze na niéch rozumie. Doc’káwa sie bardzo kiepskiéch casów. My jak my, to moze nie, ale nase dzieci to s pewnościom sie doc’kajo.
I zaczął sobie w fajeczce ogień poprawiać, bo mu przygasł. Tu jeden z gospodarzów tak zagadnął dziadka:
— Dziadusiu! a jakiez to te złe casy nasteno?[2]
— Oj bardzo, bardzo złe! moi kocheni ludkowie! bo nasteno penowie z wilcemy garłemy, zabiero wám paswiska, z lasów wás powygeniajo ji las zamkno, że nie bedzie wám do niego wlość.
Jeden z gospodarzów się odzywa:
— Dziadku, co wy mówicie! Jakby to mogli las zemknoć i paswiska nám odebrać, kiedy naso béło ji naso bedzie!
— Oj nastenie tak, nastenie i w nie długiem casię! Bedo robić pomiary, chłopu osobno i penu osobno, potem okopio rowemy, porobio kopce i kuzdy musi na swojem obstać. Nasteno zelazne piece ji różnakie masyny, ze bedo wszysko pozérać. Lasy bedo penowie niscyć, ze poźni go ji zabraknie. Gronta bedo na drobne kawáłki podzielone, ze na ostatku nie bedo sie mieli cem dzielić. Bedzie w polu duzo miedzów, jeden drugiemu bedzie podoréwáł i s tego powstenie wielgá nienawiść: syn ojca, brat brata, siostra siostry, córka matki, matka córki nie bedzie kciała znać. Tak, moi ludkowie! bedzie, ale nie dáj Boze nám sie tego doc’kać! Potem nasteno głodne lata — ludzie bedo z głodu mrzéć, a na ostatku zniesie sie królestwo na królestwo, rospocnie sie wielgá wojna, chtorá sie zacnie w górze a skójcy sie w Pokrzywnicy[3] obok Sádomiérza. Powstenie król s pónocka, chtóry pomar(ł) a zyje, ten wszyskie królestwa zwojuje i on bedzie całem krajem rzodziél. Potem bedzie bardzo dobrze, ale mało ludzi zostenie, bo na dziesieć mil jeden cłowiek bedzie.
Opowiadając te przepowiednie Stalowiec[4], dodaje:
— „I tak sie téz dzieje, jak ten dziaduś przepowiadáł, bo paswiska ji lasy już nám penowie odebrali, lasy téz nám zamkneni, bo okopali rowemy i porobiéli na kuzdy drodze ślabenta i nie wolno do lasa wjechać, chyba wtencás, jak sobie chłop u pena za drogie piéniodze kupi drzewo lub sieno, to jesce go leśny prowadzi do semego ślabentu, zeby co nie ukràd. Pola tagze juz podrobione na drobne costki i pomierzone miedzemy ji kopcemy, jeden drugiemu podoruje i s tego powstajo wielgie nienawiście. Brat brata, siostra siostry, córka matki, syn ojca, ojciec syna, sosiád sosiada nie kce znać. A jak dali bedzie, to Bóg racy wiedzieć...
Powstały zelazne piece, różnakie masyny, chtóre lasy nisco, ze jesce za kilka roków to trza słomo palić. Juz wszysko sie spéłnieło, a terá sie spodziéwajo głodnéch roków, a po kfili (chwili) wojny.
U nás wszyscy ludzie mówio, ze król s pónocy to bedzie nas nàjáśniesy (najjaśniejszy) prync Rudolf, bo ón ponok nie umar, ino uciék(ł) z nasego kraju i jest w Angliji u swoji krzesny matki, tagze i u Moskála przebywá. I tak mówio, ze juz niedługo przydzie ta kfila, ze wszyskie wojska, chtóre som w ziemi záklete, wsteno mu na pomoc i on tem wojskiem wszyskie królestwa zwojuje i zostenie on jeden na całem świecie królem.
Ale, jak widać, to sám rozum pokazuje, ze sie do tego prowadzi, bo jezeli sie jedno spełniéło, to i to sie spełnić musi, bo nima rady, zeby tyla ludności ta ziemia wyzywiéła.“
Jest wiara wśród ludu, że pod Sandomierzem śpi zaklęte wojsko polskie, które kiedyś się zbudzi i stoczy krwawą bitwę. Strach pomyśleć, co się wtedy stanie. Kiedy to będzie, nikt nie wie.
Różne obznaki na niebie widzieli starcy w tych stronach, gdy jeszcze dziećmi byli. Wieku jeszcze niema, ale kilka dziesiątek lat temu już będzie. Widziano na wschodzie słońca, dwie ogniste rózgi, niby dwie miotły, które mieniły się w dwa miecze. Mówiono: „będzie wojna — pewnie ta ostatnia wielka“... To znów ukazała się na niebie gwiazda z długim ogonem, niby kobieta z długim warkoczem, więc wróżono, że to królowa jakaś tę wojnę prowadzić będzie. Innym razem widziano nocą cały we krwi zanurzony miesiączek... Przepowiadano wojnę i cholerę — rozlew krwi i cichą, ponurą, tajemniczą mgławicę śmierci.
Wszystkie te obznaki odnoszono do onej ostatniej wielkiej wojny, kiedy to konie wojsk polskich kopytami rozbiją Sádomiérz, a ta wojna tak samo, jak niegdyś przed wiekami, w Majdanie[5] się zapocznie, a w Sádomiérzu się skończy. Krew się strumieniami lać będzie do Wisły, a gdzieś niedaleko między Sádomiérzem a Zajchostem (Zawichostem) wymyje z ziemi długo w niej przechowany miecz, który pęknie i całą Europę na pół rozbije. Wówczas dwanaście beczek szczerego złota, schowanych w głębokich piwnicach pod Sandomierzem, wyjdzie na wierzch, a kto ich dostanie, będzie bogaty i szczęśliwy. Nastaną bardzo dobre czasy, bo chłop od chłopa będzie o sto mil, a pan od pana o dwieście. Powiadają, że wtedy wszystko prawie wyginie, jak nie od miecza, to od cholery, która cicho ludzi jak kłosy zboża kosi. (Mokrzyszów 4 kilometry od Tarnobrzega).
