Z lat nadziei i walki 1861 — 1864/Czengery

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Anc
Tytuł Czengery
Pochodzenie Z lat nadziei i walki 1861 — 1864
Wydawca Księgarnia Feliksa Westa
Data wyd. 1907
Miejsce wyd. Brody
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.
Czengery.

Niema zapewne nikogo w Polsce całej, z ludzi starszych i inteligentnych, którzy pamiętają wypadki powstania 1863 i 64 roku, ani z młodszego pokolenia zajmującego się choć trochę przeszłością narodu, ktoby nie słyszał o Czengerym, dzikim satrapie moskiewskim.
Wiele już papieru zapisano o nim i po polsku i po moskiewsku, wiele z jego czynów i działań znalazło dotychczas ocenę więcej lub mniej sprawiedliwą a to stosownie do obozu do jakiego piszący należał, ale sądzę, iż nie od rzeczy będzie podać do wiadomości niektóre drobniejsze, bo osobiście dotyczące fakta, które mogą historykowi posłużyć do uzupełnienia i uwypuklenia charakteru i moralnej jego wartości.
Piszący te słowa miał wielokrotnie sposobność zetknąć się i to w wybitnych chwilach z tym kacykiem, i uchwycenia wydatnych rysów, tej już dziś, bądź co bądź, historycznej postaci.
Może z tych szkiców okaże się, iż ów dziki Czengery, ów krwiożerczy postrach matek i dzieci polskich, rabuś i podpalacz bezlitosny, miał jeszcze chwile dodatnie, i nie był najgorszym, z najgorszych siepaczy cara.
A więc w imię Boga! zbierzmy nasze wspomnienia z pobytu mego na ziemi krakowskiej i sandomierskiej, wspomnienia rozpierzchłe przez 37 lat tułania się po świecie.
Naturalnie, że podam tylko te fakta, których jestem pewien, a co do osób, z któremi się stykałem, oddam mimochodem, cześć ich zasłudze, i wymienię je o tyle, o ile one są już na sądzie Boga, lub przez zemstę moskiewską dosięgniętemi być nie mogą.
W pewnych razach choć z bólem w sercu pominę nazwiska ludzi i miejscowości, aby tem nie zaszkodzić nikomu......

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Wylizawszy się z uszkodzeń cielesnych, które były następstwem potyczki z Moskalami pod Cieplinami (nazywano ją bitwą bądź pod Przedczem, bądź pod Izbicą) na Kujawach, gdzie mię powstanie zaskoczyło, powróciłem dla rekonwalescencyi w Krakowskie, jako moje rodzinne okolice.
Pobyt u matki mojej w Jędrzejowie był niebezpiecznym, gdyż tam Moskale częste robili przemarsze; wypoczywałem więc przez dni kilkanaście na wsi w Bizorendzie ponad Nidą w bliskości Małogoszcza w domu szwagra mego.
Przybyłem w Krakowskie około 2-go marca 1863 roku, a więc w dni kilka po bitwie i klęsce naszej pod Małogoszczem.
Była to niezaprzeczona klęska, gdyż, jak wiem od naocznych świadków, na zgliszczach spalonego miasteczka 220 trupów nagich, obdartych i strasznie pokaleczonych, na cmentarzu małogoskim pochowano.

Było to zwycięstwo pułkownika moskiewskiego Czengerego, nad bezbronną mieściną, zemsta, wywarta za to, iż oddziału Langiewicza zniszczyć mu się nie udało! Rabunek, pożoga były jego bronią i zachętą do odwagi dla jego żołdactwa, zaprawionego już na rzeziach i pożogach w Wąchocku, Bodzentynie i Staszowie.

ADOLF PIEŃKOWSKI.
Minister policyi ostatniego Rządu Narodowego.
Zmarł w Paryżu w 1868 r.
Czengery, podówczas pułkownik, dowódca smoleńskiego pułku piechoty, urodził się podobno na Wołyniu z matki Polki a ojca Węgra. (Czengery zdaje się po madiarsku znaczy „Cygan“). Mówił on poprawnie po polsku, a był gorącym katolikiem na swój sposób. Nie był on więc Moskalem z urodzenia, lecz tylko najemnikiem i służalcem cara.

Znajomość moja z nim polegała w tem, że w roku 1860 lub 61, przy jakimś przemarszu przez Jędrzejów, widział mię w mundurze studenta uniwersytetu petersburskiego i kilka wyrazów po moskiewsku ze mną zamienił.
Potem zaznajomiliśmy się lepiej, a w jakich okolicznościach, to się okaże z mego opowiadania.
Klęska małogoska, jakkolwiek otrąbiona, jako zwycięstwo nasze, wywarła przygnębiające wrażenie w okolicy, mogącej ją z bliska ocenić. — Wydostanie się jednak z matni moskiewskiej Langiewicza, połączenie się jego z Jeziorańskim, a wypłynięcie i okazanie się obu oddziałów w Ojcowie, szybko zatarły to wrażenie.
Gdy zaś rozniesła się wieść o szczęśliwym ataku naszych na Moskali, oszańcowanych na cmentarzu w Skale, o wielkiem formowaniu się w Goszczy, to i otucha nowa wstąpiła w serca mieszkańców województwa.
Ogłoszenie dyktatury w Goszczy w dniu 8 marca 1863 r. wprowadziło jednych w zachwyt, innych w osłupienie, a wogóle doniosłość takiego faktu wywołała wielkie zdumienie.
Hamletowskie „być albo nie być“ stanęło przed oczami Moskali, którzy porozumiawszy się, zaczęli oskrzydlać ze wszech stron dyktatora. — Załogi Kielc, Olkusza i Staszowa, jako najbliższe, najwięcej nacierały, a poza niemi ruszyły się także wyprawy moskiewskie i z Radomia i z Częstochowy.
Czengery, jako najstarszy i najsilniejszy, kierował ruchami. — Z ośmiu kompaniami piechoty swego pułku dwoma działami, dwoma szwadronami dragonów i tyleż kozaków spieszył przez Chęciny, Jędrzejów i Pinczów na spotkanie z boku Langiewicza, mającego przed sobą załogę staszowską, a za sobą kniazia Szachowskiego z załogą olkuską.
Utarczki pod Chrobrzem i Wełczem z wojskiem Czengerego następowały po sobie, a zakończyły się generalną bitwą w lasach pod Grochowiskami dnia 18 marca 1863 r.
Odnieśliśmy zwycięstwo, gdyż Moskale się cofnęli, a dwie kompanie pułku kostromskiego ze Staszowa srodze kosami poturbowane zostały.
W parę dni potem widziałem pole bitwy a raczej wyręb w lesie, gdzie zasiekano kupę Moskali pomiędzy sągami, a trzech z nich rannych okrutnie, bo z pociętemi ramionami i obojczykami widziałem w szpitalu narodowym w Pinczowie.
