Z bratniej niwy/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor zbiorowy
Tytuł Z bratniej niwy
Podtytuł wybór poezyj czeskich
Wydawca Nakładem Ziarna
Data wyd. 1906
Druk E. Nicz i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Konrad Zaleski
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Z BRATNIEJ NIWY
WYBÓR POEZYJ CZESKICH
w przekładzie
Kazimierza Zaleskiego
WARSZAWA
NAKŁADEM ZIARNA

1906
W drukarni E. NICZA i S-ki


CIENIOM
ŻONY ś. p. KONSTANCYI
Z AFFANASOWICZÓW
poświęca
tłomacz


ADOLF CZERNY

(Pseud. JAN ROKITA)

Przyszedł na świat w 1864 roku. Kształcił się w Pradze. Od 1898 r. redaguje czasopismo: „Przegląd Słowiański“, propagując w niem ideje wszech-słowiańskie w Czechach. Pracuje wiele na niwie folkloru słowiańskiego i historyi literatury. Na arenę poetycką Czerny wystąpił jako liryk w czasach ostatnich. Główniejsze zbiorki jego poezyi są: „Gdy się zmierzcha“, „Światła i błędne ogniki“, „Lilie z twoich sadów“ i t. p.
Czerny zachwyca nas czystemi tonami swojej liryki. Śnieżne lilie, sylwetki spotkanych na drodze życia kobiet, tłumy cieniów, wśród których widnieje blada twarz Chrystusa, Madonny, Sfinksy, życie za grobem, ciche łkania, poufna spowiedź własnego serca — to indywidualny świat Czernego.
Czerny pisuje po polsku korespondencye o rzeczach czeskich do naszych czasopism i gazet. Akademia Krakowska wydała jego: „Zbiór pieśni białoruskich“. Z polskiego, między innemi, przetłomaczył utwór sceniczny Jana Kisielewskiego p. t. „Karykatury“.



SWIĘTOPEŁK CZECH.

Urodził się 21 lutego 1846 roku w Ostrzedku, w Czechach. Do szkół uczęszczał w Litomierzycach, następnie skończył wydział prawny w uniwersytecie w Pradze. Brak miejsca nie pozwala nam przedstawić zarysu całej działalności Czecha i jego zasług na polu literatury czeskiej. Ograniczyć się musimy krótką wzmianką, iż Czech zajmuje jedno z najwybitniejszych stanowisk literackich w swoim kraju. Należąc do nowej szkoły poetów, posiada on talent, obdarzony silną dozą zmysłu spostrzegawczego. Piękny styl, żywa, pełna fantazyi akcya, swojski, niewymuszony humor — oto główne zalety nader licznych prac Czecha. Pomijając niezliczone nowelle, powiastki i arabeski, te prawdziwe klejnoty belletrystyki czeskiej, któremi szczodrze zasila prasę peryodyczną, poprzestać musimy na prostem wyliczeniu tytułów ważniejszych jego utworów poetycznych. Te są: Klucze Piotrowe“, „Kandyotki“, „Chałupka“, „Burza“, „Adamici“, „Anioł“, „Europa“, „Сzerkies“, „W cieniu lipy“, „Żyżka“, „Wacław z Michałowic“, „Slavia“, „Dagmara“, „Pieśni niewolnika i wiele innych.
Z prac Czecha u nas, oprócz kilku nowelek i ulotnych poezyi, rozrzuconych po czasopismach, wyszły: „Klucze Piotrowe“ w przekładzie tłomacza niniejszego zbiorku (Złoczów, nakładem Zukerkandla) i Wycieczki pana Brouczka w przekładzie J. Nitowskiego (Warszawa).




PIERWIOSNKI.

Choremu bratu
Siostrzyczka mała
Codziennie świeże
Kwiaty dawała;
Dar ten, w czas majowy
Chłopcu z kniej dąbrowy
Niósł balsam, niósł wonie
Z rodzinnych pól, —
Rozjaśniał mu skronie
I koił ból.

Lecz wkrótce kwiaty
Więdły, aż zbladły,
Gdy płatki śniegu
Na ziemię spadły,
Gdy wicher po niwie
Zawodził straszliwie
Na wszystkiem zostawiał
Nicestwa ślad,
Gdy harce wyprawiał
U progu chat.


Zbłądził przez śnieżne
W oknie kryształy
Słońca promyczek
Do izby mały,
Lecz chore nieboże
Pocieszyć nie może;
Bledziutka twarzyczka
Łezkami lśni:
— „Już kwiatów siostrzyczka
Nie nosi mi!“

Rzecze doń matka:
— „W wiosenny dzionek
„Rozbudzi kwiatki
„Ze snu skowronek;
„Gdy w polu i w lesie
„Rozniecą woń,
„Siostrzyczka przyniesie
„Pełną ich dłoń.“

Biegły dni długich
Całe szeregi.
Drzemała ziemia
Spowita w śniegi
Zimowych zamieci. —
— „Czy prędko już wzleci
„Z pól naszych ptaszyna
„W błękitów dal?“

Wciąż pyta chłopczyna,
Tłumiąc swój żal.

Z rozpaczą matka
Nad nim schylona
Zawoła, tuląc
Skarb swój do łona,
Gdy dusza dzieciny
Już rwie się w wyżyny
Ku miejscom spoczynku
W krainie zórz;
— „Fijołków, mój synku
„Nie ujrzysz już!“

Słysząc te słowa
Płaczącej matki,
Dziewczątko chyłkiem
Wybiegło z chatki;
— „Wiem ja, gdzie ukryty,
„Kwiatek śni spowity
„W tę płachetkę białą!
„Het, prawi, het!...
„Fijołków dłoń całą,
„Przyniosę wnet!“

Choć drobne rączki
Na mrozie stygły,
Twarzyczkę kłóły

Śniegowe igły,
Po lesie po niwie
Wciąż szuka gorliwie;
Przez śnieżne zamiecie
Po śniegu brnie —
— „Gdzież rośnie to kwiecie,
„Gdzie pyta, gdzie?

Ojciec Niebieski
Siał ręką z góry
Gwiazdeczki białe
Na śnieżne chmury, —
Gdy spojrzał z wyżyny
W głąb serca dzieciny,
Gwiazdeczek srebrzystych
Wziął garstkę w dłoń
I z chmurek śnieżystych
Wiał na jej skroń.

— „Lećcie wy chmurek
„Obłocznych dziatki,
„Zmieńcie się w dole
„Na wonne kwiatki;
„Niech lecąc pod nogi
„Maleńkiej niebogi,
„Te barwne dzwoneczki —
„Ten niebios dar

„W serduszku dzieweczki
„Obudzą czar.“

Płatek za płatkiem
Leci i leci
A cała ziemia
Wkoło się kwieci.
— „Cóż kwiatów, dla Boga!
Zawoła nieboga.
„Na białej tej niwie,
„Po nieba brzeg!“...
I zbiera skwapliwie
Kwitnący śnieg.

Gdy dała bratu
Wiązkę niebieską,
Błysło mu oko
Radości łezką;
Gdzieś naraz przepadło
Choroby widziadło. —
Gdy kwiaty spostrzega
Ciekawy lud,
Na pole wybiega
Podziwiać cud.

— „Witajcie pierwsze
„Zwiastuny wiosny,

„Zbliża się do nas
„Dzień już radosny!
„Skowronek pieśń nuci;
„Las ze snu się cuci;
„Słoneczko wyzłaca
„Kwiecisty łan; —
„To ciepło nam wraca
„Nasz dobry Pan!“




ANTONI KLASZTERSKY.

Urodził się 25 września 1866 r. w Mirowicach; skończył wydział prawny w uniwersytecie w Pradze. Pierwsze utwory Klasztersky’ego zjawiły się w czasopiśmie Svêtozor 1885 r. Dotychczas wydał następujące prace poetyczne: „Żywym i zmarłym“, „Ptasi świat,“ „Spadłe liście,“ „Drobiazgi życia,“ „Poezye epiczne,“ „Serce i dusza,“ „Nocne fijołki,“ „Żywe cienie“ i wiele innych. Z początku Klasztersky naśladował Coppe’go i Theriet’a, w późniejszych utworach staje się lirykiem. Natchnienie czerpie wprost z życia, sztuki, przyrody, a najbardziej z własnego serca, zapatrując się na świat optymistycznie. Utwory jego odznaczają się doskonałą formą. Niektóre ze zbiorków nagrodzone zostały na konkursie Akademii Umiejętności w Pradze.