Piwnice sandomierskie, głębokie, olbrzymie, prowadzą pod Wisłę aż do królewskiego zamku w Baranowie[6]. Piwnice te kazał zmurować król polski, którego nazwiska lud nie pamięta, a który na tym zamku mieszkał, w tym celu, aby podczas wojny miał którędy do Sandomierza uciekać. W piwnicach tych, a raczej podziemnym krużganku, mają być co kilka kroków drzwi żelazne, zamknięte na klucz. Są one podobno tak szerokie, że jakby do nich wozem wjechał, to może jak w kieracie na około jeździć. Jak się przed kilkoma laty zarwała wskutek ulew góra na Wianku[7] nad Wisłą, mówiono, że „tędy musi pewnie ta piwnica iść i sklepienie jej się zarwało“.
W tej piwnicy pod zamkiem Baranowskim siedział straszny smok. Długo nie wiedziano o nim, długo bezkarnie pożerał ładne zamkowe pokojówki; że chodziły i po co chodziły do piwnicy, jakim sposobem ginęły, nikt nie wiedział. Aż jedna, która tak samo, jak tamte, usiłowała w piwnicy ukryć błąd swój i owoc błędu, zdołała przed smokiem uciec na świat Boży i opowiedziała właścicielowi zamku spotkanie swoje z okropnym, ogniem ziejącym potworem. Na rozkaz pana poszli do piwnicy zaopatrzeni w stosowne przyrządy dworscy kowale. Zeszli z lampą na dół i popatrzeli naprzód, gdzie ten smok siedzi.
Ujrzeli z jamy do połowy wystającego potwora ze straszną jak ogień czerwoną paszczęką, którą zaraz rozwarł na nich, ale się szybko cofnęli i uniknęli śmierci. Wyszedłszy na świat, rozpalili w ogniu do białości długą żelazną sztabę, wzięli obcęgi duże i młoty i udali się znów na dół do smoka. Gdy rozwarł na nich szeroką paszczę, jeden chwycił silnie obcęgami jego szczękę, drugi wbił mu w gardło rozpaloną sztabę, a inni po łbie tłukli młotami, dość, że potwora pokonali wkrótce, z odwagą wielką i przerażeniem wielkiem razem. Zabiwszy, wydobyli go z jamy — „to przecie taki wielki był, jak najtęższy wół, a ogon miał całkiem w ziemi“.
Pan go kazał ze skóry obłupić i zrobić z niej lejce i chomąta, a mięso zakopać w ziemi. Podobno do dzisiejszego dnia kości z tego smoka wiszą w zamku, takie grube, jak kónica od wozu“. Ale kilku z owych kowali przypłaciło utarczkę ze smokiem chorobą... (Mokrzyszów j. w.)
Nabywca zamku od „baranowskiej hrabiny“[8] kazał podobno sługom swoim iść tą piwnicą aż do jej końca. Słudzy poszli, odbijają jedne drzwi po drugich, ale cóż kiej światło wciągle im gasło. Oni zapalali i szli dalej, ale w końcu już iść nie mogli, bo im powietrza brakło i wrócili się. Jak powracali, zdybali na jedném oknie butelkę wina. To wino się nie dało wylać z flaszki, ino jak flaszkę potłukli, to sie całe wyjeno, jakby pomorańce ze skóry obłupił. To było jakieś dobre wino, bo jak pan posłał to wino do Krakowa, to dostał za nie sto reńskich. (Mokrzyszów).
Na tej górze, co to się bieli nad Wisłą przy Sandomierzu, leżą po cztery w rzędzie, a piąty na przodzie, poustawiane symetrycznie kamienie duże, niby od zár (żarn). Takich piątek wiele naliczyłoby się na tej górze. Ale to nie kamienie, ino zaklęte wojsko polskie; patrz w noc księżycową koło północka, to się przekonasz, czy to kamienie. Wojsko żywe zycyruje się,[9] a jeżeliś nie widział nigdy polskiego wojska, to je wtedy w nocy zobaczysz na chwilę. Zniknie ci wnet i znowu będą od zár kamienie.
Jeden oryl,[10] a fryc[11] do tego, widział raz to wojsko i nigdy nie zapomni tej chwili w życiu.
„Było to we wtorkowy dzień, kiedy przypłynęliśmy z Nowego Miasta tędy koło Dzikowa, stanęliśmy za Sandomierzem i uśrykowaliśmy,[12] bo to miała być wypłata, czyli braliśmy strawne napięć dni. Oryle poszły do miasta, a ja jako fryc zostałem na tratwie, żeby kto drzewa nie ukradł. Oryle zabawiały się w mieście długo, nie było ich widać, tylko jeden oryl, taki fryc, jak i ja, przyszedł, więc ja poszedłem do miasta. Tam jedni się poopijali, a drudzy chodzili po mieście za sprawunkami, i tak het dalej a dalej, aż i całą noc zeszło i rano wróciliśmy do tratew. Przyszliśmy do tratew i wołamy na tego oryla, co został, żeby nam podał krypę[13]. Wołamy i wołamy, a tu nie, bo któż miał się obzywać, kiedy ten oryl zachorował i leżał w budzie.
Ja umiałem dobrze pływać, więc zdjąłem się do naga i popłynąłem do tratwy, wziąłem krypę i przyjąłem się do brzegu, wziąłem chłopów do krypy i przyjechaliśmy do tratew. Retman[14] pyta się tego oryla:
— Czego nie dajesz krypy, jak ja na ciebie wołam!
I już go chciał w pysk lunąć... — A on mówi:
— Jak ja mogę panu retmanowi dać, kiedy jestem bardzo chory!
— A czegoś ty taki chory? — pyta się retman.
— A bom się bardzo przeląkł.
— A czegoś się przeląkł?
Ten mówi:
— Jakżeśta poszły do miasta, to ja zostałem na stróży i chodzę sobie po tratwie i chodzę, bo się my markoci, ale kawał w noc idę na sál i patrzę, aż tu tyle wojska się zycyruje i co cztery żołnierze, to naprzód nich oficyr. Jak mię spostrzegli, zaraz ten oficyr, co stał na samym przodzie, zakomenderował i wszyscy podnieśli gwery i już chcieli do mnie strzelać. Ja widzę, że niepeć, więc klęknąłem na kolana i proszę:
— Darujcie mi życie moi oficurowie! przecież ja wam nic złego nie zrobił, ani nie zawinił...
I jakoś przestali i już mi nic nie mówili, ale ja się bardzo przeląkłem i chory jestem.
