Z „Pawła i Wirginii“

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bernardin de Saint-Pierre
Tytuł Z „Pawła i Wirginii“
Pochodzenie Antologja literatury francuskiej / Bernardin de Saint-Pierre
Wydawca Krakowska Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Całość jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Z „PAWŁA I WIRGINII“[1].

...Tak spłynęło pierwsze dzieciństwo, jak piękny brzask, zapowiadający dzień jeszcze piękniejszy. Już dzielili z matkami starania gospodarskie. Z chwilą gdy kogut zwiastował jutrzenkę, Wirginia wstawała, szła czerpać wodę w sąsiedniem źródle i wracała do domu zgotować śniadanie. Wkrótce później, kiedy słońce złociło wierzchołki otaczające kotlinę, Małgorzata i jej syn udawali się do chatki pani de La Tour; odmawiali wspólną modlitwę, po której następował pierwszy posiłek. Często spożywali go przed chatą, siedząc pod krzakiem bananów, którego posilne owoce dostarczały gotowego pożywienia, a zarazem liść, szeroki, długi i lśniący, służył za nakrycie stołu. Zdrowe i obfite pożywienie rozwijało szybko ciała młodych, łagodne zaś wychowanie wyrażało na ich fizyognomiach czystość i zadowolenie duszy. Wirginia miała ledwie dwanaście łat: kibić zdradzała już pierwsze ślady dojrzałości; obfite blond włosy ocieniały główkę; niebieskie oczy i koralowe wargi jaśniały blaskiem nieporównanej żywości. Kiedy mówiła, usta i oczy śmiały się zawsze zgodnie; gdy milczała, oczy zwracały się w naturalny sposób ku niebu, z wyrazem uroczej tkliwości, a nawet lekkiej melancholii. Co do Pawła, to, pod puszkiem młodzieńczym, zdradzał on już wyraźnie budzące się znamiona mężczyzny. Był wyższy od Wirginii, płeć miał bardziej ogorzałą, nos orli, czarne zaś oczy jawiłyby nieco dumy, gdyby ocieniające je długie rzęsy nie dawały im wejrzenia niezmiernej słodyczy. Mimo iż zawsze w ruchu, z chwilą zjawienia się Wirginii uspokajał się i spieszył usiąść koło niej. Często, przez czas posiłku, żadne nie wymówiło ani słowa. Milczenie ich, prostota póz, piękność nagich stóp, pozwalałyby mniemać, iż ma się przed sobą starożytną grupę z białego marmuru, przedstawiającą parę dziatek Nioby; ale ze splatających się spojrzeń, z uśmiechów odpłaconych jeszcze słodszym uśmiechem, możnaby ich wziąć za dzieci nieba, za owe błogosławione duchy, których przyrodą jest kochać się i które nie potrzebują wyrażać uczuć zapomocą myśli, a przywiązania zapomocą słów.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

...Wdrapali się razem na zbocze, którem poprzednio zeszli; dobiwszy szczytu, siedli pod drzewem, zmożeni wysiłkiem, pragnieniem i głodem. Zrobili, od wschodu słońca, na czczo, więcej niż pięć mil. Paweł rzekł: „Siostrzyczko, minęło południe, jesteś głodna i spragniona; nie znajdziemy tu nic; zejdźmy do stóp pagórka i poprośmy tego człowieka o jaki posiłek. — Och, nie, mój złoty, odparła Wirginia, nadto mnie przestraszył. Przypomnij sobie, co nieraz powiadała mama: „Chleb niedobrego człowieka staje się w ustach żwirem“. — Cóż tedy poczniemy? rzekł Paweł: drzewa, które tu widzę, nie dają jadalnych owoców; niema nawet tamaryszku ani cytryny, którąbyś się mogła orzeźwić. — Bóg ulituje się nad nami, odparła Wirginia; użycza wszak ucha głosowi najmniejszych ptaszków, które proszą o pożywienie“. Ledwie rzekła te słowa, kiedy usłyszeli szmer źródełka sączącego się z pobliskiej skały. Podbiegli ku niemu; ugasiwszy pragnienie wodą czystszą niż kryształ, zjedli nieco rzerzuchy rosnącej nad brzegiem.