Wiadomo jednak, że było to niestety zwycięstwo Pyrrhusowe!
Rada wojenna w Wełczu, — postanowienia tej rady, aby rozdzielić korpus dyktatora na oddziały, wobec osaczających wrogów — to wszystko nieznanem było ludności, a dopiero znacznie później do jej wiadomości doszło. — Ogół sądził z tego, co widział — widział on niby zwycięstwo — a potem rozstrój, wyjazd dyktatora i jego generałów, zakrawający na ucieczkę znacznej części czterotysięcznego korpusu — i w zwycięstwo takie wierzyć przestał!
Sami Moskale zdumieni byli, a zwyciężony Czengery stopniem generalskim nagrodzony został — dziesięciodniowy zaś dyktator oparł się w Igławie!
Lecz to wszystko, niestety, zanadto dobrze jest znane i nie moją rzeczą zastanawiać się nad przyczynami tej klęski.
W owym czasie, po odpoczęciu, byłem już w pełni w czynnej służbie organizacyi województwa krakowskiego.
Robiłem wszystko co możebne, aby przeszkodzić upadkowi ducha wśród mieszkańców, — a spełniając polecenia władz narodowych, tak jak w oddziale nie pytałem „po co i dlaczego“ w przekonaniu, iż tylko bezwarunkowe posłuszeństwo może zapewnić tryumf idei w czasach powstania!
Rozpatrzywszy się w okolicznościach, widziałem, że Moskale zajęci stłumieniem powstania na miejscu i skupieniem sił do tego celu, nie wiedzą nic, co się dzieje w innych województwach, doszedłem do przekonania, iż nie mają oni wyobrażenia o mojej najbliższej przeszłości kujawskiej. — Przestałem więc ich unikać w rodzinnem miasteczku, a wkrótce i do Kielc dojeżdżać zacząłem. — Mając tam jedną z sióstr moich, częściej tam przesiadywałem, poznajomiłem się nawet z kilkunastoma dragonami, którzy w stajniach mego szwagra kwaterowali.
Naczelnikiem miasta Kielc był mój dawny kolega, którego obowiązki na miejscu trzymały, organizacya miasta była tam bardzo czynną a dobre stosunki z oficerami nawet Moskalami zawiązane przed powstaniem, okazywały się pożytecznemi.
Kilku oficerów Polaków i kilku Moskali należało do tych idealistów, którzy mieli powstać razem z nami, lecz gdy przyszło do rzeczy, to szli przeciwko nam, ograniczając się do informowania nas o ruchach swoich, jeżeli te znali dosyć jeszcze na czasie.
Zdarzyło mi się kilkakrotnie przepędzić wieczory z tymi panami i słuchać krytyk naszych wodzów z punktu widzenia czysto wojskowego. — Nie wątpię, iż gdyby szanse powstania choć trochę się były powiększyły, — to kilkunastu z nich do nasby było przeszło.
W rzeczywistości skończyło się na dwóch oficerach i jednym zacnym 20-stoletnim młodzieńcu Bolesławie Łąckim, który jako junkier w owym czasie wyszedł do oddziału Bończy, lecz nieszczęśliwy schwytany w parę miesięcy potem w bitwie z Chmielińskim, skazany na śmierć, rozstrzelany został w Radomiu.
Czengery tam go wysłał, bo jak zwykle urzędowe wyroki śmierci i egzekucye od siebie oddalał.
Cześć pamięci zacnego młodzieńca!
Obcując wielokrotnie z oficerami Czengerego, nie dziwiłem się ich postępowaniu, choć sam nie umiałbym pogodzić mych sympatyj dla powstania z jednoczesnem walczeniem przeciwko niemu, lecz oburzała mię ta wielka ilość cywilnej młodzieży, staczającej walki przy bilardzie pomiędzy sobą, uprawiającej dość głośno patryotyzm po knajpach i cukierniach. — Tak tu jak i na Kujawach spotykałem się z tem nieszczęsnem opóźnianiem szewców w przygotowaniu odpowiednich butów, lub z wyczekiwaniem na jedwabną bieliznę, mającą uchronić ciała patryotów od wielu paskudnych przypadłości!...
Wyjeżdżałem z Kielc i powracałem, kręcąc się po całem województwie i spełniając wszelkie możebne mniej więcej bezpieczne funkcye. Bardzo często zwiedzałem niektóre formujące się oddziały, zawożąc im informacye o zamierzonych ruchach moskiewskich, jakoteż rozkazy, pieniądze itp. pośredniczyłem również w porozumieniach organizacyjnych całego województwa.
Dziś szczegółów tego nie pamiętam a co wybitniejsze to na innem miejscu opisałem.
Tu zanim powrócę do wątku mego opowiadania, wspomnieć muszę fakt nadludzkiego poświęcenia, jaki w owym czasie zdarzył się w Kielcach. Szkoda tylko że nazwiska uleciały z mej pamięci.
Po bitwie małogoskiej Moskale przywieźli jako więźnia ciężko poranionego chłopca około lat 19, mularza z profesyi, z Warszawy. Leżąc przez trzy dni na mrozie, miał on obie ręce i nogi odmrożone, a po wyleczeniu go w szpitalu cywilnym, gdzie mu jedną dłoń prawie po łokieć a obie stopy prawie po kolana odjęto, Moskale byli w kłopocie, co z tym tak nieszczęśliwym kaleką zrobić?!
(Fakt ten szczegółowo opisałem w opowiadaniu pod tytułem „Łzawe wesele“.)
I, o szczycie poświęcenia ponad siły,— znalazła się szlachetna dziewica polska, biedna nauczycielka, która nie mogąc podjąć się w inny sposób opieki nad biednym, młodym kaleką, nie wahała się połączyć z nim dozgonnym węzłem!! Cześć ci najszlachetniejsza z Polek, tylko w niebie może cię spotkać za to nagroda.
Pisząc o Czengerym, nie mogę pominąć faktu charakterystycznego a mianowicie, że zdarzyło mi się w Kielcach być kilkakrotnie świadkiem, jak Czengery wysyłając oddziały swoich żołdaków przeciw powstańcom, dawał im na rynku w Kielcach swoje, że tak powiem błogosławieństwo, wysyłane wojsko formowało się zawsze w czworobok zamknięty, w środku którego miał Czengery do żołdaków przemowę półgłosem zwykle wypowiedzianą. — Kończyła się ona jednak zawsze niezmiennie głośno wypowiedzianemi słowy: „nie dawat’ paszczady miatieżnikam!“ co się tłumaczy „bądźcie bez litości dla buntowników!“ i kończyła się obietnicą pohulanki — „poguliajete rebiata“!!..
To gwałt, rzeź i pożoga!!!


∗                         ∗

W końcu kwietnia książę Konstanty Mikołajewicz, namiestnik carski, ogłosił amnestyę, na mocy której wszyscy, biorący udział w powstaniu, mieli być wolni od wszelkiej odpowiedzialności, byleby złożyli broń do 1/13 maja 1863 roku.