— A gdzie one były, w którem miejscu?
— Tam na tej górze, co to się bieli na brzegu Wisły.
— A gdzie się podziały?
— Potem to zniknęły i nic...
Retman powiada:
Chodźwa tam, to bedziewa wiedzieli, czy też to prawda! Może on nas tak kusi tylko... Jeżeli to prawda, co on gada, to tam będą ślady, a jak nie prawda, to nie będą.
Poszli na ową górę, patrzą: śladów nie ma żadnych, tylko są czerwone wielkie, jak od żarn kamienie, tak poustawiane, że cztery stoją w jednym rzędzie, a piąty większy na przodzie. — Zaraz się domyślili, że to zaklęte w kamienie wojsko.
— Przypominam sobie teraz — mówi retman — to, co mi moja matka opowiadała. Widzita tę górę białą kole Zajchosta? Tam była karczma duża z drzewa; kiedy matusia pośli na bandos, to nam przynosili z tej karczmy strucle, bo były bardzo smaczne i niedrogie. Teraz już niema śladu tej karczmy, bo się w kamień, w górę obróciła.
Raz w niedzielę naschodziło się do tej karczmy dużo żołnierzów, którzy po wsiach koło Sandomierza na kwaterach stali; podochociwszy się, sprowadzili muzykę i zaczęli tańczyć, nie zważając na to, że suma właśnie w kościele się odprawia. Część zaś wojska opodal na polu się zycyrowała. Bóg zesłał na tych żołnierzów zasłużoną karę — w same podniesienie karczma zapadła się w ziemię, a wojsko, które się zycyrowało, obróciło się w kamienie. Dotąd stoją te kamienie na górze, a ludzie boją się je poruszyć, bo gdy się je wzruszy lub uderzy, zaraz krew z nich idzie. Codzień o północku z kamieni tych wyrasta wojsko, zycyruje się, i słychać, jak coś w górze dudni. Gdy koguty piać zaczną, wojsko obraca się znowu w kamienie — każdy żołnierz wraca na swoje miejsce. To wojsko ma być tak długo zaklęte, aż nastanie jakaś wielka wojna, wtedy ono powstanie i będąc najmocniejszem wojnę wygra.
— W tej górze — ciągnął dalej retman — spoczywa też zaklęte od niepamiętnych czasów nasze polskie wojsko. W Sandomierzu od strony Zawichosta była niegdyś wielka brama; powiadają, że jak tę bramę zamknęli, to już z Sandomierza nie można było ucieknąć. Za tę bramę uchodziła zawsze jednemu gospodarzowi świnia, jak ją rano z chlewa wypuścili, ona zaraz za bramę uciekała i gdzieś nikła. Długo na to nie zwracał uwagi jej właściciel, aż wreszcie zaciekawiony, poszedł raz za jej śladem i spostrzegł, że świnia po za bramą weszła do pieczary w górze. Wstąpił za nią do głębi góry i dziwny uderzył jego oczy widok: ujrzał koszary wojska, wojsko spało, a na boku była duża styra owsa, przy której świnia jego dobrze się pasła. Przeląkł się bardzo, wygnał czemprędzej świnię i wyszedł z pieczary, która natychmiast się zamknęła, a gdy się obejrzał, to śladu jej już nie było. O tem wojsku powiadają ludzie, że kiedyś się obudzi, wstanie, stoczy wielką bitwę i odbierze Polskę.
— Nie dziwię ci się frycu — zakończył retman — żeś się tak bardzo przeląkł i od strachu zachorował, bo człowiekowi na same wspomnienie tych rzeczy, mrówki przechodzą po całem ciele.“
Opodal tej góry mieszkał jeden pan. Kucharka jego miała zarznąć koguta, więc chciała go złapać, ale on uciekł jej z podwórza, umykał szybko dalej, aż wpadł gdzieś w otwór góry. Zaciekawiona kucharka pospieszyła za nim w głąb pieczary i zobaczyła tam koszary wojska. Żołnierze wszyscy spali, ale jeden się obudził i zapytał:
— Czy już czas?
Przelękniona kucharka odrzekła, że jeszcze nie, a on jej dał pełno złota do fartuszka i powiedział:
— Żebyś się nie oglądała, boby cię co złego spotkało!
Ona biegnie prędko, ciekawość ją piecze, ale ciekawość poskramia, wreszcie ogląda się, myśląc: muszę wiedzieć, co się tam za mną dzieje...
Wtedy prawie drzwi pieczary trzas! i ucięły jej stopę (nogę).
Kaleka przywlokła się do domu i ciężko żałując swojej ciekawości, złoto w podziemiu uzyskane ofiarowała przed śmiercią na kościół. Od tego czasu odprawia się za jej duszę w katedrze sandomierskiej co roku Msza tak zwana kucharska. (Mokrzyszów).
Sádomiérz i Kraków to pono w jednem roku murowali. Sádomiérz to ponok fondowáł jakiś król polski, ale ludzie nie wiedzo jego przezwiska, ino trochę mówio, ze król Bolesłáw Chrobry, ale pewno nie wiedzo.
Kiedy ten Sádomiérz juz béł skójcony, tak nàjstarsy mulárz pisáł do Krakowa téz do nájstarsego mulárza, zeby mu doradziéł, co má na to robić: „bo już Sádomiérz skójcéłem murować, máwa w niem wszyskiego podostatkiem, ino máwa jedne przeskode. Otóz prose cie, doráć (doradź) nám, co máwa na to robić, bo sie nám chrobáki w soli zapaskudziéły!“
Ten list otrzymáł i nie wié, co má na to odpisać.
I tak jednego dnia idzie ten mulárz przez miasto Kraków bardzo zamyślony, co má na to do Sádomiérza odpisać, a jednak nimoze przyść na koncep, jak na to má odpisać. Naráz spotyká sie na ulicy z jednom starom babkom i ta sie go pytá:
— Dlácegos pán taki zamyślony? Powiédz mi, o co rzec idzie, to moze já ci doradze!
Ten mówi tak do ni:
— Słucháj, stara babko! Modrzejsi som w Krakowie ludzie, jak ty, a jednak mi nicht na to doradzić nimoze, to i twój głupi rozum na nic mi sie nie przyda. A zreśtom... trza ji głupiego posłuchać. Prose mi doradzić, co já mám na to odpisać!