Spożywszy obiad, znaleźli się w nowym kłopocie: brakło im przewodnika, któryby ich odprowadził do domu. Zeszli z pagórka Czarnej Rzeki biorąc się ku Północy i, po godzinie marszu, przybyli nad brzeg szerokiej rzeki zagradzającej drogę. Ta rozległa część wyspy, cała pokryta lasami, jest, nawet dziś jeszcze, tak mało znana, że większość jej strumieni i gór nie posiada nawet imion. Rzeka, nad której brzegiem się znaleźli, płynie burzliwym strumieniem w skalnem łożysku. Hałas wód przestraszył Wirginię; nie mogła się odważyć aby wejść do rzeki i przebyć ją w bród. Wówczas, Paweł wziął ją na plecy i tak obładowany przeszedł po ślizkich skałach, pomimo zgiełku fal. „Nie lękaj się, mówił, gdy chodzi o ciebie, czuję się bardzo silnym. Gdyby mieszkaniec Czarnej Rzeki odmówił ułaskawienia niewolnicy, byłbym się z nim bił. — Jakto, rzekła Wirginia, z tym człowiekiem, takim dużym i złym? Na cóż ja cię naraziłam? Mój Boże! jak trudno jest zrobić coś dobrego! jedynie zło przychodzi z łatwością“. Kiedy Paweł znalazł się na brzegu, chciał iść dalej dźwigając siostrę na ramionach; łudził się, że zdoła tak wejść aż na szczyt góry, którą widział przed sobą o pół mili. Niebawem, brakło mu sił; trzeba było złożyć siostrę na ziemię i spocząć obok niej. Wówczas, Wirginia rzekła: „Braciszku, dzień ma się ku schyłkowi; ty masz jeszcze siły, a mnie już ich nie staje; zostaw mnie tu i wróć sam do domu, aby uspokoić nasze matki. — Och, nie, rzekł Paweł, nie opuszczę cię. Jeżeli noc zaskoczy nas w lesie, rozpalę ogień, zwalę na ziemię palmę kapuścianą, zjesz główkę, z liści zaś sporządzę szałas, który ci da schronienie“. Tymczasem, Wirginia, odpocząwszy nieco, narwała długich liści stonogowca, które zwisały z pnia starego drzewa pochylonego nad rzeką. Sporządziła z nich chodaki, którymi owinęła nogi zakrwawione od kamieni. Świeży chłód liści przyniósł jej ulgę; ułamała gałąź bambusu i puściła się w drogę, wspierając się jedną ręką na trzcinie, drugą na ramieniu Pawła.
Tak posuwali się powoli przez las; ale wysokość drzew i gęstość listowia sprawiły, iż niebawem stracili z oczu górę, w stronę której się kierowali, a także słońce, mające się już ku zachodowi. Po upływie jakiegoś czasu, zeszli, sami nie wiedząc o tem, ze ścieżki, którą posuwali się dotąd i znaleźli się w labiryncie drzew, lianów i skał, bez żadnego wyjścia. Paweł posadził Wirginię i, wpół nieprzytomny, zaczął biegać dokoła szukając drogi z tego zbitego gąszczu; ale daremne były jego wysiłki. Wdrapał się na szczyt wielkiego drzewa, aby rozpoznać bodaj górę; ale ujrzał dokoła jedynie wierzchołki drzew, oświecone ostatnim promieniem zachodzącego słońca. Tymczasem, cień gór okrywał już lasy w dolinach; wiatr uspokajał się jak zazwyczaj o zachodzie. Głęboka cisza zaległa w puszczy; nie było słychać żadnego odgłosu, prócz beku jeleni, które przybywały szukać legowiska w tej ustroni. Wówczas, w nadziei, że jakiś myśliwiec zdoła go usłyszeć, Paweł zakrzyknął z całych sił: „Pójdźcie, pójdźcie na pomoc Wirginii“! Ale tylko echa lasu wróciły jego głos i powtórzyły kilkakrotnie: „Wirginii!... Wirginii!...“