Naród na to odpowiedział zdwojeniem energii w organizowaniu powstania. Gdy jedne oddziały upadały, to drugie się formowały na ich miejsce, a generał Czengery, już jako naczelnik wojenny okręgu kieleckiego, wściekał się na nieśmiertelnych Czachowskiego i Chmielińskiego.
Gdzieś ku końcowi Czerwca 1863 r. połączyłem się w Górach z oddziałem żandarmskim Bogusza, od paru tygodni sformowanym, a połączyłem się z nim, nie jako żołnierz lub podwładny, lecz jako „komisarz żandarmeryi narodowej województwa krakowskiego“, jak opiewała nominacya moja.
W nominacyę tę ubrał mię mój zacny starszy kolega z Petersburga, Adolf Pieńkowski, który był wówczas nauczycielem gimnazyum pinczowskiego, było to w następujących okolicznościach.
Gdy powróciłem z wyprawy mojej „Do Rządu Narodowego“, Gołemberskiego już nie zastałem na stanowisku naczelnika województwa. Wyjechał on, a obowiązki te spełniał mój zacny kolega. Do niego się więc udałem, dla zdania sprawy z mej misyi. Gdy w pogawędce wyraziłem mu żartobliwie powinszowania moje z tak wysokiego dygnitarstwa, jakie sprawuje, dodając, iż to jest niezawodna droga dojścia wyżej jeszcze, bo na moskiewską szubienicę, odrzekł mi z właściwym mu ironicznym uśmiechem:
— A, ty myślisz, że ciebie takież same wysokie stanowisko nie czeka, gdy się dasz złapać? Zresztą ja ci to ułatwię i dam ci nominacyę, która cię nie zawiedzie.
Tu mi wyłożył, iż okazuje się potrzeba sformowania kilku oddziałów żandarmskich, tak zwanych konnych strzelców, mających za zadanie tak powściągania opryszków, utrzymanie porządku i powagi władz narodowych, jakoteż zasłanianie formujących się oddziałów, przez alarmowanie i odciąganie w inną stronę Moskali.
W celu zaś uniknięcia nadużyć władzy ze strony takich oddziałków i ich dowódców, nominuje on mnie komisarzem żandarmów w województwie. Miałem więc czuwać jeszcze nad dowódcami, nie mięszając się w ich zarządzenia wojskowe, a zarazem mieć pieczę nad ich potrzebami i bezpieczeństwem. Zadanie trudne, ciężkie delikatne a wielce niebezpieczne, lecz czegoż się to człowiek nie podejmie, gdy mu sprawa narodowa na sercu leży?
Uposażył mię potem poczciwy Adolf (w r. 1868 pochowaliśmy go w Paryżu na cmentarzu Montparnasse) w mapy topograficzne województwa, nominacyę na imię Rzepeckiego i blankiety wojewódzkie do wydania pokwitowań na rekwizycye i ewentualne zarządzenia.
Na razie był tylko jeden oddział żandarmski Bogusza i z tym się w Górach połączyłem. Z oddziałem Junoszy nie spotkałem się.
Oddział porucznika Bogusza składał się z 60 koni; żołnierze dobrze byli uzbrojeni, mieli bowiem karabinki, pistolety i pałasze.
Przy oddziale bawiło czasowo kilku oficerów z innych oddziałów, a między nimi młody major Denisiewicz, który już w wielu bitwach się odznaczył; lecz będąc charakteru bardzo burzliwego, nie zgadzał się często ze swoimi przełożonymi.
Był to piękny młodzieniec, lat około 22, syn moskiewskiego pułkownika żandarmów z Pułtuska czy Łomży. — Walczył dzielnie, lecz skłonny był bardzo do burd i hulanek, nie licujących z zadaniem powstańczem.
Miał więc dużo przejść i pomiędzy swymi, a zginął po bohatersku, rozstrzelany przez Moskali w Radomiu — a to w kilka miesięcy po wypadkach, które mię zajmują.
Komendant, Bogusz Mazurkiewicz, był to sobie dobry, młody człowiek, bez żadnych wybitnych zdolności; wojskowym on wcale nie był, poddawał się więc wpływom Denisiewicza i pod tym względem.
Znaleźliśmy się w Górach, to jest w miejscu, gdzie biedny Bończa, opuszczony przez swych żołnierzy, tak okrutnie pocięty i pokłuty został 20 Czerwca.
Potem wędrowaliśmy śladami dyktatora przez Chrobrz, Wełcz, Grochowiska, a zbliżający się do Daleszyc oddziałek, zaalarmował Moskali w Kielcach i skrył się w lasy Świętokrzyskie.
Naturalnie, że ja będąc bezbronnym na bryczce, to wyprzedzałem oddział, przygotowując mu przyjęcie, to za nim zdala jechałem, czuwając nad tem, by go nie napadnięto. W ciągłem jednak porozumieniu z Boguszem, codziennie ze dwa razy z oddziałem się łączyłem i znowu odjeżdżałem.
Tak wędrując, znaleźliśmy się gdzieś o trzy mile za Staszowem ku Sandomierzowi — we wsi Pipale. Tam nie będąc poznanym, w dwóch synach gospodarstwa, tęgich jak dęby chłopach, rozpoznałem dwóch moich kolegów kieleckich. Byli to dwaj bracia Św..., którzy jeszcze swych powstańczych butów od szewca wydostać nie mogli!
Stamtąd zaalarmowaliśmy Moskali w Staszowie, lecz źle nam się udało, bo Moskale idąc w tropy nasze, puścili się za nami w pogoń w lasy Śto Krzyskie.
Wieść o pogoni w sile dwóch kompanij piechoty i sotni kozackiej doszła nas w Ociesenkach, gdzieśmy odpoczywali nazajutrz popołudniu. — Trzeba było schronić się w lasy i około 8-ej wieczorem stanęliśmy w wiosce Cisowie, otoczonej zewsząd lasami. Koniom popuszczono popręgi, dano owsa, gdy nam dano znać że Moskale idą. Rozstawiono pikiety, wysłano podjazd ku Ociesenkom z Denisiewiczem na czele. — Noc była ciemna, choć oko wykol.
Porozumiawszy się z Boguszem, postanowiłem i ja wyjechać na zwiady, ale boczną drogą. Mój woźnica — żandarm, również jak ja dróg w lasach nie znał; wystudyowałem tylko na mapie i na pamięć końmi kierowałem.
Miałem zamiar omijając z boku Ociesenki, w najbliższej wiosce zasięgnąć języka o ruchach Moskali. — Ciemność jednak w gęstym lesie zbłądzić mię zmusiła. — Wyjechałem o 10-ej z Cisowa a około 1-szej w nocy jeszcze nie wybrnąłem z lasu.