MIŁOŚĆ I KWIATY

Miłość, kwiaty wonie! Ileż daje wrażeń
Trochę tej zieleni, łąk kwiecistych, bzów,
Trochę tych całusów, upojeń i marzeń,
Trochę tych uśmiechów, łez i błogich snów.

Przy gwizdaniu pary i przy maszyn zgrzycie
Zda się, że spowszedniał wokół ciebie świat,
Gdzie tam! Ptak ci śpiewa jak niegdyś o świcie,
Wśród dymów fabrycznych wonieje ci kwiat.

Lata nasze płyną drogą swą powszednią
I włosy nam bielą, jak łan kwietny puch,
Starość gdy zawita, nie schronisz się przed nią,
Z wyżyn w dół cię ściągnię skrzydeł twoich ruch.


Lecz czasem też błyśnie promyk ci świetlany,
Przemówi coś do cię, jak w twej wiosny dnie,
W czas, gdy ptaszę śpiewa, gdy kwiecą się łany,
W sercu znów tli ogień, duch się w górę rwie.

Wiedz, że gdyby wszystko pokryło się pleśnią
I gdyby młodości uwiądł wszelki kwiat,
Miłość, łąk tych wonie, czas co płynie z pieśnią
Znowu by musiały odrodzić ten świat.




KŁOSY.

Ten łan pszeniczny w słońcu kąpany,
Zda się przemawiać szeptem do ciebie:
— „To ziemia twoja, kraj twój kochany,
Tu jesteś w domu — u siebie.“

Stoję szczęśliwy wśród tej zieleni,
Serce mi w piersiach bije radośnie,
Nie dziw, boć z ziarnem, co tu się pleni,
Bogactwo ziemi mej rośnie.

Czerpią z jej łona te wielkie kłosy
Zarodek życia, wzrostu i siły,
Ja wierzę, czuję, że coś z tej rosy
W krew moją wsiąka i w żyły.

Dojrzała niwa, żar słońca pali,
Szkarłatem zorzy polny mak płonie,
Słania się zboże, fala po fali
Mknie szybko, jako wód tonie.


Znów dzwonią kosy, pług ziemię orze,
Czernieją bruzdy, czernieje pole,
Zjawił się siewca w jesiennej porze
I rzuca ziarno na rolę...

Jam jest, o bracia, jak owe kłosy,
Gdy niemi miota wicher wśród burzy,
Nie wiem, co jutro zeszlą mi losy,
Jak prędko mrok się rozchmurzy

Czy mnie nie zgłuszą zielska, kostrzewy,
Czy mi nie zbraknie promieni słońca?...
Ach gdyby, gdyby rzucać na siewy,
Wciąż czyste ziarno bez końca!...




CISZA.

Cisza głucha, leśna cisza, głęboka jak zapomnienie,
Nie drżą stare buki, dęby, żaden liść się nie poruszy,
Wszak spokoju tutaj niema, mimo mroki, mimo cienie,
Jak go niema w mojem sercu, jak go niema w mojej duszy,
Stale coś się tam w niej dzieje, stale coś się tam w niej chwieje,
Stale coś się tam w niej burzy, stale coś się tam w niej żali,
Bóle, smutek, troski, żądze, nieziszczone sny, nadzieje,
Jako morze kipią warem w łona mego drżącej fali,
Gdy upłyną dni przeznaczeń i ja kiedyś zasnę przecie —
A tak cichy, a tak niemy, jak te wokół widne skały,
Wy zaś lasy, dziś milczące, tłumom szumieć znów będziecie
Tym, co przyjdą, tym, co spokój tutaj dla się znaleźć chciały.




LIŚCIE.

Przez otwarte okno patrzę na las,
który żółknie w dali,
Ciche dumy, cichy smutek, niesie
ku mnie wiatru wiew,
Liść za liściem szemrząc spada, snać
na dolę swą się żali
I zaściela chłodną ziemię wokół
swych rodzinnych drzew.

A ten każdy liść czerwony jest —
jak serce zakrwawione,
Jak spoczynku szukający, zawiedziony
ludzki duch,
Kiedy srogi los nim miota w tę
naprzemian w ową stronę,
Kiedy własne żądze pchają w bez-
celowy wir i ruch.

Nieuznani, opuszczeni! W czas, gdy
niemoc wami władnie,
Któż przytuli was do siebie, kto
okaże litość, żal?

Wszak świat na to obojętny, który
z was i gdzie upadnie,
W jaką stronę wichrem gnany
w niezmierzoną pomknie dal.

Jest mi jakbym chciał się modlić,
ręce składam mimowoli —
— Tym co giną, daj, o Panie, ujrzeć
prędzej zbawczy brzeg,
Ześlij spokój, ukojenie w ich cier-
pieniach i niedoli,
Jako wkrótce na te liście
ześlesz gęsty, biały śnieg.




MODLITWA.

Jako kwiaty,
Świeże kwiaty,
Jak srebrzyste kwiaty, —
Leżą Panie, pod Twą stopą
Rozsypane światy.

Nad światami,
Nad gwiazdami,
W górze nad gwiazdami —
Panie, który patrzysz na nas,
W noc tę bądźże z nami.

W tej to nocy,
Długiej nocy,
Strasznej dla nas nocy,
Naszym duchom skołatanym
Dodaj hartu, mocy.

Niech już wioną,
W noc niech wioną,
Ciche fale wioną,

Co nam duszę ukołyszą,
Co ukoją łono.

Niech te fale,
Ciche fale,
Te powrotne fale,
Lepszą dolę ujrzeć dadzą —
W jasnych wód krysztale.




OBRAZ W LESIE.

Obraz święty zawieszono w głuchym, ciemnym borze,
Na tej sosny niebotycznej zawieszono korze,
Przez konary drzew, gęstwiny, przez igły choiny,
Rzadko kiedy promyk słonka przedostać się może.
Gdy mu zbłądzić w to ustronie czasem się nadarzy,
Mógłbyś łacno ujrzeć smutek w Matki Boskiej twarzy,
Co z obrazu śle spojrzenie w leśne mroki, cienie,
Podczas ciszy, jakiejś świętej, jako u ołtarzy,
Jakby kogoś w tem pustkowiu szukała nieboga...
Rzadko ponoć po tych liściach ludzka stąpa noga.

Czasem kamień rzucą skały, zabrzmią w dali strzały
I znów cisza, a ty nie wiesz, w którą stronę droga.
Czegoś wątpisz, w sercu czując mimowolne drżenie,
Drzewa milczą, ich wierzchołki wokół kładą cienie...
Nagle wołasz: — „Czyje ręce pod obrazem, czyje,
Ułożyły świeże kwiaty: bławatki, lilije!“
Radość wraca ci do duszy, boś nie jeden w głuszy,
Ktoś tu blizko ciebie kocha, czyjeś serce bije.




LEŚNE SZMERY.

Przez las kroczę. Las wciąż szumi. Słychać jakieś mowy,
Poufale nachylają drzewa do się głowy.
Sosna tuli się do dębu, buk do młodej jodły,
Jakby z sobą jakieś sejmy tajemnicze wiodły.
W nowe szaty przystrojony las się wokół słania;
Co tu szumu, co tu ruchu, co opowiadania...

Zgniłe liście pod drzewami moja noga depce,
A za każdym moim krokiem, zda się coś tam szepce,
Niby jakiś głos brzmi echem z samych głębin ziemi:
„I ty wkrótce, szumny liściu, zgnijesz wraz z innemi!“




WIATR.

Gdyby duch ludzki zmieniać się miał
Wówczas, gdy po nas zaginie ślad,
Chciałbym być wichrem, jak on bym chciał
Przelecieć góry, przelecieć świat.

Wesoło szumiąc, pędziłbym w dal;
Zajrzał do wiosek, zajrzał do miast,
Zwiałbym liść suchy, tylko mi żal
Byłoby tknąć się samotnych gniazd.

Wciążbym próbował wzlotu i sił
I coraz nowych szukałbym dróg,
W podniebne strefy wnetbym się wzbił
A ziemi służył, czem tylko mógł:

Z wiosną gorącym, ożywczym tchem
Wionąłbym w miejsca, gdzie mróz, mgła, cień,
Ach! ileż ciepła ja skrzydłem swem
Dodałbym ziemi w ten chłodny dzień.


