Z Dantego (Norwid)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Dante Alighieri
Tytuł Z Dantego
Pochodzenie Dzieła Cyprjana Norwida
Redaktor Tadeusz Pini
Wydawca Spółka Wydawnicza „Parnas Polski”
Data wyd. 1934
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Cyprian Kamil Norwid
Źródło skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Z DANTEGO[1]
«BOSKIEJ KOMEDJI».
PIERWSZA PIEŚŃ O PIEKLE.

W południu życia, straciwszy już drogę,
Do jak ciemnego dostałem się boru, —
Dziś jeszcze wspomnieć bez strachu nie mogę,
Opisać nie śmiem — bo czarny, bez toru,
Przeczarny — śmierci jaśniejsze wspomnienia!
Lecz, ile zysku uniosłem z tej próby,
Żeby słusznego nie uszło baczenia,
Opowiem. — Mrok mnie otoczył był gruby,

Od kiedy drogę straciłem prawdziwą:
Więc jakby we śnie precz byłem niesiony,
Aż kędy ziemia podnosi się krzywo
W kształt góry, słońcem na barkach złocony.
I aż tam oczy podniosłem z otuchą
Ku opiekuńczej podróżnych światłości,
Po całodziennem martwieniu się skruchą.
Obawy próżen i serca ciężkości.
Jak ten, co, jeszcze z oddechem tłumionym,
Zaledwo brzegu dopadłszy z głębiny,
Oczy ku falom obraca spienionym, —
Podobnież umysł mój onej godziny,
W samej ucieczce obrócon za siebie,
Zdawał się przeszłość podziwiać zdradliwą,
Co rada chłonie śmiertelnych i grzebie,
Na niepowrotne zamknięta ogniwo.
Niedługo wszakże, pokrzepion na sile,
Już mam się dalej, lecz z trudem niemałym
Dla spadzistości, skąd — cały na tyle
Oparty — przed się wstępując, wisiałem.
Gdy oto w samem wędrówki zaczęciu
Pantera ku mnie wybiegnie z uboczy,
Nie uciekając, jak zwyczaj zwierzęciu,
Lecz, owszem, ślepie zawodząc mi w oczy,
Tak, że już wrócić, mniemałem słuszniejsza,
I po kilkakroć cofnąłem spojrzenie —
Ale był piękny czas, ranek — co zmniejsza
Obawę — słońca wschodniego promienie
I one gwiazdy, świadkowie odwieczni
Miłości, która wszystko to stworzyła,
A wszystko piękne... skąd jakoś bezpieczniéj
I o tej bestji, coby mi wróżyła,
Mniemałem, barwę dziwiąc jej krzyczącą.
Aliści z trwogi nieledwo ochłonę,
Gdy okrutnego lwa paszczę wietrzącą
Spostrzegłem; w moją zawrócił ją stronę,
Szaleństwem głodu długiego miotany.
A niemniej w szkielet zachudła wilczyca
Tuż za nim — tej ja widokiem zmieszany,
Skoro mi ślepie jej padły na lica,
Zadrżałem, dalszej niechając podróży.
Więc jako kupca, co lekko zyskiwał,
Gdy potem długo i próżno się nuży,
Aż wreszcie straci: tak mnie los zażywał.
Niepokojony wilczycy oczyma,
Cofnąłem kroku i noga za nogą
Zaszedłem wreszcie napowrót, gdzie niéma
Słonecznych blasków, w dolinę niebłogą.
I napotkałem tam postać błądzącą,
Która mi zdała się trawić milczeniem
Od wieków; tej ja zawezwę gorąco:
«Kto jesteś, nie wiem, śmiertelnym czy cieniem,
Ale mnie widzisz w potrzebie straszliwéj;
Odpowiedz, poradź!..» «Śmiertelnym już byłem,
Nie jestem — dom mój Mantua, a niwy
Lombardji moją ojczyzną — nie żyłem
Za Julijusza, acz wonczas zrodzony,
Raczej, gdy August przyświecał nad Rzymem,
A Jowisz niebem sprawował zmyślony.
Wtedy ja byłem poetą i rymem
O Anchizesa głosiłem nasieniu,
Co z Ilijonu uszło spalonego.
Lecz ty — ach, czemuś powrócił cierpieniu?
Patrz, oto góra radości — dlaczego
Nie podążyłeś, gdzie prawdy stolica?...»
A ja: «O mistrzu — poznajęć — Wirgili!...»
I wraz rumieniec zapalił mi lica
I rzekłem — «Od tej nie opuść mię chwili.
Ile żeś wieszczów światłością i czołem,
Ile że źródłem jesteś przeobfitem,
Gdzie i ja czasu znużenia czerpnąłem,
Skąd wszystko u mnie, co niepospolitem!
Jeśli mi powrót zarzucasz niewczesny,
Patrz, oto żywa przede mną zapora,
Która mię w lament wprawiła bolesny;
Od ciebie rady chcę, jak od doktora».
A on: — «Do innej podróży się sposób!
Tej ci wilczyca zabroni, tak chciwa,
że, lubo wiele zgładziła już osób
(I wielu jeszcze przyszłość nieszczęśliwa),
Niczem się nażreć nie może to zwierzę,
Ale po strawie głodniejsze, niż pierwéj;
Ona i inne zużywa lubieże.
Z wieloma twory łącząc się bez przerwy,
Ale nadbieży chart, ten ją owładnie,
Bo żądze jego nie będą ziemskiemi,
Raczej o cnotę, um, miłość zagadnie.
Pomiędzy Feltro a Feltro, po ziemi,
Dla której czysta skonała królewna,
Euryjal, Turnus i Niso — on gończy
Pies za wilczycą podąży, aż gniewna
W otchłaniach, które kolebką jej, skończy.
Przeto idź za mną, jać będę przodkował.
Ale przez państwo wynijdziesz stąd wieczne,
Gdzie będziesz słyszał i będziesz żałował
Lamentujących za życie bezpieczne,
Gdzie będziesz duchy oglądał, jak płaczą,
Przez wieki końca żebrzące — bez końca,
I te, co kiedyś zbawienie zobaczą,
Jaśniejsze — przeto, że tęsknią do słońca.
Lecz, jeśli owdzie, skąd słońce to świeci,
Podążysz chucią, nie moja już droga:
Ja wrócę — czystszy niech z tobą uleci
Przez nieodzowność wyroków do Boga,
Gdzie radość wieczna i kędy, żem krzywy,
Do panowania i tronów i chwały
Nie jestem furta — o, bardzo szczęśliwy,