Nareszcie z ciasnych drożyn wydostałem się na szeroką drogę a potem w jakiś głęboki wąwóz. Ciemno tak było, żeśmy się z woźnica nie widzieli.
Nagle zabrzmiało nad nami moskiewskie: „Kto idiot?“ A ja nie tracąc przytomności, odpowiedziałem: „Swój!“
Była to pikieta kozacka, ciasnota i głębokość wąwozu nie pozwoliła jej zbliżyć się do bryczki, — ciemność zaś widzieć przeszkadzała.
Bez namysłu więc, chwyciłem pakiet zawierający mapy całego województwa, jakoteż moją nominacyę i blankiety a wsuwając go w rękę woźnicy, skorzystałem z turkotu wozu po kamieniach, aby mu szepnąć:
— W tem moje życie, weź to i ukryj, jak mnie każą zejść z bryczki!
Kozacy rzeczywiście nas do wsi odprowadzili, a gdy wjechałem na podwórze, gdzie żołdactwo przy ogniach biwakowało, poznałem, iż się znajduję w Ociesenkach, które ominąć zamierzałem.
Wprowadzono mię do pokoju, gdzie kilku oficerów popijało herbatę. Srogo mię przyjęli, lecz mój poprawny akcent petersburski, jakoteż paszport od burmistrza na moje prawdziwe imię, który im okazałem, zdawał się ich przekonać, że rzeczywiście, jadę do Sandomierza, w celu otrzymania stanowiska nauczyciela a po nocy z drogi zbłądziłem.
Kazali mi siadać i czekać, dopóki oni nie wymaszerują i wyszli, zostawiwszy mię pod opieką żołnierzy.
Byłem zaniepokojony, zdawało mi się, że słyszę płacz i krzyk, lecz w zgiełku żołdactwa nie byłem tego pewien.
Nagle wpada oñcer, wołając z wściekłością: „aresztować go, zrewidować go“!
Żołdactwo się rzuciło, zdarto ze mnie ubranie, przetrząśnięto kieszenie, obmacano najdokładniej a gdy nic nie znaleziono i ja chciałem się ubierać, nietylko że mego portfelu z pieniędzmi, zegarka ale i palta znaleźć nie mogłem.
Zimna jednak krew i przytomność umysłu nie opuszczały mię, a przy pomocy dobrej moskiewskiej wymowy, wszystko się odnalazło, oprócz czapki, a sołdatom po pyskach się dostało.
Następnie wypędzono mię na podwórze pod strażą i koło ogniska postawiono. Z rozmów i wymyślań żołnierzy widziałem, że nie wesołe chwile obiecuje mi ich towarzystwo, nawoływałem więc ciągle oficera, ale napróżno.
Wkrótce zawrzało jak w kotle, obozowisko gotowało się do drogi. Mnie wsadzono na wóz z trzema żołnierzami, alem krzyczał i wołał tak długo, ażem zmusił jakiegoś „prapora“, iż siadł ze mną.
Choć w ciemności to z kierunku widziałem, iż zmierzamy ku Cisowu, a choć wiedziałem o zarządzonym podjeździe Denisiewicza, to głęboko w duchu się modliłem, aby Bóg wybawił z nieszczęścia tę garstkę naszych!
Były to bowiem owe dwie kompanie piechoty i sotnia kozaków pod komendą kapitana Pleskaczewskawo, małorusina.
Cisów od Ociesęk jest o jakie 10 kilometrów oddalony, a z tego prawie 7 kilometrów przez las sosnowy, po drodze pełnej korzeni i piasku.
Wóz mój znajdował się ku końcowi kolumny, a może z kilometr mieliśmy jeszcze lasu, gdy dał się słyszeć strzał na przodzie. Moskale zakomenderowali „biegom“! a ja przesłałem do Boga gorące westchnienie: „Ocal ich Panie!“
I znowu drugi strzał, i znowu komenda pospiechu; może aby ulżyć podwodzie, przesadzono mnie na bochenki czarnego chleba, naładowane w chłopskie gnojnice, wraz z trzema stróżami.
Skakaliśmy więc z tym chlebem po korzeniach, o ile konięta, bite przez żołdaków, ciągnąć mogły — a tu i świtać poczęło.
Zdala słychać było raz po raz trąbkę sygnałową, a ja z całym taborem wozów zostałem dobrze w tyle pomimo razów, dawanych przez Moskali i koniom i woźnicom.
Podziwiać należało wytrwałość żołdactwa, które kłusem przynajmniej 8 kilometrów biegło!
Gdyśmy wyjechali na polankę Cisowską (z półtora kilometra średnicy), już niebo na wschodzie się zaróżowiło i mogłem widzieć zdaleka kolumnę biegnących Moskali na prawo ku wierzchołkom wysokich topoli, wyłaniających się z zasłoniętej doliny rzeczki. Te topole, otaczające kościół i plebanię, złudziły ich, przedłużając drogę do dworu, który skromnie leżał dalej w dolinie nad tym samym strumykiem przy krawędzi przeciwległego lasu. Kozacy polecieli do topoli, za nimi i piechota, a potem wracać musieli, co dało Boguszowi więcej czasu do odwrotu.
Gdym już dojechał do bramy folwarku, raczej, dworu, zobaczyłem następującą scenę: Moskale wybijali okna, łamali drzwi i meble, pierze z poduszek wypełniało powietrze, jak i krzyki kobiet o litość błagających. Na podwórzu spostrzegłem trzech powstańców Bogusza, którzy, wracając z pikiet, wpadli w ręce wroga. Rzucili oni broń, poddając się, a Pleskaczewskij słowami: „bez poszczady rebiata“, ich śmierć zadekretował.
W jednej chwili bagnety, kolby, lufy karabinów, spadły na nich, i w mgnieniu oka zostały tylko nagie, skrwawione ich ciała!!!
Tylko częściowo mogłem to widzieć z za bramy, siedząc na moim chlebie, a serce ze zgryzoty bić mi przestało...
Raptem jeden z moich stróżów, poczuwszy krew i rabunek swoim tygrysiem węchem, pobiegł zbliska to widzieć i powrócił wściekły, że inni a nie on zdobyli buty i ubranie ofiar.
Zapieniony więc żądzą i zazdrością, wskazując na moje buty, zwrócił się ku swym towarzyszom, krzycząc:
— Tam takie piękne buty zdobyli na miatieżnikach, a my tutaj musimy pilnować tego łotra maszennika!
To mówiąc, cofnął się dwa kroki i zmierzył aby lepiej pchnięcie bagnetu mi wymierzyć — gdy Bóg mię natchnął:
— Pięć rubli! — wykrzyknąłem do mego stróża po lewej stronie, a ten zręcznem zastawieniem karabina cios mnie wymierzony, odbił!