Ta babka mówi tak:
— Prose, niech mi Pán powié, o co rzec idzie!
Ten mówi, ze idzie rzec o to, ze w Sádomiérzu chrobáki sie w soli zapaskudziéły i piso do mnie, zebym já jém doradziéł, cem majo te chrobáki zgubić.
Ta babka mówi mu tak:
— Senowny penie! to jesce na tak mały koncep nimozes sie spomóc?! Przeeies to jes niepodobiejstwo, zeby w soli chrobáki sie zapaskudziéły. Niech jém pán odpise tak: „Jezeli mácie chrobáki w soli, to na to nima inny dorady i nic nie bedzie skutkować, jak to: — zastawcie Wisłe, zeby woda dali nie posła, potem te wode spálcie tak, zeby nic wody we Wiśle nie ostało i tem popiołem chrobáki w soli zasypcie, to w jedny godzinie wszyskie chrobáki muso pozdychać!“
Ten mulárz wyjon dziesięć dukaty s kieseni, dáł ty babce za te dorade i powiedziáł ji tyla:
— Dziękuje ci, babciu, za tak dobro dorade, bo jak widać, toś my bardzo dobrze doradziéła, ze juz lepi my nicht w świecie nie doradzi.
I tak téz odpisáł do Sádomiérza, cem jéch bardzo zawstydziéł i juz wiecy do niego nie pisali.“[15]
Ileż to o Sandomierz obiło się pocisków tatarskich i szwedzkich! Ile tu było najazdów i szturmów nieprzyjacielskich, tyle bohaterskiej obrony wiary i ojczyzny. Lud, jak mógł, tak pięknie okrasił ten gród legendą — a taka ona polska, nasza, barwna, że grzechem byłoby ją pominąć. I z niej ani słowa nie uronić!
Kiedy Sandomierz powstał, nikt powiedzieć nie umie, ale mówią najstarsi ludzie, że „dzisiejszy Sandomierz to nie jest dawny.“ Została z dawnego Sandomierza może czwarta część, resztę zniszczyli różni wrogowie: Turcy, Tatarzy, Szwedzi — części tu goście.
Było to miasto obronne, ogrodzone do koła wysokimi murami, za którymi w razie napadu nieprzyjaciół kryli się panowie polscy ze swoimi rodzinami i dobytkiem i tam się bronili. Mieszkali tu czasem i królowie polscy, jak o tem świadczy zamek królewski, który Moskal zamienić kazał na więzienie. Pod Sandomierzem są ogromne, długie piwnice czyli korytarze, które idą w różnych kierunkach. Do tych piwnic w razie wielkiego niebezpieczeństwa chroniła się ludność lub wojsko uchodziło przed rzezią.
Jest takie podanie u ludzi:
Raz wpadli Szwedzi do Polski i zbliżali się ku Sandomierzowi. Szlachta okoliczna ze swem wojskiem i służbą uchodziła przed nimi i gromadziła się za obronnymi murami Sandomierza, szukając tu schronienia i przygotowując się do obrony przed nieprzyjacielem, który szybko posuwał się naprzód. Już Szwedzi tuż, tuż... Pozamykano wielkie bramy i oczekiwano szturmu. Pojawili się Szwedzi i poczęli strzelać z armat, to znów niektórzy wspinać się na mury, ale ludność broniła się zawzięcie i wszystkie odpierała szturmy. — Szwed się zmęczył, widział, że trudno będzie miasto przemocą zdobyć, więc wziął się na inny sposób, postanowił głodem zmusić je do poddania. Rozłożył się naokoło miasta obozem i czekał spokojnie, cierpliwie, aż go mieszkańcy sami o łaskę prosić będą.
Gdy nagromadzone pospiesznie zapasy żywności z każdym dniem się zmniejszały i głód zaczął już ludziom zaglądać w oczy, król i szlachta wśród murów pomyśleli o dobrowolnem poddaniu się. Szwedzi przez posła znać dali, że zawrą pokój, lecz niechaj sam król do nich przyjdzie.
Niebaczny król poszedł do nich, a oni rzucili się na niego i zamordowali go okrutnie. Następnie ucięli mu głowę, a zatknąwszy ją na długą żerdź, z wielkim tryufem przekazowali się z nią przed murami. A lud wśród murów płakał z żalu nad marną śmiercią króla, rozpaczał, bo sił mu już do obrony brakło. Jeszcze odgrażając się, wołali Szwedzi:
— Co się z waszym królem stało, to i wam wszystkim wnet się stanie, jeżeli się zaraz nie poddacie! Wyrzniemy was do nogi, jak się tam przemocą dostaniemy, ale jak sami otworzycie nam bramy i dobrowolnie nas do miasta wpuścicie, to wam życie darujemy.
Miał ten nieszczęśliwy król polski siedmnastoletnią córkę, bardzo pięknej urody, niby majowy kwiatek. Zafrasowała się bardzo śmiercią ojca i pogróżkami Szwedów, ale była mądra przedziwnie i po krótkim namyśle odezwała się do zgromadzonych panów temi słowy:
— Tak czy owak, musimy zginąć — czy się poddamy, czy się nie poddamy, zginąć musimy. Jednak pewnie lepiej będzie poddać się i prosić o darowanie życia, może nieprzyjaciel się zmiłuje i nie uczyni nam krzywdy. Nikt nie wie, co się stanie, mogą z nami tak postąpić, jak z moim biednym ojcem, dlatego pragnę choć wojsko nasze ocalić, więc ukryję to wojsko w podziemiach.