Paweł zeszedł z drzewa, zmożony wysiłkiem i troską; zaczął się rozglądać jakby przepędzić noc: ale nie było ani źródła, ani palmy, ani nawet suchych gałęzi, zdatnych do rozpalenia ognia. Poznał wówczas, własnem doświadczeniem, całą wątłość swoich sił; zaczął płakać. Wirginia rzekła: „Nie płacz, braciszku, jeżeli nie chcesz bym umarła ze zgryzoty. To ja jestem przyczyną wszystkich twoich utrapień, i wszystkich obaw które tam przechodzą matki. Nie trzeba nic czynić, nawet dobrego, nie poradziwszy się rodziców. Och! byłam bardzo nierozsądna!“ To mówiąc, zalała się łzami. Niebawem jednak, rzekła: „Pomódlmy się do Boga, bracie, on ulituje się nad nami“. Ledwie dokończyli modlitwy, usłyszeli szczekanie psa...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Wy, Europejczycy, których umysł nasiąka od dzieciństwa tyloma przesądami wrogimi dla szczęścia, wy nie jesteście zdolni pojąć, aby natura mogła dać tyle światła i rozkoszy. Dusza wasza, zamknięta w ciasnej sferze ludzkich wiadomości, dosięga niebawem kresu sztucznych uciech; ale natura i serce są niewyczerpane. Paweł i Wirginia nie mieli zegarów, ani kalendarzy, ani ksiąg poświęconych chronologji, historji i filozofji. Bieg ich życia miarkował się wedle biegu natury. Poznawali godziny wedle cienia drzew; pory roku wedle czasu o którym drzewa te dają kwiaty lub owoce; lata z liczby żniw. Te słodkie obrazy barwiły ich rozmowy najmilszym urokiem. „Czas na obiad, mówiła Wirginia: cienie bananów przypadły już do stóp drzewa;“ albo: „Noc zbliża się, tamaryszek zwija liście. — Kiedy zajdziesz nas odwiedzić? pytały przyjaciółki z sąsiedztwa. — W porze trzciny cukrowej, odpowiadała Wirginia. — Odwiedziny twoje będą nam jeszcze słodsze i milsze“, powtarzały dziewczęta. Kiedy pytano ją o wiek, jak również o wiek Pawła: „Brat, mówiła, rówieśny jest z wielkim kokosem przy źródle, ja z mniejszym. Mangi dwanaście razy wydały owoce, pomarańcze zaś dwadzieścia cztery razy okryły się kwiatem, od czasu jak jestem na świecie“. Życie ich zdawało się zmięszane z życiem drzew, niż życie faunów i dryad. Nie znali innych historycznych epok, prócz dziejów życia matek, innej chronologji niż własnego sadu, i innej filozofji prócz tej aby dobrze czynić wszystkim i zdać się na wolę Boga.
Ostatecznie, na cóżby się zdały tym dwojgu młodych uczoność i bogactwo pojęte na nasz sposób? Potrzeby ich i nieświadomość przymnażały im jeszcze szczęścia. Nie było dnia, iżby sobie nie udzielili jakiejś pomocy lub nauki; tak, nauki; a gdyby się w nią nawet wmieszały błędy, człowiekowi czystemu nie są one zbyt niebezpieczne. Tak rosło tych dwoje dzieci natury. Żadna troska nie sfałdowała ich czoła; żadne nadużycie nie skaziło ich krwi; żadna złowroga namiętność nie skalała serca; miłość, niewinność, pobożność rozwijały z każdym dniem piękność ich duszy w niewymowne uroki, malujące się w rysach, postawie i ruchach. Będąc w poranku życia, zachowali całą jego świeżość. Takimi, w ogrodzie Edenu, musieli być pierwsi rodzice, kiedy, wychodząc z rąk Boga, ujrzeli się, zbliżyli i obcowali zrazu jak brat i siostra: Wirginia, słodka, skromna, ufna jak Ewa; Paweł, podobny do Adama, o postawie mężczyzny, a prostocie dziecka.