Byłem więc ocalony, a obrońca niezwłocznie wszedł w posiadanie pięciu rubli i ostro zganił bandytę.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Gdy piekielny hałas moskiewskiego „gulanija“ przycichł trochę, otworzono bramę i wpuszczono mnie z wozem w podwórze, a jaskrawe słońce oświecało straszny obraz mordu, gwałtu i zniszczenia!
Była może piąta rano; na podwórzu leżały trzy nagie, okropnie pokaleczone i skrwawione trupy, dwa domki folwarku przedstawiały obraz odwiecznej pustki, ziemia usłana szczątkami mebli, powietrze napełnione pierzem, po kątach zaś szlochały na pół nagie kobiety folwarczne, potrącane bestyalsko przez rozbestwionych żołdaków.
Na trawniku podwórzowym było już kilku więźniów — mnie więc do nich przyłączono. Straż nas otaczała, oddzielając od tuż rozciągniętych trupów, którymi nikt nie myślał się zająć.
Oficerowie wesoło spożywali śniadanie i popijali w ruderze, którą wczoraj zajmował ekonom z rodziną, a żołnierzyska przeklinając powstańców, do chleba i wódki się zabrali.
Nagle padł jeden strzał, potem drugi w sąsiednim lesie — trąbka zagrała na alarm, sołdaciska się sformowały, biorąc więźniów (a było nas już trzynastu) przed siebie — wchodząc do lasu, każdy z nas grał rolę tarczy dla jednego lub dwóch Moskali, którzy nas bagnetami naprzód popychali.
Przeląkłem się więcej o oddział Bogusza, jak o siebie, bo zdawało mi się, że sprawa ze mną już skończona.
Na szczęście alarm był fałszywy i pochodziwszy tak po lesie z pół godziny, powróciliśmy na nasze stanowisko.
Słońce zaczęło przygrzewać, a może to pod jego wpływem zauważyłem niejakie ruchy i westchnienia w ciałach pomordowanych.
Podniosłem więc wielki krzyk do oficerów, odwołując się do ich honoru wojskowego i uczuć ludzkości.
Po kilkakrotnem, a coraz głośniejszem wołaniu, otrzymałem wreszcie to, że pozwolono kobietom przenieść te ciała, pokryte już muchami, do drugiej chałupy i tam je na słomie złożyć.
Znalazł się nawet jakiś felczer wojskowy, który plastrem rany im pooblepiał, twierdząc ciągle, że to zbyteczne, — bo to już są same trupy.
(W rok przeszło potem jednego z tych biedaków spotkałem zdrowego w Zurichu, a dwaj inni ponoś pozostali w Cisowie na zawsze).
Tymczasem kozacy powrócili z pogoni i znowu kilku więźniów przyprowadzili. Było nas więc coś 18-stu a żaden z pojmanych nie był z oddziału powstańczego, tylko były to dzieciaki i różne włóczęgi po drogach przez kozaków połapane.
Znalazł się tam i mój woźnica Piotr, ale ja domyślając się jego zdrady, zbliżać się do niego nie chciałem.
Słońce się podnosiło i piekło mię w nieokrytą głowę: głód i pragnienie bardzo dokuczać poczęły. — Znowu zaalarmowałem oñcerów, a głośną moją petersburską wymową, otrzymałem nareszcie, że nas przeniesiono do dwóch izb, w których biedne ofiary dzikości moskiewskiej złożone były. Wszyscy trzej jęczeli strasznie, choć ruchy ich były ledwo dostrzegalne.
Dano nam chleba czarnego i wody, a około południa na sam skwar największy zatrąbiono do pochodu.
W szeregach, otoczeni wojskiem, maszerowaliśmy przez lasy i bardzo ciężkie piaski, wszystko było w porządku, dopóki młody oñcer trzymał się blisko, na prośby moje.
Lecz droga piaszczysta stawała się coraz cięższą, szeregi się rozluźniły, i już nie jak wojsko, ale jak gromada pielgrzymów wędrowaliśmy. — Oficerowi się sprzykrzyło, więc pojechał naprzód do innych, a wtedy żołdactwo robiło nam wszelkie możliwe dokuczliwości.
Mnie jako najlepiej ubranemu najwięcej się dostało: nie szczędzono mi ani razów, ani oplwania, ani szturchańców bagnetem lub piką, przy odpowiednich apostrofach mniej więcej jak następne: „Nie dziw że taka „swołocz“ jak ci (tu wskazywano na mych towarzyszy) buntuje się, ale ten „pamieszczyk“ co ma i jeść i pić do syta, a kobiet ile dusza zapragnie, żeby ten się buntował przeciw carowi“... Tu zwykle następowały obelgi słowne, czynne, — a poskarżyć się nie było komu, i tylko milczenie moje zapewne mię ocaliło. Pchnąć bagnetem buntownika a powiedzieć, że on chciał uciekać, to tak łatwo!...
Dłuższy popas mieliśmy w słynnem niegdyś aryańskiem miasteczku Rakowie. Odpoczywaliśmy na rynku zarosłym trawnikiem a kobiety i dzieci chleb, ser i masło nam podawały. Stamtąd to dałem znać matce mojej o sobie, za pośrednictwem sekretarza magistratu, który korzystając z munduru swego, wszedł pomiędzy nas, w celu posłużenia każdemu wedle możności.
Na noclegu we wsi jakiejś, mój Piotr przyczołgał się ku mnie i rzekł: „Panie mnie bardzo bili, ja Moskali prowadziłem, ale papierów pana nie wydałem.“
Koło południa byliśmy w Staszowie, gdzie nas zaprowadzono do izby, w której było kilku więźniów tak, że w pokoju nie większym jak 5. m. na 6. m. było nas razem coś 23!
Rozumie się, mebli żadnych nie było, tylko trochę słomy pokrywało podłogę. Spiekota, zaduch ogromny, lecz we dnie temu zaradzano, iż drzwi były otwarte a w nich dwóch Moskali z karabinami, — lecz w nocy cudem tylko, żeśmy się nie podusili, leżąc na podłodze jeden obok drugiego.
Piotra, woźnicy mego tam nie było, zaraz po przypędzeniu do Staszowa, był odłączony a jak się potem okazało, Pleskaczewskij trzymał go u siebie, dla łatwiejszego ściągnięcia od niego zeznań.
W więzieniu zastaliśmy między innymi Leopolda Moncey’a, byłego kapitana wojsk austryackich, kapitana Maciszkiewicza, byłego porucznika tegoż wojska i młodziutkiego wówczas studenta politechniki lwowskiej Mieczysława Darowskiego. Byli oni wzięci przy przeprawie na Wiśle z oddziałem, pod dowództwem majora Moncey’a, nie pamiętam w którem miejscu.