I sprowadziła do podziemi wojsko, a z dowódcą coś długo poufnie mówiła. Potem kazała pozostałym w mieście kalekom pootwierać bramy i wpuścić nieprzyjaciół. Z tryufem i wrzaskiem wtłoczyli się Szwedzi do Sandomierza, lecz nie mordowali nikogo. Najstarszy dowódca kazał się poprowadzić na zamek królewski, gdzie była królewna. Klęczała ona w swoim pokoju, zatopiona w gorącej modlitwie do Boga. Gdy ją ujrzał szwedzki dowódca, przystanął ze zdumienia nad jej urodą, a gdy zwróciła na niego swe piękne oczy, jak bławatki, i zaczęła prosić o litość dla ludności miasta, serce jego po każdem jej słowie miękło, jak wosk pod promieniami majowego słońca. Zapewnił ją, że żadnej krzywdy czynić nie będzie, zapytał jednak, gdzie jest wojsko. Dowiedziawszy się, że się schroniło do podziemnych lochów, prosił, ażeby go tam zaprowadziła. Wziąwszy w rękę pochodnię, wprowadziła królewna dowódcę z jego wojskiem do podziemia — i ostatniemu żołnierzowi szwedzkiemu, gdy wchodził, poświeciła pochodnią. Prowadziła Szwedów długo po tych w rozmaite strony biegnących i krzyżujących się korytarzach — nigdzie śladu polskiego wojska — aż dowódca szwedzki pomiarkował, że wpadł w zasadzkę. Królewnę kazał zaraz zamordować, a wojsku wracać się.
Smutnyż to był powrót.
Szwedzi błądzili po korytarzach i ginęli, a wyjść już na świat nie mogli, bo otwór wchodowy był zamurowany. Na uprzedni rozkaz królewny ukryci w podziemiach żołnierze zamurowali zaraz wejście, skoro tylko ostatni żołnierz szwedzki wstąpił do podziemia. Wojsko polskie zaś ukryło się w innym lochu i następnie wyszło na świat. Z wojskiem oczywiście schroniła się prawie cała szlachta i dużo mieszczaństwa sandomierskiego, które téż ocalały. Taka Szwedów spotkała klęska w czarnych podziemiach Sandomierza — bohaterska królewna śmiercią swoją okupiła życie wojska polskiego i wielu, wielu rodzin.[16]
Ileż to kości szwedzkich spoczywa w tej cichéj górze, na której drzemie dziś Sandomierz!...
Szczyci się też Sandomierz pamiątkowym tureckim kapeluszem.
Raz niespodziewanie wpadli Turcy do Sandomierza. Było to w niedzielę, czy też w jakieś uroczyste święto; w katedrze odprawiała się właśnie suma, którą celebrował biskup. Kościół pełny był pobożnych. Zuchwały Chan“ turecki na koniu wjechał ze swem wojskiem do katedry i rozkazał mordować modlących się ludzi. Sam zaś posuwał się ku ołtarzowi, żeby własnoręcznie zabić biskupa. Biskup właśnie obrócony od ołtarza do ludzi trzymał w ręku Przenajśw. Hostyą; zobaczywszy rzeź, błogosławić począł ginących niewinnie, rozgrzeszać na śmierć, sam obojętny na swój koniec.
Bóg pokazał wtedy cud wielki: dzikich najezdców opanowała taka ślepota oczu, a zarazem ogarnęła trwoga, że jeszcze prędzej, niż wpadli, z świątyni uciekli. Sam chan oślepiony, nie tknąwszy biskupa, szybko zawrócił swego konia i poomacku wyjechał z kościoła, u drzwi wchodowych jednak zaczepił kapeluszem o gwóźdź wystający, na którym ten kapelusz się zawiesił i do dziś dnia jeszcze na pamiątkę wisi nad drzwiami.[17]
Zrozpaczonemu chanowi doradził ktoś, żeby udał się do Leżajska, że tam jest taka cudowna Matka Boska, która, gdy za swe grzechy z szczerym żalem pokutować i modlić się będzie, z pewnością wzrok mu przywróci. Tak zrobił chan, a uzyskawszy napowrót wzrok, wielką sumę pieniędzy ofiarował na kościół i klasztór w Leżajsku. Powiadają ludzie, że do dzisiejszego dnia każdy turecki sułtan płaci datek (skłádke) na kościół w Leżajsku. Ale po zgubiony kapelusz już się chan wrócić nie śmiał. Kiedyś, kiedyś jednak ma przyjść Turek do Sandomierza po ten sromotnie opuszczony kapelusz. — (Nadbrzezie, Stale).
Innym razem znów wpadli do Sandomierza Tatarzy. Na wieść o ich wtargnięciu zgromadzona w katedrze na nabożeństwie ludność szybko pierzchła z kościoła, został tylko ksiądz i czterdziestu braciszków. Tatarzy wymordowali wszystkich bez litości, a najbardziej pastwili się nad jednym braciszkiem, co ukrył się w organach i zawczasu wyszedł, myśląc, że Tatarzy już opuścili świątynię. Stod máwa — powiada Lasowiak — śtérdziestu meceników.“ (Stale).[18].
Naokoło Sandomierza, mianowicie w przyległem Nadbrzeziu nad Wisłą były niegdyś wielkie zarośla i bagna. Do tych zarośli i bagien chroniła się ludność przed Tatarami. Zanurzeni po usta w wodzie, osłonięci szerokiemi liśćmi łopianu, co bujno rósł na bagnach, oczekiwali odejścia dzikich nieprzyjaciół. Tatarzy dowiedzieli się o tej kryjówce, nie mogąc jednak się odważyć wleźć do wody, której głębokości nie znali, chwytali się podstępu i wywabiali ludzi z pod łopianów, wołając:
— Kaśka! Maryśka! wychodź, bo już poszli.
Niejeden myśląc, że to ktoś ze swoich tak woła, wychylali z wody głowy, a wtedy Tatarzy strzelali do nich jak do kaczek, a gdy który wyszedł, chwytali go i brali w niewolę, albo zabijali.
I nie przesiąkłaź ta podsandomierska ziemia krwią naszą polską! małoż tajemnic kryje się w jej łonie! małoż pamiątek odziedziczył ten drzemiący dziś Sandomierz po owym bujnym, obronnym grodzie, swym pradziadku!...
Lud okoliczny, jak okazałem, przechował i piastuje zbożnie tradycyą historycznéj doli i niedoli tego pięknego grodu, a są serca włościańskie, co na wspomnienie téj przeszłości budzą się i zagrzewają myślą o doli ojczyzny-Polski. Niech mi tu wolno będzie przytoczyć, jako taki bardzo pocieszający objaw, utwór poetyczny chłopa ze Stalów, który w patryotycznych swoich uczuciach między włościaństwem polskiém pewnie nie jest odosobnionym. Oto utwór Tomasza Walskiego[19]:

Sandomierz na górze, Warszawa na dole,
już przeszło sto roków cierpimy niewolę...
Koło Sandomierza dołem Wisła płynie
i tak się odzywa: że Polska nie zginie!
Dołem Wisła płynie i łączy się z Sanem:
tak my się połączmy — chłop, mieszczanin z panem!
A Sandomierz stoi na górze wysokiéj
i pogląda okiem, jak nasz kraj szeroki,
Wisła dołem płynie i falami mruczy,
tak mu odpowiada, że się w Gdańsku kończy;
tam polscy królowie granice robili,
bo żelazne słupy w środku morza bili.
Ale że za czasem Ojczyzna upadła,
dziś niema jedności, już pewnie przepadła...


Sandomierz ze smutkiem pogląda dokoła
w staro-dawne puszcze, nie widzi ich zgoła
i tak sobie mówi: gdzie się dziś podziały,
w których się tygrysy, niedźwiedzie chowały?...
Wisła dołem płynie, tak mu odpowiada:
— Już dawno zginęły, niema po nich ślada.
Gdzie bywała puszcza, chłopi grunta mają,
przez to Lasowiaki nazwę posiadają.
Sandomierska puszcza słynęła szoroko,
dzisiaj Lasowiaki tak słyną daleko;
w sandomierskiej puszczy zwierze się chowały,
a dzisiaj w tem miejscu lud do wojny zdały[20].