I w lata znoju spieszyłbym doń,
Gdy się wyzłaca kłosami zbóż,
Jabym jej spiekła owiewał skroń,
Aż do zachodnich, wieczornych zórz.

A gdybym spostrzegł wśród kwiecia drzew
Uśpione dziewczę, mych marzeń świat,
Z gałęzi, nucąc miłosny śpiew,
Biały bym na nią otrząsał kwiat.

A gdybym zechciał w ten błogi czas,
Bujnej fantazyi mej wodze dać,
To jużbym śpieszył w ten ciemny las
By hymn jak harfa eolska grać.




LOS JEDNAKI.

Los serca — los skowronka,
Co przybył do nas wprzód
Nim śniegi znikły z pola,
Nim spłynął z rzeki lód;
Co wzbił się pod niebiosa,
Piosenką budził nas,
Skostniały spadł na ziemię,
Nim wiosny nadszedł czas.




PIOSNKA.

Wychylają dzwonki z trawy
Modre oczy swe do słońca,
Pieśniom ptasząt, snom miłości
Niema końca, niema końca.

Zlekka drży tu każda gałąź;
Czujesz wokół leśne wonie,
Chcesz, czy nie chcesz, a tę błogość
Musisz odczuć w twojem łonie.

Gdyś już mniemał, że na zawsze
Lodem w tobie miłość wszelka,
W sercu coś ci tajeć zacznie,
W oku błyśnie łzy kropelka.

Wy, co ciernie zamiast kwiatów
Spotykacie w życia dobie,
Nie przychodźcie tu, by miłość
W zapomnienia złożyć grobie.


Boć stąd każdy, wzniósłszy czoło,
Wesół wraca do swej pracy,
Jako rankiem, gdy się tłumnie
Rozlatują z lasu ptacy.

Więc sny błogie snuj tu bracie,
Nowe pieśni twórz, marzenia,
W księdze twoich wspomnień czytaj,
Lecz nie szukaj zapomnienia.




CO SŁYSZĘ W DOMU U SIEBIE

Mgła szarawa, śnieżek pada;
Wróble, pusząc się, świerkają;
Czuć już zimę. U sąsiada
Młotkiem trumnę zabijają.

Na ulicach ruch wre, kipi;
Snują się bez przerwy tłumy.
Coś w warsztatach syczy, skrzypi,
Słychać gwizdy, słychać szumy.

Na poddaszu dziewczę nuci
Przy maszynie od poranku,
Czy weseli się, czy smuci,
Płyną piosnki bezustanku.

Stoję w myślach zatopiony,
W uszy dźwięków bezmiar wpada:
Stuk i zgrzyty, pieśni tony,
Szum i świergot ptaków stada.

Z tym chaosem radość, smutki,
W dziwnej jakiejś są harmonii:
Jako fragment, passage krótki
Nadpowietrznych sfer symfonii.




PAJĘCZYNA.

Snując z wątka marzeń siecie
Duch o trosce zapomina; —
Cóż, gdy przędza, drogie dziecię,
Jest jak wiotka pajęczyna.

Sieć zarzucam, gdy dokoła
Tonie w słońcu świat ten cały, —
Cóż, gdy ona złowić zdoła
Promyk słońca taki mały!

Lecz choć nieraz wiatr ją zmota,
Lub po świecie hen rozwieje,
U mnie idzie wciąż robota,
Nie dbam, co i jak się dzieje.

I tej nici snuć z głębiny
Serca mego nie przestanę,
Wszakże nieco pajęczyny
Nieraz wielką goi ranę.




ŻYCIA NIE ZAZNAŁ.

Życia nie zaznał ten uroku,
Kto nie miał nigdy gorzkich dni
I chwil radości, gdy łza w oku,
Jako na kwiatach rosa lśni.

Ach! tylko ten, kto w długiej nocy
Czuwając, snuje się jak cień,
Wie co to wykrzyk pełen mocy,
Wyrwany z piersi: „Dzień już, dzień!“

Kto przetrwał burze, wir cyklonów,
Kiedy w zwątpieniu gnie się duch,
Temu wieczorne echa dzwonów
Lubą melodyą pieszczą słuch.

Za dniem minionym ócz nie łzawi,
Lecz zapatrzony w mroków toń,
Zgasłemu światłu błogosławi
I do spoczynku kłoni skroń.




DUSZA TO MOTYL.

Dusza to motyl, który raju progi
Rzuciwszy, wpada naraz w ziemskie sidła,
W nich się trzepocąc, o ciernie i głogi
Otrąca skrzydła.

Złotego pyłku choć drobinkę małą,
Każda na ziemię z niebios wziąć pamięta;
Ja go dostrzegam skroń twą pieszcząc białą,
Patrząc w oczęta.

Czasem, gdy oczy moje w twych zatoną,
Czy się mam smucić, czy weselić, nie wiem,
Tak jakiem-ś dziwnem, obcem dla mnie płoną
Gwiezdnem zarzewiem.


I mimowolna przejmuje mnie trwoga,
Gdy odpowiedzi w oczach twych nie czytam:
Czy ty mnie bliższą, czy też bliższą Boga?
W zwątpieniu pytam.




O LITOŚĆ.

O litość dotąd nigdy nie żebrałem,
Znosiłem mężnie, co mi życie dato.
Gdy Los zawistny na drodze spotkałem,
Obaj my w oczy swe patrzali śmiało.

Obaj my na się patrzali tak dumnie,
Jak dwaj rycerze w szrankach różnych znamion,
A męski Upór, co był w służbach u mnie,
Zawsze mi pomógł zrzucić ciężar z ramion.

Kiedy upadasz znów pod nowym ciosem,
Ty, któraś w życiu tyle już cierpiała,
Gdy szepcąc skargę przytłumionym głosem,
W bezdennem żalu pogrążasz się cała.

Moc mego ducha wnet się staje niczem,
Jakbym już dumę wszelką miał postradać.
Przed Losu gotów stanąć ja obliczem,
I bałwochwalczo korny ręce składać.




POWIEDZ...

O powiedz, skąd się na tym świecie biorą
Podobne do cię dusze — siostry twoje,
Z których jak światło gwiezdne nocną porą,
Wszelkiego dobra płyną ku nam zdroje?

Jak na pożółkłem drzewie świeży listek,
Snać z lepszych czasów zostały na świecie,
Z czasów, gdy kajdan nie znał świat ten wszystek
A ludzkość śniła błogo — niby dziecię.

Może zwiastuny to wiosen bez końca,
Тё co są przyszłych istot pierwowzorem,
Co głoszą, wziąwszy na się postać gońca,
Że odtąd przemoc — tylko snów upiorem?

Nie wiem — lecz wiara napełnia mi łono.
Gdy się wpatruję w twoich ócz błękity,
Że niedalekie one czasy pono,
W których promienne ujrzy ludzkość świty.




ZE ZBIORKU: „NOCNE FIJOŁKI“.

Znijdź na nędzy ludzkiej padół,
Możesz wielkim wynijść stąd,
Tylko na dół schodź, wciąż na dół,
W najtajniejszy duszy kąt.

Każda dusza warta tego,
By jej myśli posiąść rdzeń,
Zbadać, czemu z dna swojego
Szerzy na świat mrok i cień.

W duszy, co ci zda się lodem
Wulkaniczny znajdziesz żar,
Co jesieni wieje chłodem,
Świeżej wiosny błogi czar...

W tej wędrówce duch się strudzi,
Przebyć musisz wiele burz...
Lecz z miłością twą do ludzi
Poznasz głębie wszystkich dusz.


Choć drgnie serce nieraz w męce,
Łza ci gorzka przyćmi wzrok,
Ty z kagańcem twoim w ręce
Spiesz rozjaśniać wieczny mrok.

Gdyś w te ślady szedł przez życie,
Zgłębiał wiecznej prawdy zdrój.
Ujrzysz w górze, na zenicie
Nieśmiertelnych ognisk rój.




PYTANIA.

— Gdybyś miała zostać ptakiem,
Którym zostać byś żądała?
— Tym puszczykiem, co wśród nocy
Wywołuje dusze z ciała.

— Gdyby w kamień cię zaklęto,
Którym zostać byś żądała?
— Ach! diamentem, bo miliony
Świateł w noc bym rozniecała.