Moskale uprzedzeni przez szpiegów, zaczaili się, i opadłszy niesformowanych powstańców, prawie bez walki ich zabrali. Zacny major Moncey opłacił to męczeńską śmiercią, po kilku bowiem miesiącach w Radomiu rozstrzelanym został! Maciszkiewicz zaś i Darowski wyreklamowani byli potem w Warszawie z rąk wrogów. — ............ ...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Pomijając brud i ciasnotę w więzieniu Staszowskiem, było ono znośnem, komenderujący tam pułkownik Zwierow, był dość ludzkim, na przekór swemu nazwisku.
Z łatwością pozwolono na odwiedziny więźniów, w przytomności niby to oficera dyżurnego. Poczciwe więc nasze Polki pamiętały o nas i o potrzebach naszych, a śniadania, obiady i wieczerze regularnie nas dochodziły, — i o innych potrzebach także nie zapomniano. Oficerowie dyżurni na gawędkę do nas przychodzili, a i kieliszka wina nie odmawiali wypić z nami.
Jedna szczególniej z dam była naszą stałą opiekunką (niestety, ani imienia, ani nazwiska przypomnieć sobie nie mogę), parę razy na dzień nas odwiedzała i przeprowadzała naszą tajną korespondencyę.
Jej to zwierzyłem się, że obciążające mnie papiery, znajdują się według zeznania Piotra, w Ociesenkach na podwórzu pod stosem belek, przygotowanych do budowy, — a na trzeci dzień już miałem wiadomość, że je faktycznie tam znaleziono i komu należy wręczono.
Będąc uspokojony na tym punkcie, z większą odwagą pozwoliłem się prowadzić żołnierzom do śledztwa w cztery dni po przybyciu. Sąd był w kwaterze Pleskaczewskiego a on sam był sędzią śledczym.
Nastawał on na mnie, bym się przyznał, że byłem naczelnikiem, komisarzem itd., twierdząc, że on to wszystko wie od Piotra. Zaprzeczyłem, wiedząc, że Piotr nie był w to wszystko wtajemniczonym, że papierów moich nie wydał i wydać już nie może. Wyrzucając więc Pleskaczewskiemu barbarzyństwo bicia człowieka, dla wyciągnięcia fałszywych zeznań, ograniczyłem się do zaprzeczeń.
To się powtórzyło jeszcze dwa razy, a na ostatku byłem skonfrontowany z Piotrem, któremu wobec Moskali wyrzucałem łagodnie jego fałszywe świadectwo, na co on się rozpłakał i powiedział otwarcie, że tak mówił, bo go bardzo bito.
Co do mnie pomimo groźb, Pleskaczewskij nie posunął się nigdy ani do bicia, ani do zniewagi.
Obu tych ludzi już więcej potem nie widziałem: Piotra podobno Moskale wkrótce wypuścili, a Pleskaczewskij w parę miesięcy potem poległ w jakiejś potyczce z Czachowskim, — a tak morderstwo i gwałty cisowskie pomszczonemi zostały!
Tymczasem na alarm, zrobiony przez sekretarza z Rakowa, i rodzina i organizacya narodowa zajęły się mym losem.
Poczciwe matczysko z siostrą moją Izabelą i sześcioletnim bratem Włodzimierzem przyjechały do Staszowa, a organizacya wysłała tu swego członka, właściciela majątku z okolic Pinczowa p. Sierhiejewicza.
Wybór był znakomicie zrobiony, bo pan S. dobry patryota, jako były urzędnik wileńskiego generałgubernatorstwa i moskiewski radca stanu, ozdobiony wielu orderami, miał i dostęp i znajomość dróg, któremi się najłatwiej Moskalom do przekonania trafia.
Przytem pan S. miał dług wdzięczności do spłacenia mojej matce, a mianowicie, że będąc niesłusznie przed domem mej matki opadnięty przez tłum, który z przyczyny jego orderów i wymowy litewskiej miał go za moskala, a może i za szpiega, był dzięki interwencyi mej matki ukryty i co najmniej od zniewagi ocalony w r. 1861.
Pan S. zajął się mną serdecznie a utorowawszy sobie drogę do serca pułkownika Zwierowa kilku baryłkami „litewskiej starki“, przeprowadził zgrabnie z nim pertraktacye, iż za cenę 3000 rs. miałem być wypuszczony na wolność.
Zanim jednak to nastąpiło i ja o tem od mej opiekunki dowiedziałem się, byłem bardzo boleśnie dotknięty karteczką, którą mi ona wręczyła, a zawierającą te słowa tylko: „Giń, a milcz!“
Podejrzywano mię więc 0 zdolność do zdrady!!..

· · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Lecz i to się zatarło, gdym uściskał matkę i rodzeństwo a dowiedział się, jak ludzie dla mnie pracują.
Uwolnienie moje było zapewnione, gdy nagle nadeszła wiadomość, że generał Czengery nadjeżdża. Wszystko się zatrzymało!
I rzeczywiście nazajutrz Czengery w towarzystwie Zwierowa odwiedzili nas na naszym barłogu.
Pan generał prawie nie zwrócił uwagi na innych a tylko ciągle i wyłącznie przez jakie pół godziny mną się zajmował. Potoki obelżywych wyrazów po polsku i po moskiewsku wylewały się z ust jego. Zarzucał on mi czarną niewdzięczność względem cara, w stolicy którego uniwersytet ukończyłem, a wyrazy: „tacy smarkacze, naczelnicy, komisarze“, mięszały się z czasownikami: „powieszę, powieszę, powiesić każę“ itp.
Na końcu polecił Zwierowowi, aby mię wysłał do Kielc wraz z pierwszym transportem, a on mnie tam na rynku, wraz z bratem moim, powiesić każe!
Klamka więc zapadła, napróżno zacny pan S. starał się przerobić to ze Zwierowem. — Kazano mi się zrobić chorym, a nawet przysłano mi w tym celu emetyk, a wskutek tego i w szpitalu się znalazłem.
Lecz w szpitalu było jeszcze gorzej, — bo dwóch żołnierzy z karabinami na chwilę mnie nie odstępowało a gdy i Zwierow oparł się pokusom p. Sierhiejewicza, wolałem wrócić do wspólnego barłogu z towarzyszami.
Tak trwało ze trzy tygodnie, przez ten czas, wystudyowałem od mych kolegów galicyjskiego preferansa z mizerką, w którego dla zabicia czasu na podłodze zabawialiśmy się, — aż nadszedł dzień wymarszu.
Konwojowały nas dwie kompanie piechoty z Kielc, z oddziałem dragonów i kozaków a komendę miał kapitan Fiedorow, mój znajomy. Pozwolił on matce i siostrze mojej jechać za oddziałem, a na popasach wchodziły one swobodnie pomiędzy więźniów. Nawet na noclegu w Chmielniku, wziąwszy odemnie słowo honoru, że nie będę próbował uciec, dozwolił na pozostanie wraz z matką naturalnie w zajeździe zajętym przez więźniów i wojsko.