Komu się takie urzędy dostały!»
Więc ja: «Poeto! Przez Boga żywego,
Którego jeszcze nie znałeś — poeto,
Sprawuj mną, niechbym uniknął raz złego
I, kędy lament, zobaczył; mów, gdzie to?
Do furty Piotra świętego mnie prowadź»
.............
Więc tak Wirgiljusz pocznie mi przodkować:



O PIEKLE — DRUGA PIEŚŃ.

Skonały światła dziennego promienie,
A szare mroki, co idą za niemi,
Okryły prace — i wszelkie stworzenie,
Krom mnie jednego, spoczęło na ziemi.
Podróży znojem i znojem współczucia
Na ciągłą walkę zmieniłem oddechy,
Zwłaszcza, że umysł, z dziennego okucia
Wyzuty, wierniej malował mi grzechy.
O muzy, i ty, potęgo tworzenia,
Swoich mi natchnień nie odmów na dobie,
I ty, co lotne utrwalasz widzenia,
Pamięci, próbę nastręczam i tobie.

Więc rozpocząłem tak:
«Wieszczu — niżeli
W przeszłości otchłań stąpimy głęboką
Zważ, czyli wytrwam? — Bo są, co widzieli,
Jako Eneas, acz równie miał oko
Śmiertelne, temu człek zdrowej uwagi
Ani się będzie dziwował, gdy wspomni,
Jak pełną miarę i jakiej to wagi
Do jego losów wiązali potomni.
Skąd i Bóg, złego odwieczny pogromca,
Pobłogosławił wędrówkom Enea,
że jako ojciec, nie obcy łakomca,
Na siedmiu wzgórzach nim zatknął trofea,
Już pierwej — o czem śpiewałeś uczenie —
Te rzeczy palec odsłonił mu boży,
I że Anchiza starego nasienie
Rzymowi kamień węgielny założy.
Co większa, wniósłbym o tymże pielgrzymie,
że może celom służył oddalonym
I tym, co później usiedli na Rzymie
W tiarze Piotra i w płaszczu złoconym.
Bo i z dwunastu wybrane naczynie
Pielgrzymowało z anioły bożemi
Po słodkość prawdy — lecz mojej przyczynie
Czyliż ktokolwiek zaufał na ziemi?
Jam nie Eneas, nie Paweł — i u mnie,
I u znających mnie tyla nie warty,
Więc, jeśli przeczę, to zechciej rozumnie
Osadzić: prawy-m, czy tylko uparty?»
To mówiąc, byłem jak człowiek niestały,
Który co chwila odwleka zaczęcie,
I u stóp ciemnej wstrzymałem się skały,
Ile niewczesnem, bacząc, przedsięwzięcie.
Alić się do mnie cień ozwie wspaniały:
«Zwątpienia twoje znam (ileż to razy
Szlachetną one porywczość cofały,
Jak zwierza-cienia fałszywe obrazy!),
Lecz, abyś trwogę pokonał niesławną,
Wiedz, kto mnie natchnął współczuciem dla ciebie,
Niżeliś o nie zawezwał niedawno!
Jam z owych, którzy ni w piekle, ni w niebie,
Ale w limbowem przestają czekaniu;
Tam skoro dumam, głos cichy lecz miły,
Przeanielskiemu podobny śpiewaniu.
I oczy, słońca jaśniejsze, sprawiły,
Że usłuchałem rad świętej dziewicy.
— Mantuańczyku — mówiła — o którym
Nie dość, że w twojej i obcej stolicy,
Ale i w świecie powieści są wtórym,
Patrz, oto człowiek, którego na ziemi
Kochałam — smutny, gdy w miejscu bezludnem
Przeszkody znalazł — cofnięty jest niemi.
Czyli już zbłądził? Nie sądzę, lecz w trudnem
Zdarzeniu, własnej nieufna przyczynie,
Zaklinam ciebie, ty słowy wieszczemi