— Gdybyś miała zostać drzewem,
Którem zostać byś żądała?
— Tą osiką, co drży wiecznie,
Bym z rozkoszy wiecznie drżała.




JAK ZMIERZYĆ MIŁOŚĆ?

Jak zmierzyć miłość? Duch twój naraz woła.
Brzmi to jak zwrotka w rymie. Zmierzyć miłość?
Myśl nad tem zmarszczkę wyryć w czole zdoła:
Taka zagadki onej jest zawiłość.

Duch twój to ptaszę, które w sidła wpada
To złota rybka, gdy ją złowią w siecie...
Wierz mi, na wszystko jedna tylko rada:
Ślepo wszystkiemu wierzyć, drogie dziecię.

Miłość, jak morze. Płonne twe życzenie.
Nikt takich głębin zmierzyć nie był śmiały.
Dziś na to starczy jedno ócz spojrzenie,
A jutro żywot nie wystarczy cały.




SOBIE.

Jam pracował, świat ten badał,
Wiciem kochał, więcej biadał,
Znosić musiał ludzką złość.
Jam za cudze cierpiał grzechy,
Obce były mi uśmiechy,
Rozpalałem gromnic dość.

Jam wytykał palcem gady,
Z waszych ran wysysał jady
I wskazywał nędzy stek;
Wszystko-m włożył w pieśń tę moją,
Aby była wam ostoją,
Na ból wszelki niosła lek.

Z młodu wszystko się przecenia,
Czułem, że mi opromienia
Sława blaskiem śniadość lic;
Dziś hart ducha, żywiąc w sobie,
W tej pół-drogi mojej dobie,
Nie pożądam, nie chcę nic!


Ale jednak za te męki,
Za te trudy, serca jęki,
Gdy je zranił mnogi strzał,
Za ofiarę moją krwawą,
Za tę dolę moją łzawą,
Jabym jedno wiedzieć chciał:

Czy siew ręką mą rzucony,
Gdzie i jakie wydał plony,
Czy-m z ócz łzę choć jedną zwiał?
Stłumił jedno choć westchnienie,
Jeden ból i serca wrzenie?
Ach! jakbym to wiedzieć chciał!




JAN NERUDA.

Urodzony w dniu 9 lipca 1834 roku, zmarły 22 sierpnia 1891 r. należy do plejady najznakomitszych przedstawicieli piśmiennictwa czeskiego. Studya gimnazyalne i uniwersyteckie odbył w Pradze. Na arenie piśmienniczej wystąpił po raz pierwszy jako poeta w roku 1854 pod pseudonimem „Janka Howory“. „Kwiaty cmentarne“, „Książka wierszy“, „Proste motywy“, „Ballady“ i t. p. zbiorki zapisały odrazu złotem pismem imię Nerudy w panteonie poetów narodowych czeskich, a pełne dowcipu, lekkości stylu i bystrości obserwacyi felietony, postawiły go w rzędzie pierwszorzędnych felietonistów całego świata.
Neruda niemniej zasługuje na wzmiankę, jako pisarz dramatyczny i reformator prozy piśmiennictwa czeskiego, on bowiem pierwszy wprowadził do literatury czeskiej, nowoczesną nowelę; z tych ostatnich „Arabeski“ i „Powiastki z Małej Strony“ są prawdziwemi arcydziełami.
Z utworów Nerudy, oprócz znajdujących się w niniejszym zbiorku, przetłomaczono na nasz język: „Pieśni kosmiczne“ (całość), „Ballady i romanse“ (siedm).




Z CYKLU: „KWIATY CMENTARNE.“

Cisza, jak przed świętem w polu,
Tylko wóz po grudzie dzwoni.
Tu, wśród mogił stary grabarz
Kopiąc, głowę na dół kłoni,
— Pójdź no, starcze, powiedz, w którym
Mój przyjaciel leży grobie?
— Czem był? — Czemże? — Był człowiekiem.
— A po jakiej zmarł chorobie?
— Pękło serce zawiedzione
Z bólu... Żal go zmógł w rozłące...
— Próżno szukać, boć tych u nas
Liczym, panie, na tysiące.




Z TEGOŻ ZBIORKU.

Zbudziła rosa w pączku kwiatek mały,
Co drzemiąc, pragnął ujrzeć promień słońca;
Duch twój młodzieńczy zbudził ideały
Czyste, świetlane, pełne żądz bez końca.

Gdy rankiem słońce ogrzewało kwiaty,
Ów mały kwiatek słabą główkę kłonił,
Gdy ideałów burzono ci światy,
Nad ich utratą tyś łzy gorzkie ronił.

O czem kwiat marzył, to się wkrótce stało,
Zwiądł, pocałunkiem słońca upojony;
Ty, gdy ci życie trud w udziale dało,
Gdy sny twe pierzchły, padłeś uznojony.




Z TEGOŻ ZBIORKU.

Raz pośród grobów zeszły się dwa czerwie.
— Skąd wracasz?
— Toczę świeży mózg poety.
— To musisz, bracie, być w nielada werwie.
— Gdzie tam! Mózg zwykły, nic w nim gienialnego.
— Ty skąd?
— Mózg mędrca miałem dziś na wety.
— Cóż?
— E — i tutaj nie masz nic nowego...
— Ja myślę, bracie, iż gieniusze owi
To jak te świece: w każdej nocy dobie
Rozjaśniać mroki zawsze są gotowi,
Aż się przepalą w końcu sami w sobie.




Z TEGOŻ ZBIORKU.

Gdy ci przed zwątpień rojem czoło zbladło,
Przestań wyrzekać, przestań oczy łzawić.
Jedz, pij, do syta wciąż pchaj w siebie jadło,
W grobie dość czasu, aby wszystko strawić.
Gdy już się staniesz prochem, pyłem — niczem,
W długim gdy legniesz nieboszczyków rzędzie,
Wierz mi, co było w życiu tajemniczem
Dla cię i w grobie też zagadką będzie.
Lecz myśl twa każda, to jak echo pieśni,
Wszech-zwątpień pełna i bólów i zgrzytów,
Ocknie się kiedyś w tej mogilnej cieśni,
Zawsze jednaka, tam wśród innych bytów.




Z TEGOŻ ZBIORKU.

Łza — to jak dyament, jak karbunkuł czysty,
Posiada w sobie tajemniczą moc,
By jako słońca promień wiekuisty
Tęczowe blaski siać w pogodną noc.

Łzie owej bywa stokroć często danem
Gorzkość piołunnych w sobie miewać ros,
Łza taka zdolna wstrząsnąć oceanem,
Ofiarny zdolna zgasić nieraz stos.

Łza lśni, jak w górze srebrna droga mleczna,
Co przez lazury ma w bezkresy wieść.
Gorzkość łzy owej, to zagadka wieczna,
Jak gwiazd tej drogi cel i bytu treść.




Z TEGOŻ ZBIORKU.

Smutek myśl naszą mroczy, z niej wyplenia
Złudne miraże, urojone światy,
Rozkoszne wonie i barw świetność
Na lśniące szrony i lodowe kwiaty.

Łza w smutku — deszczyk ciepły to wiosenny,
Co w skrzepłej glebie nowe życie nieci;
Nie daje myśli zapaść w letarg senny
I wypleniony znowu łan jej kwieci.




Z TEGOŻ ZBIORKU.

W dal potok spieszy, wyjąc jak wichrzyca,
Rozwarta przed nim droga nieskończona.
Ta piasku wydma — praca rąk zburzona,
Ten namuł — zgasłych ludów to kostnica;

Fal migot — resztki słońc to ocalałe,
Co światło niosły w pra-istnienia czasy,
Budziły życie pełne czaru, krasy,
Promieni resztki, resztki barw spłowiałe.

Czas, potok wartki nosi na przezwisko,
Zatorów mocy nie zna jego fala.
Jedną wszak wyspę mija i okala,
A nią jest: myśli ludzkich cmentarzysko.




Z TEGOŻ ZBIORKU.

Czy ojcem mym Apollo był,
Nic mnie to nie rozczula,
I z racyi, ponoć, nigdy tej,
Nie miałem w głowie móla.

Wszak liczne fakta z młodych lat
Niezbity dowód czynią,
Ze mi Poezya była wciąż
Piastunką i mistrzynią.

Poezya, miła pani ta —
Jak wszystkie jest dziewczyny:
Wierną ci była, czy też nie,
Nie przyzna się do winy.