Zdarzyło się, iż w konwoju byli dragoni, stojący kwaterą w Kielcach u mego szwagra; ci mię poznali i pokazywali innym jako: „kieleckiego majstra, którego generał powiesić każe“ wcale zły omen!
Drogę odbyliśmy na pół piechotą, na pół drabiniastemi wozami, gdy takowe Moskale na polu uchwycili, a ludność wszędzie o więźniach pamiętała.
Na trzy kilometry przed Kielcami ustawiono nas w szeregi, a około cmentarza czekał na nas pan generał ze swym sztabem i muzyką pułkową.
Zatrzymano nas przed nim i znowu zapominając o innych, przedstawił mię swemu sztabowi jako: „czarnego niewdzięcznika, komisarza, naczelnika, którego zaraz powiesić każe“, poczem w tryumfalnym marszu do miasta nas wprowadzono.
Na rynku, ustawiono nas i wojsko; temu ostatniemu dziękował Czengery za dzielność i odwagę(?!) — a wskazując na buntowników, oświadczył, że ich bić i mordować trzeba, i że na początek mnie, wraz z bratem na rynku powiesić każe.
Wieczór się jednak zbliżał a więc odprowadzone nas do „kryminału“.
Ja z częścią mych towarzyszy dostałem się do dwóch wielkich izb, tak że z tymi co tam już byli, było nas coś dwudziestu pięciu, a każdy miał łóżko żelazne z siennikiem, kocem i słomianą poduszką.
Jedna z tych izb miała trzy wielkie zakratowane okna, które wychodziły na ogród publiczny. Okna te miały na zewnątrz wielkie kosze z desek, tak iż przy dobrej woli tylko, wdrapując się na szczyt kraty, można było widzieć osoby chodzące w przyległej części ogrodu. I ten sposób był bardzo w użyciu w godzinach spacerów, gromadki bowiem pięknych Kielczanek chętnie w tę ustronną aleję chodziły, aby swym widokiem i uśmiechem dodać otuchy więźniom.
Pozwalano rodzinom i wogóle chętnym zaopatrzyć nas w pościel i przysyłać nam jedzenie, jakoteż otwierano na kilka godzin codziennie kaźnie, tak, że mogliśmy chodzić po podwórzu i wzajemnie się odwiedzać. Pobyt w więzieniu był więc znośny, a nawet o ile to możebne wesoły, dopóki pan generał poturbowany gdzieś przez Chmielińskiego lub Czachowskiego, nie wpadł w zły humor i nie skazał nas na jedzenie z więziennego kotła i zamknięcie w kaźniach. To czasami dwa lub trzy dni trwało.
W jednej z izb więziennych niepołączonych z moją, odnalazłem mego stryjecznego brata Antoniego, którego ostatni raz widziałem w Nawarzycach rannego w Górach w potyczce, w której Bończa był zasiekany, — brat mój mając kulę około biodra, leczył się na plebanii, gdy Czengery, przechodząc z wojskiem, znalazł go tam i zabrał. W miasteczku Wodzisławiu kazał on wybudować szubienicę, aby powiesić na niej Antoniego, jako żołnierza Bończy, a więc „żandarma wieszającego.“ Biedna matka delikwenta włóczyła się u stóp Czengerego, lecz aż dopiero pod szubienicą rozkaz cofnął i Antoniego do Kielc zabrał, obiecując tam go powiesić. Siedział tam biedaczysko już kilka tygodni, spoglądając z niepokojem w jutro.
I ja choć pozornie spokojny, nawet wesoły, tłumiłem tylko wewnętrzny niepokój, tem bardziej, że zły „omen“ mię spotkał. Na łóżku, które mi się dostało, spoczywał przed kilkunastu dniami jedyny więzień, którego dotychczas W Kielcach powieszono!
Nazywał się on, zdaje mi się, Kuźmiński, czy coś podobnego, a był to młody 20-letni rzeźnik z Warszawy, wzięty w niewolę z oddziału Czachowskiego.
Chłopiec ten w oddziale Czachowskiego był świadkiem, jak w miejscowości Piekło powieszono kilku Moskali, a między nimi i majora Nikiforowa. Ulitowawszy się nad jednym z powieszonych, gdy oddział odmaszerował, obciął postronek i przywrócił go do życia.
Moskal go zapamiętał i poznawszy jako więźnia, oświadczył, iż to on wykonywał egzekucye w oddziale, a sąd wojenny za to go skazał.
Biedny chłopiec umierał podobno z wielką siłą ducha, a żegnając swych towarzyszy więzienia, zachęcał ich do wytrwania, bo nadejdzie chwila odwetu i swobody!
Charakterystycznem jest jednakże, że przesądny Czengery wyroku nie chciał konfirmować, lecz jak zwykle w podobnych razach chciał więźnia do Radomia odesłać, ale mu egzekucyę wykonać polecono.
Z więzienia kieleckiego przypominam sobie Cegielskiego, inżyniera, i Katerlę z Pilicy, którzy ponoś na Sybir wysłani zostali.
Katerle śpiewał pięknym tenorem, a ulubioną jego piosenką była z „Małżeństwa przy latarniach“ następująca strofa:

Jaka z nas dobrana para,
Z tem co ja mam i ona ma,
Jeszcze każdy się postara
Zmnożyć te majątki dwa!

Ot pocieszaliśmy się, jakeśmy mogli.
Tymczasem tak rodzina, jak organizacya nie zasypiała gruszek w popiele i pracowano nad mojem oswobodzeniem.
Był w Chęcinach żyd Eisenberg, kupiec i dostawca wojskowy, będący z Czengerym w dobrych stosunkach. Te stosunki zdawały się nawet podejrzane czasami narodowej organizacyi, — tak, że Eisenberg czuł się z tej strony trochę zagrożonym. Aby więc dać dowód swojej narodowej lojalności, zaproponował on p. S. swoją w tej sprawie interwencyę, przyjętą naturalnie z uznaniem.
Temu to zapewne ja zawdzięczam, że mię do żadnego śledztwa w Kielcach nie pociągano.
W owym również czasie, z przyczyny wywiezienia arcybiskupa Felińskiego z Warszawy, zaprowadzono żałobę kościelną, to jest, nie dzwoniono, nie grano na organach i nie śpiewano w kościołach całej Kongresówki, co do wściekłości doprowadziło rząd carski.
Czengery, jako kacyk moskiewski i katolik, usilnie pracował nad przełamaniem tej żałoby, sprowadzał dziadów do kościoła lub pod figurę św. Tekli na rynku i zapłaciwszy ich, śpiewał z nimi pieśni kościelne.
To go jednak nie zadawalniało i wielce irytowało.
Usposobienie to wyzyskać umiał przebiegły Eisenberg, skłaniając moją matkę i panią Sierhiejewicz aby poszły za mną prosić pana generała.