Niekiedy, Paweł (opowiadał mi to tysiąc razy) mówił do Wirginii, kiedy, we dwoje tylko, wracali z pracy: „Gdy jestem znużony, widok twój jest dla mnie wypoczynkiem. Kiedy, ze szczytu góry, widzę cię w głębi kotliny, wydajesz mi się, pośród tych sadów, niby pączek róży. Kiedy posuwasz się ku domowi, kuropatwa biegnąca ku młodym nie dorównywa ci urokiem kibici i lekkością chodu. Mimo iż tracę cię z oczu gdy skryjesz się za drzewami, nie potrzebuję widzieć, aby cię odnaleźć; coś z ciebie, czego nie umiem nazwać, zostaje w powietrzu kędy przechodzisz, na trawie gdzie siędziesz. Kiedy zbliżam się do ciebie, czarujesz wszystkie me zmysły. Lazur nieba mniej jest piękny niż niebo twych oczu, śpiew bengali mniej słodki niż dźwięk głosu. Skoro dotknę cie jeno końcem palca, całe ciało drży z rozkoszy. Pamiętasz ów dzień, w którym przechodziliśmy po osuwających się kamieniach rzekę? Dotarłszy do brzegu, byłem już bardzo znużony, ale, kiedy wziąłem cię na plecy, zdawało mi się że mam skrzydła jak ptak. Powiedz mi, przez jakie czary zdołałaś mnie urzec? Rozumem? ależ nasze matki mają go więcej niż my oboje. Pieszczotą? toć one ściskają mnie częściej niż ty. Sądzę, że twoją dobrocią. Nie zapomnę nigdy, jak szłaś boso aż do Czarnej Rzeki, błagać o łaskę dla zbiegłej niewolnicy. Masz, ukochana, weź tę kwitnącą cytrynową gałąź którą zerwałem w lesie; umieścisz ją na noc koło łóżka. Zjedz ten plaster miodu: zdobyłem go dla ciebie na urwisku. Ale przedtem, odpocznij na mem łonie, a nabiorę świeżych sił“.
Wirginia odpowiadała: „O, bracie, ranne promienie słońca, padające na szczyty skał, dają mi mniej radości niż twoja obecność! Kocham serdecznie mą matkę, kocham i twoją; ale, kiedy cię zwą synem, kocham je więcej jeszcze. Pieszczoty, któremi cię obsypują, milsze mi są niż te których sama od nich doznaję. Pytasz, czemu mnie kochasz; ależ wszystko co wzrosło i chowało się razem, kocha się między sobą. Patrz na te ptaszki: wychowane w jednem gniazdku, kochają się jak my; są zawsze razem, jak my. Słuchaj jak się wołają i odpowiadają sobie, z drzewa do drzewa. Tak samo, kiedy echo przynosi mi melodje twojej fujarki ze szczytu gór, i ja powtarzam ich słowa w dolinie. Jesteś mi drogi, zwłaszcza od czasu gdy chciałeś bić się za mnie z panem owej niewolnicy. Od tej pory, powtarzałam sobie nieraz: „Och, brat mój ma dobre serce; gdyby nie on, byłabym umarła z przerażenia“. Modlę się codzień do Boga za moją matkę, za twoją, za ciebie, za nasze poczciwe sługi: ale, kiedy wymawiam twoje imię, zdaje mi się, że żarliwość moja wzrasta. Tak usilnie proszę Boga, aby ci się nie zdarzyło nic złego! Czemu chodzisz tak daleko i tak wysoko szukać dla mnie kwiatów i owoców? czyż nie mamy ich dosyć w ogrodzie? Jakiś ty zmęczony! cały zlany jesteś potem“. I, białą chusteczką, wycierała Pawłowi czoło i policzki, obsypując go pocałunkami.