„Wierzysz dziewczynie,“ głosi pieśń,
„Uwierzyć tez potrzeba,
„Ze pajęczyny wiotka nić
„Zawiedzie cię do nieba.“




Z TEGOŻ ZBIORKU.

Znam ludek, który, jak anatom stale
Z lancetem w ręku kęs zdobywa chleba.
On zwykł pieśń moją kłaść na własną szalę,
By wiedzieć, co w niej zganić mi potrzeba.

Z motylich pyłków tłum ten wapno pali,
Gdy piasek bierze, źródła mąci głębie,
Kamień gdy łomie — dom sąsiada wali,
Belek zaś szukać w cudzej zwykł porębie.




Z TEGOŻ ZBIORKU.

Mgły dokoła... Płaszcz szarawy
Niebo na się zwolna wkłada
I jak pątnik przed kościołem
Swe memento wypowiada.

Słychać łkania... Może stracił
Ktoś na wieki żonę młodą?
Może matkę niemowlęcia
Ksiądz oświęca w trumnie wodą?...

Gdzie tam, gdzie tam! Nikt tu dzisiaj
Łez nie roni — tylko niebo
Sieje ciepły deszczyk ranny,
Byś odżyła, święta glebo!




Z TEGOŻ ZBIORKU.

— Czy mnie kocha, jest mi wierną
Nawał myśli w głowie miewam.
Raz jej wierzę, znów naprzemian
O wierności powątpiewam.

Skąd się ta wątpliwość wkrada,
Wprost mi zdanie swoje krop.
— E... przyjaciel odpowiada,
Nie dziw, boś szkaradny chłop.




Z TEGOŻ ZBIORKU.

W zapasach z nędzą, podczas wizyi sennych
Nieraz ci złoto sieją szczodre nieba,
Lecz za to złoto, które zbierasz we śnie,
Świat ci i kromki nie da swego chleba.

Gdyś upośledzon od przyrody, bracie,
Miłości szukać, co ci za ochota,
Albowiem łacno ktoś pochwycić może
Największą stawkę z twoich szal żywota.




Z TEGOŻ ZBIORKU.

Nad obłąkanych domem, snać pomocy
Wzywając, w niebo szczyt się wspina wieży.
Jako ta ręka nad mogiły darnią,
Świadcząca, że tu matkobójca leży.

— Kto ci, co tutaj pogrzebani żywcem,
Czy matkobójcy są pomiędzy nimi?
— Być może, bowiem od przyrody — matki
Chcieli w swych czynach stać się mądrzejszymi.




Z TEGOŻ ZBIORKU.

Gdym z matką niegdyś śpiewał gorzkie żale
O Twem męczeństwie, Nazareński Chryste,
Ból serce dziecka targał nieustannie,
A z ócz wyciskał często łzy rzęsiste.

Do łona matka tuliła swe dziecię
I moją tkliwość głośno wychwalała,
A szepcąc do mnie pocieszenia słowa,
Sama łzą gorzką oczy swe zraszała.

Gdy duch mój przejrzał, odtąd przed oczyma
Stawałeś, Panie, na Twej chwały szczycie,
A symbol wieczny Twego odkupienia
Radosne wzniecał serca mego bicie.


Już nigdy, nigdy, korząc się przed Tobą,
Jam łez nie ronił, na myśl o Twej męce
Wszak przez nią mroki Tyś rozproszył Panie,
Pochodnie dając człowieczeństwu w ręce.




ADAM.

Sąd ostateczny. Pękaj ziemska glebo
Pod surm tych hukiem, co mierzy aż w niebo,
Którego brama z mroków się wynurza.
Wnet ludzkość bieży z wszystkich krańców świata,
Jak tuman śnieżny, gdy go żenie burza
I na dolinie staje Józefata.

Bóg zasiadł. Ludzkość wnet przejęły dreszcze.
Cisza. — Gdzie Adam? Czy nie powstał jeszcze?
Na rozkaz Urjel z Adamem na przedzie
Wśród niemej rzeszy szybkim zmierza krokiem
I do stóp tronu Zmartwychwstańca wiedzie.
Drży cały, blednie Adam przed wyrokiem.


— Mąż ten, rzekł Urjel, gdym go zbudził, z trwogi
Tulił się do mnie, obejmował nogi...
Tu, nagle Adam pada na kolana
I woła głośno przed obliczem Pana:
— O Ty, co pomnisz z Ewą życie moje
Panie Wszechwładny! nie pragnij mej zguby!
Drżę cały, blednę, nie dziw, gdyż się boję,
Byś mi nie kazał z nią ponowić śluby!...




NASZA GOŚCINNOŚĆ.


I.

Wszystko nam z góry dano, czego trzeba,
Dość mamy w Czechach piwa, mięsa, chleba.
Pije się pięknie, mając czem zagryzać,
Lecz zapomniano nas opatrzyć w sól.
Jednak szkodniki wciąż z sąsiednich pól
Ku naszym żłobom pełzną, by ją lizać.


II.

Wszedł cudzy człowiek. — Hej, stołek z kąta!
Siądźcie, bo spać nam nie będą dzieci.
Siadł. Z nim rozmowa ledwo się kleci.
Budzim się, patrzym, słonko już świeci,
A nasz podróżny w izbie się krząta.

Z dniem każdym więcej gość się zuchwali.
Wszystko nam wyjadł już ze składzika.

Wziął połeć sadła, kurę z kurnika,
Śpi w naszych betach, tytoń nasz smali
I dumnie patrzy z pogardą w duszy,
Gdy stoim przy drzwiach, stuliwszy uszy.


III.

— „Gość w twym domu, Bóg w twym domu“.
— Gadaj zdrów, nie nam, lecz komu.
My już mamy wśród swych progów
Nadmiar gości tych i bogów.




ZE ZBIORKU:
„RÓJ EPIGRAMATÓW“.

Z PYTAŃ I ODPOWIEDZI.

— Jak woda płynie młodość
Z najlepszych dni mych szkodą.

— Więc chciałbyś, żeby była
Stojącą dla cię wodą?




CZYTELNIKOWI.

Nie martw się, kiedy z całej wielkiej księgi,
Utkwi ci w duszy jedno ledwie słowo,
Co się w wiosenny przeistacza kwiat.
Wszak na początku było tylko słowo,
A z niego stał się przecież cały świat.




POCIESZENIE

Nie smuć się, kiedy chcesz światło nieść,
Ze marną jest twej pracy treść.
Nie pierwszyś ty, a o tem sądź,
Z tego co prawią dzieje.
W dzień pierwszy Pan rzekł światłu: „Bądź“.
A ono... nie jaśnieje.





MAŁO — WIELE.

Gdy dajesz wiele, a odbierasz mało,
Z zapałem rzucaj się w objęcia świata,
Lecz jeśli walor dla cię ma zapłata,
Zginać kark nizko, wielceby się zdało.




DŁUŻKI LITERACKIE.

— Czy czytałeś „Pieśni duszy,“
Którem wydał, przyjacielu?
— Tak.
— Cóż powiesz?
— Razi uszy
Cudza nuta w pieśniach wielu.
Treść co w pieśni tej się splata,
Po Samecie wziąłeś w spadku,
Tę zaś z Legend, wziąłeś, Świata.
— Wierz mi, to jest rzecz przypadku.
— No, a jak mi wybrniesz z tego?
Wszak to żywcem z Krasińskiego.
— Cóż chcesz... Między kolegami,
Dłużki mogą być czasami.




MODLITWA DO ŚW. ANTONIEGO.

Patronie wszelkich zgub, nie gniewaj się o święty,
Krótko wyłuszczę rzecz, wszak wiem, żeś jest zajęty.
Wszak wiem, że gdyby to, com uznał za stracone
Było mi z twoich rąk nanowo znów zwrócone.
(Głowę traciłem wciąż, a serce ileż razy?)
Sporobyś do mnie miał za kłopot ten urazy.
Jedno mi przecie wróć, o resztę już nie stoję.
Radości naraz dreszcz przebiega serce moje,
Gdy wspomnień przędę nić, mój smutek się rozprasza
I duszy mojej mrok rozjaśnia światło dzienne,
Patronie, błagam cię, o ty ucieczko nasza,
Jedno mi tylko wróć: — młodości dni wiosenne.




FRANCISZEK SVOBODA.