Ten ludek wie o tem, jak to dawniej żyli,
jak to Sandomierza od Szwedów bronili.
Sandomierz był dawniej obwiedzion murami,
Szwedy i Tatary gnietli go szturmami,
lecz nasi przodkowie razem się łączyli
tak, jak Wisła z Sanem, Turków, Szwedów bili
i stali uparci w murach Sandomierza,
bo wiedzieli o tem, że jedność zwycięża.

Dziś niema jedności,
braterskiej miłości,
Polska wstać nie może,
bo kto jej pomoże!...

Gdy się, bracia, wszyscy razem nie złączymy,
to Polska przepadła, już jej nie zbawimy.

Kto jest prawy Polak polskiego przymierza,
niechaj bierze przykład — a zkąd? z Sandomierza!
On stoi na górze i patrzy dokoła
i nas polskie dzieci do obrony woła.
To też, bracia moi, ręce se podajmy,
jak synowie matkę, ojczyznę wspierajmy!
bo pewnie drugi wiek teraz następuje,
jak ojczyzna nasza w jarzmie postękuje
i dźwiga na grzbiecie te okropne chłosty —
nikt jej nie wybawi, chyba naród prosty,
bo Polska powstała z narodu prostego
i w nim ma nadzieję wyzwolenia swego.

Gdy się bracia moi, o to postaramy —
o zgodę i miłość, ojczyznę wygramy.
Na Wawelu w wieży dzwon Zygmunta bije,
głos jego powiada, że Polska ożyje.
Jak dzwonu Zygmunta jeden nie poruszy,
tak i naszych wrogów jeden stan nie skruszy.
Do dzwonu Zygmuta z ochotą biegają,
kiedy w niego dzwonić rozkaz otrzymają,
i każdy dobywa swej ostatniej siły,
ażeby usłyszeć głos Zygmunta miły.
Czy nasza ojczyzna nie jest taka miła?...
ona naszych przodków w dostatki karmiła...
Zkąd dzisiaj widzimy te starożytności,
a wszystkie powstały za Polski bytności!

To samo nam dzisiaj, bracia, przykład daje,
jak to dawniej było... aż się serce kraje!

A my zasypiamy, powiedzieć, jak w grobie...
Ojczyzno kochana! któż pomoże tobie?
kiedy dzisiaj niema braterskiej miłości,
chłop, mieszczanin i pan żyją w odległości.
Jedna tylko Wisła z Sanem wspólnie żyją,
od wieków się łączą i w morzu się kryją.
Gdybyśmy Polacy zdawna się łączyli,
tobyśmy ojczyzny byli nie stracili —
ale ta niezgoda, ona to zrobiła,
ona nam ojczyznę na wieki zgubiła!