Jednakże, od pewnego czasu, Wirginia czuła, iż trawi ją jakieś nieznane cierpienie. Piękne niebieskie oczy podkrążyły się ciemną obwódką; cera zżółkła, powszechna omdlałość zmagała jej ciało. Pogoda nie kwitła już na czole, ni uśmiech na wargach. Naprzemian, ulegała napadom wesołości i smutku bez przyczyny. Stroniła od niewinnych gier, od lubych zajęć, towarzystwa ukochanej rodziny. Błądziła tu i tam po najbardziej ustronnych okolicach, szukając wszędzie spoczynku i nie znajdując go nigdzie. Niekiedy, na widok Pawła, biegła ku niemu w wesołych podskokach: naraz, gdy się znalazła tuż przy nim, chwytało ją nagle zakłopotanie, żywy rumieniec barwił blade lica, oczy zatrzymywały się na jego oczach. Paweł mówił: „Zieloność okrywa skały; ptaszki śpiewają kiedy cię widzą; wszystko weseli się dokoła; ty jedna jesteś smutna“. To mówiąc, starał się ją ożywić tkliwemi pieszczotami, ale Wirginia odwracała głowę i drżąca uciekała ku matce. Pieszczoty brata przejmowały nieszczęśliwą niepokojem. Paweł nie pojmował zdoła tych kaprysów tak nowych i dziwnych.
Nieszczęście nie przychodzi nigdy samo.
Nadmiernie skwarne lato, jakie, od czasu do czasu, nawiedza ziemie położone między zwrotnikami, zesłało na nas swoje klęski. Było to pod koniec grudnia, kiedy słońce, w znaku Koziorożca, praży przez trzy tygodnie wyspę prostopadłymi promieniami. Południowo-wschodni wiatr, który panuje tu prawie cały rok, ustał. Długie tumany kurzu wznosiły się po drogach, wisząc ciężkimi kłębami w powietrzu. Ziemia pękała ze wszystkich stron, trawa była spalona, gorące wyziewy wychodziły z łona gór, strumienie wyschły. Żadnej chmurki od strony morza. Jedynie w dzień, rude opary wznosiły się nad równinami, i zapalały się o zachodzie słońca, niby płomienie pożaru. Noc nawet nie odświeżała rozpalonej atmosfery. Krąg księżyca, cały czerwony, niezwykle wielki, wznosił się na zamglonym horyzoncie. Bydło, pokładłszy się na zboczu gór, z szyją wyciągniętą ku niebu, wdychając powietrze, napełniało dolinę smutnem beczeniem. Kafr nawet, który je pędził, kładł się na ziemi szukając ochłody; ale grunt był spieczony, a dławiące powietrze rozbrzmiewało brzęczeniem owadów, które starały się ugasić pragnienie we krwi ludzi i bydląt.
Podczas takiej upalnej nocy, Wirginia uczuła, iż objawy jej choroby zdwoiły się. Zrywała się, siadała, kładła się znowu, w żadnej pozycji nie mogła znaleźć snu ani spoczynku. Biegnie, przy blasku księżyca, do strumyka. Widzi źródło, które, mimo suszy, spływało jeszcze srebrną nitką po brunatnej skale. Zanurza się w sadzawce. Zrazu, chłód wody orzeźwia jej zmysły; tysiące lubych wspomnień nastręcza się myślom. Przypomina sobie, iż, w dzieciństwie, matka jej i Małgorzata lubiły kąpać ją wraz z Pawłem w tem właśnie jeziorku; że następnie, Paweł, sposobiąc dla niej to miejsce dla dogodniejszej kąpieli, pogłębił łożysko, wysypał dno piaskiem, i zasiał na brzegach aromatyczne zioła. Widzi w wodzie, na swoich nagich ramionach i na piersiach, odblask dwóch palm, zasadzonych w porze narodzin brata i własnych, jak zaplatają nad jej głową zielone gałęzie i młode kokosy. Myśli o przyjaźni Pawła, słodszej niż te wonie, czystszej niż woda źródlana, mocniejszej niż splot tych palm; wzdycha. Uprzytomnia sobie noc, samotność, ogarnia ją gorący płomień. Wraz wychodzi, przestraszona, z niebezpiecznych mroków i z wody bardziej palącej niż słońce równika. Biegnie ku matce, szukać ochrony przeciw sobie samej. Wiele razy, chcąc jej opowiedzieć swoje męki, tuliła jej dłonie w rękach; wiele razy miała na ustach imię Pawła, ale ściśnięte serce odmówiło słów językowi; kładąc głowę na matczynem łonie, dzieweczka zdolna była jedynie zrosić je łzami.