Urodził się 25 września 1860 roku w Mniszku. Uczęszczał na technologię w Pradze. Jako poeta wystąpił Svoboda na arenę literacką w czasopiśmie Lumir, zjednawszy sobie odrazu przychylną ocenę krytyki. Poezye S. odznaczają się głębokim nastrojem ducha przy czystości tonów i oryginalnej formie.
Główniejsze z jego zbiorków poezyi są: „Promyki“, „Drobne ziarnka“, „Pieśni miłosne“, „Tony z ubiegłych lat“ i t. p. Z prozy wymieniamy niektóre: „Powiastki“, „Przebudzenie“, „Rozkwit“; z dramatów: „Marya Walkowa“, „Rozkład“ i t. p.




PRAGNIENIE.

Jam drogi tej przechodzień,
Co zdąża do grobu;
Nierówna, gorsza codzień.
Gdzieniegdzie krzew skarlały, zeschłe łozy,
Czasem zabrzęczy owad, skrzypną wozy...

Szlak cały w swej martwocie
Jednako ponury,
Wciąż koła grzęzną w błocie,
A ślady woda wyrównywa moje,
By w nich świeciły jaśniej gwiezdne roje.

Droga się zdaje długą,
A wiecznie coś omija,
Raz wązką ciągnie smugą,
To znów znienacka tory swe rozszerza
I ku pustyni nieprzebytej zmierza.


Krew z nogi żwir mi sączy,
Przejmują mnie chłody
Z grobem się droga łączy.
Ach, gdybyż mogła poza grób iść jeszcze
Choć krok, gdy burza huczy, leją deszcze.

Bym wzbił się wichrem gnany
Ponad powszedniość,
Na te tajemne łany,
Mógł chociaż chwilę przelęknionym wzrokiem
Objąć ten bezmiar powleczony mrokiem.

Bym w mych pożądań męce
Ku krańcom nieznanym
Mógł słabe podnieść ręce,
Abym wpatrzony w bezkres mógł zawisnąć,
I świadom bytu tajemnic — rozprysnąć!




W WALCE Z LOSEM.

Nie drżę wobec twego czoła,
Nic przestraszyć mnie nie zdoła:
Ust twych siność, sępi wzrok,
Będę z tobą w moich snach,
Tłumiąc w sobie wszelki strach,
Pójdę obok krokiem w krok.

Wiem, że jesteś wiecznym mrokiem,
Zwabię ciebie moim wzrokiem,
Panem twym zostanę sam.
Będziesz przy mnie dążyć w ślad.
Przez szeregi moich lat,
Gdy na kark obrożę dam.

Pójdziesz, jak pies wierny wszędzie,
Gdzie mi się podobać będzie.
Lecz ci muszę wolność dać,
Gdy wyślizgniesz się jak gad
I u grobu mego rad
Poczniesz się złowrogo śmiać.

Zolbrzymiejesz jak te góry,
Wzrośniesz głową ponad chmury,

Staniesz się demonem złym.
Ja jak pies, lub w jarzmie wróg
Pełzać będę u twych nóg,
Zanim legnę w grobie tym.





WIECZÓR.

Na równe pasma niw wieczorny pada zmierzch.
Mroczeje łąka, staw, pociemniał olszyn wierzch.
Cisza zaległa świat.
Nie szumi nawet kłos.
Czasami tylko łąka, co szerzy siana woń
Ozwie się brzękiem kos.

Gdybyż tę ciszę mieć w swej duszy choćby raz,
Choćby na skłonie dni, gdyś walki przebył czas.
Gdy ranne świty zórz
Zbladły wśród życia fal...
Strudzony ledz! Wśród ciszy, gdy ją przerywał dźwięk,
Dźwięk kos — co leci w dal.




NA ŁONIE PRZYRODY.

Na łonie matki-przyrody, tłumię
Wszelki mej jaźni bój
I patrzę w niebo, co na się wzięło
Lśniący lazurem strój.

W dal uleciała zawiść wszelaka,
Jak biały obłok — hen!
Wszystko, co wieki przyniosły złego,
Pierzchło wnet niby sen.

Wszystko zrównane, pieśń jako fala
Płynie w zachwytu czas,
Lekko oddycham, jakby ktoś nagle
Z mej piersi strącił głaz.




W KRAINIE CIENIÓW.

Wśród mlecznych nieba dróg za cieniem sunął cień —
Nędzarzy był to tłum.
A z nimi światło szło i Bóg i Boży dzień.

Wtem orszak mija ktoś, pełzając jako gad.
Bogacza był to duch.
— Pielgrzymie, z nami bądź, pozostań z nami rad!
— Nie! Nigdy! — bowiem was otacza nocy mrok.

Bóg rzekł: — Nie dla cię zórz
I światów wieczny blask, gdyś kruszcem skaził wzrok.




DWAJ.

Bądź wola Twoja jako na niebie
tak i na ziemi.

W nocnej ciszy śmierć się sunie
Z kosą i w całunie.
Jej cień szary,
Jak pajęcza tkanka pada
Na mur stary.

Wy, co macie blade czoła,
Pójdźcie za mną, woła,
Tam, w zaświaty,
Kto tu tęsknisz, chwyć się rąbka
Mojej szaty!

I pomknęli dwaj w przestworza
Wśród lazurów morza.
— Światłość płonie!
Woła jeden, drugi lica
Ukrył w dłonie.




FRANCISZEK TABORSKY.

Urodził się 16 lutego 1858 roku w Bystrzycy; skończył uniwersytet w Pradze, gdzie od roku 1885 jest profesorem wyższej szkoły żeńskiej. Pierwszy zbiorek jego poezyj, wydany w tymże roku, nosi na sobie nieco piętna poezyi Heinego, z pod wpływu którego poeta otrząsnął się w drugim zbiorku p. t. „Melodye“ wydanym w 1893 r. Kierunek realistyczny występuje w jego wierszowanych romansach, wydanych p. t. „Stara Komedya“.



ŚWITA.

Świta. Z piosnką w niebo
Skowroneczek leci, —
Anioł śnieżnopióry
Woła: — Hej-że, dzieci!

Świta dzionek, świta,
Wstawajcie-że, — hola!
Wzmocnił sen wam ducha,
Zrosił chłód wam pola.

Wynijdź i ty słonko,
Wznieś się ku niebiosom,
Zamień pączki w róże,
W ziarno róść daj kłosom!...

I rzuciło słonko
Złociste swe łoże —
Jakże błogo w sercu!
Boże Ty, mój Boże!




NOC ZAPADA.

Wieczorna gaśnie zorza,
Doliny okrył cień,
Miarowo dzwon wygłasza,
Że kończy się już dzień.

Z wieżyczki na cmentarzu
Do naszych woła dusz:
— Dzień usnął, o nim pamięć
Jaśnieje w blaskach zórz.
Niech świeci mu przy zgonie
Złocisty odblask ten,
Walczył on w trudach, znoju,
Niechże ma błogi sen.

Treść życia dnia zbiegłego,
To ludzki trud i znój.

Gdy umilkł dzwon, gdy w górze
Zajaśniał gwiezdny rój,

Z głębiny mogił echem
Powietrzna fala drży:
— „I odpuść nasze winy,
Jak sami czynim my!“

Mnie czegoś wciąż się zdało,
Gdy głos ten z mogił wiał,
Że cały świat naokół,
Jak wielki grzesznik stał.




WSZECHŚWIAT.

Wspaniałe dzieło, wielkie! Zachwyt czujesz w łonie
Gdy w nocy nad twą głową całe niebo płonie,
Wszechświat!

A przecie cóżby znaczył ten nasz wszechświat cały,
Gdyby nie istniał w sercu nie mniej też wspaniały
Wszechświat?

Gdyby w nim nie płonęły również jasne światy
I nie szumiało zboże i nie rosły kwiaty,
Wszechświat?

Kto szukasz szczęścia, pomnij, że masz serce w sobie;
W nim rośnie, kwitnie, śpiewa, płonie w każdej dobie
Wszechświat.




NIEDZIELA.

Mgły lekkie płyną w górę,
Jako z kadzielnic dym,
W brylantach lśniącej rosy
«Dzień Pański» wieszczą kłosy,
Tajemnym szeptem swym.

Ptaszęca pieśń rozbrzmiewa
Wśród dolin, lasów, gór;
Jakby się ziemia cała
Wraz z niebem rozśpiewała,
Łącząc się w jeden chór.