Wczas mi go wesprzyj, i żałość niech minie!
Jam Beatrycze, a mieszkam z takiemi,
Że tylko miłość wywołać mnie może,
I wyszłam stamtąd, gdzie obym już była,
Gdzie, przed oblicze stanąwszy znów boże,
Będę się z twojej usługi chwaliła.
Tak kończy — ja zaś rozpocznę: O święta,
Za której sprawą człek wyższe ma czoło
Nad stworzeń tłuszczę, co z nimże zamknięta
W księżyca obrót i niebios tych koło,
Co mi polecasz, chociażbym w tej chwili
Wykonał, jeszcze winiłbym się mocno
O opieszałość. Lecz oświeć mię: czyli,
Z jasności w otchłań zstępując tu nocną,
Skoro cię żądza powrotu zapala,
Ty się jej odjąć nie lękasz — i czemu?
— Posłuchaj! Lękać się tylko zniewala
To, co być może szkodliwem bliźniemu,
Lecz nic innego. Mnie dano jest zgóry,
że ani ogień piekielny, ni wasza
Niedoskonałość mej skala natury.
Błogosławiona tam jest co uprasza
Ze skutkiem — Ona, gdy w łasce pożąda,
Nieodwołalne zmieniwszy ustawy,
Do Lucji rzekła: «Wierny twój wygląda;
Zali go wesprzesz w czas trudnej przeprawy?
A ja go twojej polecam przyczynie».

Więc Lucja, że jest okrutnym przeciwną,
Opuści miejsce i ku mnie popłynie,
Kędy z Rachelą siaduję przedziwną,
I w te się ozwie słowa: «Beatrycze,
Ty, coś jest czujną w chwaleniu przed Panem,
Miałażbyś sidła dopuścić zwodnicze
Na męża, który, niezwykłem się mianem
Dla ciebie jednej okrywszy, zasłynął,
Który cię tyle ukochał — a oto,
Czy widzisz? — Oto ledwo że nie zginął
Czy słyszysz? — Jęczy, dociśnion zgryzotą.
Wokoło rzeka grozi mu Śmiertelna,
Oceanowi nie rada hołdować
Ni ludzkiej dłoni, lecz w prądzie tak dzielna,
że jeszcze po niej nikt nie śmiał żeglować».
To słysząc, z świętej powstałam ławicy.
A ufna w muzie, przez której natchnienie
Twoi się nawet wznieśli zwolennicy,
Zstąpiłam. Na tem skończywszy mówienie.
Poczęła okiem naglić mię zroszonem.
I uczyniłem co rychlej, jak chciała.
Przed bestją własnem zakryłem cię łonem;
Lecz teraz, kiedy dostępną ci skała,
Cóż poczniesz? — Czemu, z błędnemi oczyma,
Nie postępujesz, jak człowiek trwożliwy?
Gdzież serca ufność? I jeszcze coć trzyma?
Wszakże na dworze niebieskim trzy panny
Błogosławione piastują twe losy.
A ja ci pochód wróżę nieustanny».
Jak kwiaty nocą zamknięte dla rosy,
Kiedy je słońce z pomroku wywoła,
Na ukrzepionej powstawszy łodydze,
Już całem okiem patrzają dokoła —
Tak i ja, trwogi gdy wczas się zawstydzę,
W te słowa rzekłem: «O, wielce łaskawą
Ta opiekuńcza istota na niebie
I ty, że moją przejąłeś się sprawą.
Wiedz, że odtychmiast ślubuję dla ciebie
Wszelaką serca i myśli powolność,
Bo tyś mi drogę uprościł zawiłą,
Strwożony umysł wybiwszy na wolność.
Więdz idź — niech jedną i wolą, i siłą
Zdążamy odtąd! Więc sprawuj, jak wodze
I mistrze czynią!» — — tu słów już nie było,
Ale po dzikiej ruszyliśmy drodze.