Pani de La Tour rozumiała dobrze przyczynę cierpień córki, ale nie śmiała sama mówić z nią o tem. „Moje dziecko, mówiła, zwróć się do Boga, który, wedle woli, rozrządza zdrowiem twem i życiem. Doświadcza cię dziś, aby nagrodzić jutro. Pomyśl, że jesteśmy na ziemi jedynie poto, aby wytrwać w cnocie“.
Tymczasem, nadmierne gorąca podniosły ocean mgieł, które okryły wyspę niby olbrzymiem sklepieniem. Szczyty gór skupiały je dokoła siebie; od czasu do czasu, długie smugi ognia wychodziły z zasnutych mgłą cyplów. Niebawem, przeraźliwe grzmoty napełniły brzmieniem lasy, doliny i równie; straszliwe deszcze, podobne wodospadom, lunęły z nieba. Spienione potoki spływały po zboczach; kotlina zmieniła się w morze; wyniosłość, na której znajdują się te chaty, w wysepkę; wejście zaś do doliny w wodospad, którym, wraz z huczącemi wodami, płynęły, skłębione razem, ziemia, drzewo i skały.
Cała rodzina, drżąca, zebrana w chacie pani de La Tour, modliła się. Dach trzeszczał straszliwie pod naporem wichru. Mimo iż drzwi i okienice były szczelnie zamknięte, wewnątrz chaty było niemal widno od żywych i częstych błyskawic. Nieustraszony Paweł, w towarzystwie Dominga, biegł, mimo szalejącej burzy, od jednej chaty do drugiej, tu umacniając ścianę dylem, tu wbijając pal; wracał jedynie poto, aby pokrzepić rodzinę nadzieją rychłej pogody. W istocie, nad wieczorem, deszcz ustał, stały południowo-wschodni wiatr zaczął wiać na nowo, chmury brzemienne burzą odpłynęły na północny zachód i słońce blizkie skłonu ukazało się na widnokręgu.
Pierwszem pragnieniem Wirginii było zobaczyć ulubione miejsce spoczynku. Paweł zbliżył się nieśmiało, i podał ramię aby jej pomóc iść. Przyjęła z uśmiechem, wyszli razem. Powietrze było świeże i czyste. Białe dymy unosiły się nad grzbietami góry, poprzerzynanej tu i ówdzie strumieniami tryskającymi ze wszystkich stron. Ogród poorany był cały straszliwemi wyrwami, drzewa owocowe sterczały po największej części korzeniem do góry; wielkie pokłady piasku pokrywały szmaty łąk i zasypały sadzawkę Wirginii. Oba drzewa kokosowe stały prosto, okryte wdzięczną zielonością, ale w pobliżu nich oko nie widziało ani trawników, ani altany, ani ptaków, wyjąwszy kilku zięb bengalskich, które, na cyplu skał, obwieszczały żałosnemi melodjami utratę młodych.