Wiecznie ten hejnał ranny
Życie mi wlewał w krew,
Echem me usta drżały,
Jakby ten wszechświat cały
W mem sercu nucił śpiew!




BURZLIWA NOC.

Szaro wokół. Wśród wichury
Tłum demonów, zda się, leci.
Rydwanami są im chmury,
Rumakami, wir zamieci.
Grozą jakąś wszystko zieje,
Las się słania, chata chwieje.
Trzeszczą krokwie pod przyciosem.
Dzwon z wieżyczki począł dzwonić,
Czarne chmury chce rozgonić
Uroczystym swoim głosem.

Odlecieli. Noc się skrada.
Słychać jakby tentent koni.
Duch w zadumę jakąś wpada,
Myślą ślady wichrów goni;
Zda się, leci gdzieś w lazury
I z gwiezdymi łączy chóry.
Szczęśliw, kto te chwile miewa.
Kiedy z gędźbą sfer tych całą
Niesie Stwórcy dań wspaniałą
''«Magnificat» sławne śpiewa.


Są to chwile, gdy w twem łonie
Coś się naraz rozedźwięczy:
Jak skowronek na zagonie,
Coś, jak pszczółka w ulu, brzęczy.
Uczuć takich człowiek strzeże,
Dałby życie zań w ofierze!
Ach, bo raj na ziemi prześni
Ten, co miewa takie chwile,
Gdy mu w sercu szemrze mile
Nieskalanej źródło pieśni.

Nim się głowa na pierś skłoni,
Nim zapadnie świat ten w ciszę,
Coś tam jeszcze szepce; dzwoni,
Coś się pieści i kołysze, —
Lecz, gdy przyjdzie snu godzina,
Duch twój wszystko zapomina.

Wtem cię budzą jakieś szumy,
Snać z powrotem burza leci,
Z nią demonów — piekła dzieci —
Niezliczone pędzą tłumy.

U mych okien bieg wstrzymali,
A ja słyszę te ich słowa:
— Piersi nasze, jak ze stali,
Harde czoło, dumna głowa,
W oku wzgarda, zaród gniewu,
W sercu ziarno czyste siewu.


Gdybyś wiedział, mógł to orzec,
Ile krwi tu się wylało,
Nim zajaśniał nasz proporzec:
Dawnoby się odezwała
Pieśń twa nutą, co nie łzawi,
Nutą, jaką ziemia cała
Za deszcz burzę błogosławi!

Zmilkli. Lecą w dzikim pędzie
Niosąc zgubę, zda się, wszędzie.
Drzewem miota wiatr, jak kłosem.
Dzwon z wieżyczki począł dzwonić
Czarne chmury chce rozgonić
Uroczystym swoim głosem.

Szaro wokół. Gwiazdy bledną
Przed jaśniejszym blaskiem zorzy;
Widzę ziemię moją biedną
Nad nią nimb promienny tworzy
Słońce pół-bóg złotolicy...

Wciąż w pogodne to zaranie
W uszach dźwięczy mi pytanie:
— Kto wy, dziwni bojownicy.





JAROSŁAW VRCHLICKY.

(Emil Frida) urodził się 16 lutego 1853 r. w Leonech, w południowych Czechach, gdzie ojciec jego był kupcem. Po ukończeniu gimnazyum, słuchał filozofii w Praskim uniwersytecie. Lata 1875 i 1876 spędził we Włoszech, odbywając przytem liczne podróże, szczególnie do Niemiec, Holandyi, Belgii i Paryża. W tem ostatniem mieście zawiązał szczery, serdeczny stosunek z naszą kolonią polską.
Jarosław Vrchlicky słusznie jest uważany za najgenialniejszego z całej plejady poetów czeskich. Zdumiewa on przytem świat swoją płodnością. Wyliczamy niektóre prace poety jako to: Zbiorki poezyi: „Poezye epiczne“, „Duch i świat“, „Symfonie“, „Myty“, „Eklogi i pieśni“, „Co życie dało“, „Dnie i noce“, „Sfinks“, „Perspektywy“, „Freski i gobeliny“, „Drogi do Eldorado“, „Jak chmury ciągnęły“, „Sonety samotnika“, „Odłamki epopei“, „Motyle“, „Dziedzictwo Tantala“, „Gałązki astrów“, „Czarowny ogród“, „Gorzkie ziarnka“ i t. p.
Dramaty: „Drahomira“, „Śmierć Odyseusza“ i wiele innych.
Przekłady: z Danta, Ariosta, Wiktora Hugo, Leopardi’ego, Leconte de Lisle’a, Mickiewicza (Dziady) i t. p.
W naszej literaturze z większych utworów Vrchlicky’ego posiadamy przekłady: „Duch i Świat“, „Victoria Colonna“, „Eloe“, „Drahomira“, „W beczce Diogenesa“, „Satanella“, „Izrael“. Wszystkie te przekłady są pióra Miriama (Zenona Przesmyckiego). Tłomaczyli także: Karya Konopnicka, Wiktor Gomulicki, Bronisław Grabowski i inni.





JA NIE WIERZĘ.

Ja nie wierzę, że Hesperyd rajski ogród pusty,
Że duch silny nie grzmi dzisiaj przez proroków usty.
Trubadurów śpiew miłosny że się nie odzywa,
Że poezya dziś w podarty łachman się okrywa,
Że śpiew faunów, chorowody, są dziś bez znaczenia,
Jak i Pana okrzyk: «Żyję!» w hymnach Odrodzenia.

Ja nie wierzę; że zbladł krokus, woni nie ma róża,
Że nie grają łątki w tęczy, gdy z wód się wynurza,
Że są zwykłe ptasząt śpiewy, zwykłe lasów szumy,
Zwykłe szmery oceanów i od stepu dumy,
Zwykłą jutrznia słońca złota, zachodu uroki
I te gwiazdy, gdy dokoła noc roztacza mroki.

Ja nie wierzę, że o raju nie śni małe dziecię,
Ze i dusza spowszedniała, gdy powszednie życie,
Że miłości pieśń jest zwykłą, zwykłe kobiet ciało,
Wszystko zwykłe, co w młodzieńczych piersiach ongi wrzało.
Że jest zwykłym odgłos sławy, współczucie dla brata,
Że już miłość nie jest dzisiaj osią tego świata.

Nigdy! nigdy! Wciąż poezya świeża, pełna woni,
To się śmieje, płonie, modli, goreje, łzy roni;
Wciąż ta sama, tylko człowiek nie ten młody, świeży.
Troska czoło zrysowała, w sercu kamień leży,
Kajdanami u nóg brzęka, w ustach gorycz czuje
I gdy winić ma sam siebie, poezyę piętnuje.




PROLOG DO ZBIORKU
«Gorzkie ziarna.»

Kokosowy orzech twardy, —
Męcz się nad nim całą siłą,
Nie rozłupiesz go inaczej,
Jak siekierą, lub też piłą.

I tu zawód często bywa,
Za twą pracę zyski małe:
Zdrową, zda się, jest łupina —
W środku ziarnko masz zczerniałe.

Rzadko z pod tej grubej kory
Pełna woni kropla mleka,
Jak odżywcza niebios rosa
Na spieczone usta ścieka.

Tak i w życiu. Ty w łupinę,
Tłuczesz, krwawisz swoje pięści,
Rzadko znajdziesz nieco strawy,
Rosę mleczną też nie częściej.

Rzekłbym, ukróć marną pracę
Marzycieli liczny tłumie —
Te orzechy kokosowe
Śmierć najlepiej łuszczyć umie.




Z CYKLU: „NA DNIE CZASZY“.

Myśmy tem ziarnem, co depcą nogami,
Zraszamy ziemię potem swym i łzami.
Nie to, co drogie, ale czego trzeba,
Jest naszem bóstwem, chcemy tylko chleba!
Dzień po dniu kroczym przed się bez wahania,
Bicz życia, jak bicz dozorcy, pogania:
— „No! tocz się koło, dalej ciągnij brzemię“.
Nie dla cię, człecze, wiosna budzi ziemię;
Co tobie po tem, że są modre góry,
Ptaków śpiew, róży woń, niebo bez chmury?
Miast w błękit wzlatać, na dół zginaj kręgi:
Warsztat, kowadło, igła, pióro, księgi,
Wszystko twym katem, do grobu cię wciąga,
Gad, co «powinność» zwie się, wciąż urąga,

Pies, miano nosząc «dobre imię» szczeka,
Maszyna dalej toczy się, nie zwleka,
Życie wre w piersiach przytłoczonych głazem,
Co świt, co rano, pyta każdym razem
Pieśniarz, gdy gorycz serce mu przenika,
— „Kiedyż świat zmaże miano niewolnika?“




RITORNELLE.