CZYŚCIEC.
PIEŚŃ ÓSMA.

Gdy dnia skonanie dzwon opiewa łzawe,
Podróżnik, tęskniąc za rodzinną stroną,
Ku swoim myślą wraca upragnioną:
Więc i ja również — póki brzmiało «ave»,
Słuchałem... potem cichość była głucha.
— To, ku siedzącym obrócony cieniom,
Spostrzegłem rękę wyciągnięta ducha,
Który się podniósł, ręki tej skinieniom
Zdając się szukać powolności ucha.
— I ku wschodowi obie potem dłonie
Obrócił, cały w oryjencie tonie,
Jakoby mówiąc: — «Boże! — okrom ciebie
Nie stoję o nic» — i te nucił słowa:
Te lucis ante. — Ale, jakby w niebie
Śpiewano, słuch mój, serce, pierś i głowa
Były zajęte śpiewem tym odrazu.
— Aliści, wyraz łącząc do wyrazu,
Zabrzmieją wtórem inne cieniów roty,
Z oczyma w niebo wzniesionemi: O ty,
Co czytasz, prawdę jeśliś rad odsłonić,
Uważ, jak lekka cieni ją zapona!
(Zaiste, długo się niezdolna bronić.)
— Na grupę cieniów, co, tak zamyślona.
Z pokorną w niebo zwraca się obawą,
Patrzyłem; alić, nagle dwaj anieli
Od niebios ku nam i cieniom spłynęli.
A każdy oręż ręką trzymał prawą,
A oręż tępy był i zbawion końca...
Szaty ich lekkie, barwy szmaragdowej,
Błądziły na tle przezroczystem słońca,
Jakoby listki świeże w czas majowy.
Z onych aniołów jeden się przed nami
Zatrzymał, drugi na przeciwnym brzegu.
Tak, że we środku byłem ja z cieniami.
I tylko jasny włos, rozwiany w biegu,
Anioła, który zdala był, widziałem;
Lecz twarzy cieniów, w jedną zlanych falę,
Dla obfitości nie rozeznawałem.
— «Ci oba, w wielkiej jaśniejący chwale,
Z zastępu Marji są», — tak mówił do mnie
Sordello; — «czuwać muszą tu przytomnie
Dla sideł węża, co za lada chwilę
Nadbieży ku nam, w całej pędząc sile»
— Więc ja, niepewny miejsca ani doby.
Postąpię, zwrócę się i wraz z Sordellem
Do Wirgiljusza przypadłem osoby.
Trzej, lubo wspólnym połączeni celem.
Pomiędzy cienie zstąpmy teraz blade
Dla rozmów, którym bardzo będą rade.

(To nie jest żadne dobre tłumaczenie
I tyle ledwo warte, co rysunki.
Ale, że Danta, wiesz, jak bardzo cenię,
Że nie stokrotne słodził mi frasunki,
Że zawsze ze mną był ten wielki człowiek,
To, ile razy wczytam się, a potem
Podniosę ręce dla przetarcia powiek,
Pod jego skrzydeł czuję się namiotem —
Obrazów tysiąc wkoło mnie się snuje
I tysiąc pieśni słyszę wkoło siebie,
A radbym wszystkie objać tak, jak czuję,
I udarować niemi... Kogóż? — Ciebie.

(1846).




  1. Dante Alighieri (1265—1321), największy poeta włoski.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Dante Alighieri i tłumacza: Cyprian Kamil Norwid.