Po kilku bezskutecznych próbach stanęło na tem, że Czengery wypuści mię na wolność za gwarancyą 6000 rs., poręczoną przez ludzi posiadających, a matka moja i p. S. dobiorą sobie liczniejsze towarzystwo i przed ową figurą publicznie śpiewać będą pieśni kościelne.
Ja w więzieniu nic o tem nie wiedziałem, gdy któregoś dnia w końcu sierpnia zjawia się oficer służbowy, polecając mi, abym się zabierał z rzeczami, a gdy objaśnił że mam być wolny, koledzy mię z radości Wyściskali, i zwyczajem więziennym dali mi trzy baty, abym więcej tamże nie ważył się wracać.
Pożegnawszy więc brata, wyszedłem, a w przedsionku kryminału mogłem uściskać matkę i ucałować ręce nieznanej mi pani Sierhiejewicz.
Rodzinna uczta czekała nas u siostry, gdzie po wypiciu mego zdrowia pan S. zauważył, iż wypada podziękować generałowi i jak najprędzej z Kielc się usunąć.
Jak się okazało, ta grzeczność była zbyteczną, tem bardziej, że panie nie miały zamiaru wykonać drugiej części umowy, a pan i jego sąsiad Krosnowski wiedzieli dobrze, że czy w ten, czy w inny sposób 6000 rs. zapłacić muszą.
Karetą czterokonną zajechaliśmy przed odwach gdzie na piętrze Czengery mieszkał, a pan S. w urzędowym fraku z orderami udał się na piętro. Gorąco było wielkie, drzwi i okna otwarte.
Nagle rozległ się wściekły ryk Czengerego:
— To wy tak sobie zakpiliście ze mnie?! — a wychylając się z balkonu, krzyknął:
— Aresztować tego, co w powozie siedzi!
W jednej chwili byłem w kordegardzie, pani S. jak lwica, której zabrali lwiątko, rzuciła się na schody, a głos jej dochodził mię z góry:
— To takie słowo generalskie? To pan generał od nas Polek żądał spodlenia?! — To wstyd! to hańba!...
Naraz ryknął Czengery po polsku:
— A weźcie go sobie do dyabła, niech ja go więcej nie widzę, bo przysięgam, że powieszę!
— Puśćcie go! — zakończył po moskiewsku.
Tym razem już więcej nie dziękowaliśmy, lecz natychmiast opuściliśmy Kielce, których więcej nie widziałem.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

W kilka dni potem Czengery przechodził przez Chęciny i tamże zanocował. — A było to w dniu, kiedy córka Eisenberga wychodziła za mąż. — Czengery był na weselu i wyraził pannie młodej żal, że będąc w pochodzie, nie może jej żadnego dać podarunku.
Sprytna dziewczyna odpowiedziała:
— To niech mi pan generał daruje jednego powstańca.
— Zgoda — odrzekł. — Wybierz tylko.
Panna młoda wymieniła brata mego Antoniego, a Czengery wyrwał kartkę z notatki i nie do zastępcy swego, ale do swej zony napisał, aby więźnia wypuszczono.
Jeszcze tej samej nocy Eisenberg pojechał do Kielc, a nazajutrz strapionej matce oddał syna!
Podobno nie my dwaj tylko, zawdzięczamy Eisenbergowi puszczenie niespodziewane z pod szubienicy na wolność, — Eisenbergowi, któremu spryt semicki pozwolił być — może w spółce w interesach z Czengerym, i dowieść zarazem organizacyi, swej lojalności narodowej.
Jakkolwiek bądź, tylko wdzięczność odemnie jemu się należy.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Dla dopełnienia wizerunku Czengerego, o którym zamierzyłem napisać na tle osobistych stosunków i doświadczeń, winienem dodać, że tenże satrapa złapawszy w jednem ze swych pochodów w miechowskiem, mego kolegę i przyjaciela ś. p. Tadeusza Cieszyńskiego, naczelnika powiatu miechowskiego, a chcąc wydostać od niego jakie zeznanie, kazał jednemu z żołnierzy wziąść go na barana, a dwom innym knutami go okładać.
Po kilkunastu razach puścić go jednak kazał.
Co do mnie, więcej Czengerego już, dzięki Bogu nie widziałem, lecz dzikość jego moja biedna matka odczuła. Gdy bowiem przez szpiegów dowiedział się, że ja pracuję dalej w organizacyi, zaaresztował matkę, a dom jej i całe mienie z dymem puścił. Było to w nocy z 4-go na 5-ty września 1863 r.
Wypuszczając zaś matkę, zapewnił ją, że jeżeli mnie złapie, to już śmierci nie ujdę na szubienicy.
Panowie Sierhiejewicz i Krosnowski zapłacili po 3000 rs.
Gdy w listopadzie 1863 r. o tych atakach zemsty i barbarzyństwa dowiedziałem się w Krakowie, młodość i żywość mego usposobienia pchnęła mię do napisania listu do Czengerego, gdzie w oburzeniu swojem nie generałem wojsk cywilizowanych, ale wprost bandytą go nazwałem.
Podobno wpadł w wściekłość, — i jeszcze raz matkę moją o mnie zaczepił, przysięgając mą zgubę.
Lecz Bóg inaczej zrządził, bo kiedy ja to piszę, Czengery już od dawna musi być na Jego sądzie!
Oto jak w świetle moich wspomnień przedstawia się ta cygańska mięszanina z Węgra i Polki zrodzona, ten dziki służalec moskiewski, rozbójnik i podpalacz, podszyty bigoteryą katolicką, ten obłudnik zachęcający do gwałtu i mordu a niemający odwagi podpisać prawnego(?-) wyroku!..
Słuszność jednak wymaga, abym przyznał, że kiedy w innych satrapiach drzewa szubienic skrzypiały bezustannie pod ciężarem skazańców, kiedy np. w Włocławku potomek i dziedzic Radziwiłłów po kądzieli, Witgenstein, szukał chwały z tego, iż 39 powstańców powiesić kazał, to w Kielcach takich jak ja i brat mój więcej było, dzięki Czengeremu, a ilość mordów urzędowych redukuje się, jak mi się zdaje, do jednej tylko wyżej wspomnianej egzekucyi, a w każdym razie do niewielu względnie wypadków.
Broszura ks. Wacława Nowakowskiego, Kapucyna, który przebył długie lata w katordze moskiewskiej w Akatui a potem na osiedleniu w Tunce, traktująca o duchowieństwie polskiem, zesłanem na Syberyę za wypadki roku 1863/4, zdaje się zupełnie potwierdzać moje powyższe zdanie. Na 276 bowiem księży osiedlonych w Tunce, po odbyciu różnych kar a wymienionych z imienia i nazwiska, według parafii klasztorów i dyecezyj, nie było tam ani jednego księdza z dyecezyi Krakowsko-Kieleckiej, jak wówczas zwano, podległej satrapii Czengerego.

W Lutym 1900 r.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bolesław Anc.