(Drzewa).
I.

Brzozo ty biała!
W snach wieszczów nieraz zjawiasz się pospołu
Z dziewczęciem, w blasku księżycowym cała.


II.

Pochmurna jodło!
Jak smutny las ten! Dzięki niosę niebu,
Że blizko płonie róża — szczęścia godło.


III.

Buki! W zadumie
Czekacie, zda się, na miłosną parę,
Która na korze rzeźbić znaki umie.


IV.

Lipy cieniste!
Kiedy odetchnę tu z drogi, zaczynam
Wierzyć w poezyi istnienie wieczyste.


V.

Dęby omszałe!
Czemuż siekiera niemca was dotyka,
Gdyśmy, przetrwali z wami wieki całe!


VI.

Wyniosła sosno!
Ruda — wiewiórce rudej tyś ostoją;
Balsamy płucom naszym niesiesz z wiosną.


VII.

Wiązie ty szary!
Co pień nad stawem gmatwasz niby sieci,
Wiem ja na jakie czyhasz tu ofiary.


VIII.

Wy, polne grusze!
Nad płonną ziemią wiecznie zadumane,
Jako nad księgą wiary smętne dusze.


IX.

Dzikie czereśnie!
Gdy kochankowie przechodzić tu będą,
Włosy im kwiatem zasypcie pośpiesznie.


X.

Osiko drżąca!
Wśród ciszy trawa milczy, ptak się kryje;
Nad głową szmery, — liść twój o liść trąca.


XI.

Ciemna olszyno!
Och, pocałunków iluż bywasz świadkiem,
Gdy w wieczór słowa: „Ave Marya“ spłyną.


XII.

Jarzębie krwawy!
Twój koral — ogniem podczas dni jesiennych,
Gdy świat dokoła jednako szarawy.




Z CYKLU: „DNIE I NOCE.“

Gdy się zanurzą
W bezdenne tonie
Błogie dni szczęścia, zbratanych dusz,
Fijołków wonie
Zawsze wywróżą,
Że nowa wiosna zbliża się tuż.

Gdy na sierocą
Przed stopy twoje
Kładą się drogą i mgła i cień, —
Gwiazd drobnych roje
Na niebie nocą
Mrok będą dla cię zamieniać w dzień.

Gdy zmilknie naraz
Czarowne echo
Serdecznych głosów z jasnych twych dni, —
Sercu pociechą
Stanie się zaraz
Przeszłość, co błogi sen srebrzy ci.


Nie wiesz tworzenia
Jaki cel, skutek,
Jaki kres życiu naznaczył Bóg?
Lecz wiesz, że smutek,
Radość, marzenia,
Boleść — to szczeble twych w niebo dróg.

Zapomnień fala,
Przepaść i cienie
Wchłoną to wszystko, czem włada ruch, —
Jedno istnienie
Duszy człowieka
Wieczne — jak Twórcy wieczysty duch.

W życia rozterce
Prawdy niezbite,
Wskazując wieczność, wiodą cię doń;
Cierniem przebite
Ukój swe serce
I wznieś ku niebu błagalną dłoń!




BALLADA O PAJĄKU.
(Z poematu: «Pan Twardowski.»)

Nasz pan Twardowski mądry szpak,
Wszystkiemu sprostał tak czy siak:
Gdy jęczał kto w niemocy,
Szedł do alkierza swego z nim
I wnet z komina buchał dym —
A co tam czynił w nocy,
W ony czas
To wiedział zacz sam Bóg i dias.

W lecie rozliczne zioła rwał,
Po nie na szczyty piął się skał,
Tarł wonne z tłuszczem maście,
Gdy został z chorym sam na sam,
Ciało mu krajał tu, znów tam,
Aż duszę, jak mysz, w garście

Cap co sił.
I wnet pod klosz, a ciało szył.

Potem we wrzącą rzucał ciecz.
Wyjął, jak niemoc pierzchła precz,
Wyrównał, jak należy,
Wreszcie z pod klosza duszę szust!
I do chorego wpuszcza ust,
A pacyent czerstwy, świeży,
Jak ze snu
Zbudzony, szedł, by żyć za stu.

Ów pan Twardowski sługę miał,
Co chętnie pańskich wiedzieć chciał
Zamiarów kręte drogi,
Aby za panem dążyć w ślad;
Lecz zań swe życie dałby rad.
Pan, zda się, tyran srogi
Choć go lżył,
Miał słabość dlań i ojcem był

Gdy pan w podróży trwonił czas,
Maciej strzegł mienia. Pewien raz
U chaty pańskiej proga
Królewski staje paź czy ciur,
Król rychło mistrza zwie na dwór:
„Straszny tam zamęt, trwoga,

Rwetes sług:
Królewnę ból dziś zwalił z nóg.“
Wezwani naraz z różnych stron
Lekarze wróżą blizki zgon
Z bladego chorej czoła,
A zanim minie doby ćwierć
Królewnie oczy zamknie śmierć,
Pomódz już nikt nie zdoła.
Ojciec zaś
Po mistrza śle, więc bieży paź.

Maciej doń rzecze: — „Chłopcze, zważ,
Jakiego mistrza we mnie masz:
Wnet chorej wrócę zdrowie.“
A w duszy do się mówił sam:
— „No, jakoś sobie radę dam,
Znam wszystko, jak się zowie
Względem ciał.“
Na konia wsiadł i mknęli wcwał.

Służba honory czyniąc mu,
Do sali wiedzie go co tchu,
W której królewna leży.
Gdy z chorą na klucz zamknął się
Wnet kraje, sieka, maści trze,
Rzecz czyniąc, jak należy.
Próżno wszak,
Zapomniał snać, że duszy brak.


Powtarza wszystko znowu w lot
Trze, aż mu czoło oblał pot, —
Lecz chora jak nieżywa.
Znów kraje, praży, zszywa ją,
Ze strachu łydki pod nim drżą,
Naraz się w głos odzywa:
— „Gwałtu, źle!“
I póki czas drapaka tnie.

Nie uszedł bacznej straży ócz
I rychło wzięty był pod klucz.
Gdy stanął przed sędziami,
Król rzecze: „Drabie, pełen win,
Tyś zbój, nikczemnik, wiedźmy syn
I głupiec nad głupcami.“
Naród wre:
„Na stos! na stos! zabawim się!“

Gdy bies szczegóły sprawy zdał,
Aż do rozpuku mistrz się śmiał.
I w drogę doń pośpiesza.
— „Hej, z czarodziejem wprost na stos,
Niech go okrutny spotka los!“
Wyje wciąż wściekła rzesza
W jeden wtór,
Wtem nagle mistrz przybywa z chmur.

I z góry Maćka cap za czub,
Jak chwyta jastrząb w szpony łup.

Umilkło naraz wrzenie
Z miejsc, gdzie przed chwilą Maciek stał,
Ku chmurom tuman kurzu gnał,
Po ziemi niósł płomienie
Wichru pęd
I czułeś dym i siarki swęd.

— „Pięknieś się, chłopcze, spisał! co?“
I mistrz w pająka zmienia go
Swą czarodziejską mocą.
„Chciałeś być pono sławy syt,
„A więc wysilaj cały spryt.
„Tkaj przędzę dniem i nocą.
„Idź no, idź,
„Pajęczą snuć bez końca nić!“

Więc pająk wnet, jak kazał pan,
Umieścił się w kąciku ścian,
Wśród nitek pajęczyny,
Snuł nić pajęczą w dzień czy mrok,
A w swego pana topiąc wzrok,
Na jego patrzał czyny,
I choć czuł
Do niego żal, wciąż snuł i snuł.

Ot i piosenki cała treść,
Dotychczas, jak nam głosi wieść
Wciąż pająk nić swą przędzie

I czeka na cię, mistrzu, mój.
Aż ci ogłoszą wyrok twój; —
Lecz co i jak tam będzie
W sądu czas,
Wie tylko Bóg, lecz nie wie dias.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: zbiorowy i tłumacza: Konrad Zaleski.