Jeżli my się, bracia, razem nie złączymy,
to ojczyzny naszej nigdy nie ujrzymy;
za naszym przykładem San koryto straci,
pójdzie inną drogą skarżyć się na braci
i powie ze żalem na polskiej granicy:
— „Już Polska przepadła — nikt jej nie zdziedzicy!
Chyba, że to wojsko, co zaśnięte leży
w górach sandomierskich, w pomoc jej przybieży“...

Niż to wojsko wstanie, to wszyscy pomrzemy,
jak Polski nie mamy, tak mieć nie będziemy.

To też nie czekajmy, aż to wojsko wstanie,
lecz póki żyjemy, to miejmy staranie,
połączmy się wszyscy, jak rodzone dzieci,
to nasza ojczyzna znów sławą zaświeci!
Dzisiaj, choć upadła, tak daleko słynie,
cały świat wie o niej, to pewnie nie zginie.
Polska była Polską i będzie na wieki,
Bóg jej nie opuści ze Swojej opieki,

jak ją dawniej sławił, tak i teraz będzie;
Polska nie upadła, o tem mówią wszędzie!
Jeszcze biały orzeł do góry uleci,
tylko, bracia, razem! bośmy polskie dzieci,
bośmy polskie dzieci z rodu Piastowego,
to się mamy kochać, jak brat brata swego.

Jeżli tak zrobimy, Pan Bóg spojrzy z nieba,
wygramy ojczyznę, więcej nam nie trzeba,
tylko przytem zdrowia i jeszcze jednego,
co z nas każdy pragnie: zbawienia wiecznego!


W górze sandomierskiej śpi zaklęte wojsko polskie. Od czasu do czasu budzi się żołnierz jeden i pyta:
— Czy już czas?...
I serca włościan polskich śpiące budzą się dziś często, pytają także:
— Czy już czas?...
Czy to nie nasze wojsko.. polskie! W niem nadzieja ojczyzny — pokutnicy!





  1. Wieś Stale 6 klm. od Tarnobrzega, który lud okoliczny do dziś dnia po dawnemu od przytykającej do miasteczka wsi Dzikowem nazywa.
  2. W gwarze stalowskiej, w której opowiadanie dziadka podaję, samogłoska a przed spółgłoską m i n przechodzi w dźwięk e, odpowiadający niemieckiemu ä.
  3. Koprzywnica, miasteczko w Królestwie Polskiem, nad Wisłą, naprzeciw Tarnobrzega.
  4. Stalowiec w gwarze m. zn. mieszkaniec wsi Stale.
  5. Miasteczko w powiecie Kolbuszowskim, blisko granicy powiatu Tarnobrzeskiego, znane z dużych targów tygodniowych.
  6. Baranów, miasteczko, oddalone 15 kilometrów od Tarnobrzega nad Wisłą (między Tarnobrzegiem a Mielcem).
  7. Pagórek wśród lasu nad Wisłą tuż przy Tarnobrzegu.
  8. P. Dolański.
  9. W gw. m.: egzecyruje się, ćwiczy się.
  10. W gw. m.: flisak.
  11. W gwarze orylskiej zn. nowicyusz, ten, co po raz pierwszy wybrał się na flis. Z takim starsi oryle przeróżne, często dokuczliwe, wyprawiają figle, co frycowaniem nazywają.
  12. Śrykowaniem (śrykować, zaśrykować) nazywają zatrzymanie na wodzie tratew, bądź w celu wypoczynku nocnego, bądź z innego powodu. Śrykowanie odbywa się za pomocą tak zwanych śryków (I p. sg. śryk) t. j. dużych pali dębowych, grabowych lub brzozowych, 4 do 8 łokci długich, do 6 cali grubych, których jest 8 na każdej tratwie, a które spuszczają oryle do wody na dno piaskowe rzeki. W ten sposób na największej wodzie potrafią tratwy na miejscu zatrzymać. Odnośna komenda retmana (prowadzącego tratwy): Puszczaj śryki!Śrykuj na miejscu!“
  13. Szeroka łódź.
  14. Kierownik całej kolei (partyi) tratew, najwyższy dygnitarz między orylami, który płynąc w czółnie naprzód zdala od tratew, wskazuje orylom bezpieczną od haków (mielizny), kijów (wystających z wody dużych drzew lub kamieni) i innych przeszkód drogę. Oczywiście musi to być doświadczony oryl, znający doskonale tonie wodne.
  15. Stale.
  16. Nadbrzezie, wedle tradycyi ludowéj dawne przedmieście Sandomierza, przed laty stale z nim połączone, dziś oddzielone Wisłą, która bieg swój zmieniła.
  17. W Nadbrzeziu powiadają, że mu w ucieczce z kościoła z głowy spadł kapelusz.
  18. Wiadomość o przywróceniu chanowi wzroku przez cudowną Matkę Boską w Leżajsku pochodzi ze Stalów, w Nadbrzeziu jej nie słyszałem.
  19. O którym osobne studyum mam zamiar napisać.
  20. Zdały, zdatny.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karol Mátyás.