Na widok tego spustoszenia, Wirginia rzekła: „Przyniosłeś tutaj ptaszki, huragan je pozabijał. Zasadziłeś ten ogród, burza go zniszczyła. Wszystko ginie na ziemi; jedynie niebo się nie zmienia“. Paweł odparł: „Czemu nie mogę ci dać czegoś z nieba! ale nie posiadam nic, nawet na ziemi“. Wirginia odrzekła, rumieniąc się: „Masz obrazek św. Pawła“. Ledwie rzekła te słowa, już pobiegł po obrazek do chaty matczynej. Małgorzata miała doń wielkie nabożeństwo. Nosiła długo ten obrazek na sobie będąc panną, następnie, zostawszy matką, zawiesiła go na szyi dziecka. Zdarzyło się nawet, iż, nosząc w łonie syna, opuszczona od całego świata, tak usilnie wpatrywała się w oblicze błogosławionego samotnika, iż owoc nabrał pewnego doń podobieństwa; to ją skłoniło aby dziecku nadać imię i dać mu za patrona owego świętego, co spędził życie zdala od ludzi, ludzi którzy ją samą zwiedli, a potem opuścili. Wirginia, przyjmując obrazek z rąk Pawła, rzekła wzruszonym głosem: „Mój bracie, nie odbierze mi go nikt, póki będę żyła, i nigdy nie zapomnę, iż dałeś mi jedyną rzecz, jaką posiadasz na świecie“. Słysząc te serdeczne słowa, ten niespodziany powrót zaufania i tkliwości, Paweł chciał ją uściskać; ale, lekka jak ptak, wymknęła się i zostawiła go w osłupieniu, niezdolnego pojąć tego niezwykłego postępowania.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Nadeszła godzina wieczerzy. Wszyscy siedli do stołu; ale biesiadnicy, miotani różnorodnemi uczuciami, jedli mało i nie odzywali się wcale. Wirginia wstała pierwsza, i wyszła aby usiąść w tem oto miejscu gdzie teraz jesteśmy. Paweł wstał również niebawem i przyszedł spocząć obok. Oboje trwali jakiś czas w milczeniu. Była to jedna z tych rozkosznych nocy, tak częstych pod zwrotnikiem, których piękności nie umiałby odmalować najzdatniejszy pendzel. Księżyc błyszczał na firmamencie, otoczony zasłoną chmur, pierzchających stopniowo pod jego promieniami. Światło miesięczne rozlewało się nieznacznie na górach i ich cyplach, błyszczących zielonem srebrem. Wiatry wstrzymały oddech. W lasach, w dolinach, na wierzchołkach skał, słychać było stłumione krzyki, słodkie szmery ptaków, które pieściły się w gniazdach, upojone światłością nocy i słodyczą atmosfery. Nawet owady szemrały pod trawą. Gwiazdy błyszczały na niebie i odbijały się w łonie morza, które powtarzało ich drżące obrazy.
Wirginia przebiegała roztargnionem spojrzeniem szeroki i ciemny widnokrąg, odcinający się od brzegu czerwonymi ogniami rybaków. Spostrzegła, u wnijścia do portu, światło i cień: była to latarnia morska i kadłub statku, na którym miała odpłynąć do Europy, i który, gotów rozwinąć żagle, czekał na kotwicy podniesienia się wiatru. Na ten widok, serce się jej ścisnęło: odwróciła głowę, aby Paweł nie widział że płacze.
Pani de La Tour, Małgorzata i ja siedzieliśmy o kilka kroków dalej, pod bananami. W ciszy nocnej słyszeliśmy wyraźnie ich rozmowę, która nie uleciała mi z pamięci.
Paweł rzekł: „Jedziesz, Wirginio, jak mówią, już za trzy dni. Nie obawiasz się niebezpieczeństw morza... morza, które zawsze było ci tak strasznem? — Trzeba, odparła Wirginia, trzeba mi być posłuszną krewnym, obowiązkom. — Opuszczasz nas, podjął Paweł, dla dalekiej krewniaczki, której nigdy w życiu nie widziałaś! — Ach, rzekła Wirginia, byłabym pragnęła zostać tu całe życie: matka nie chciała. Spowiednik rzekł, iż wolą Boga jest abym jechała; że życie jest próbą... Och! bardzo ciężka to próba!
— Jakto! rzekł Paweł, tyle przyczyn skłoniło cię, a nie było ni jednej, któraby cię wstrzymała! Ha! jest jeszcze inna, której nie wymieniasz. Bogactwo ma wielkie ponęty. Znajdziesz niebawem, w tym nowym świecie, kogoś, komu dasz imię brata, imię którego mnie już nie dajesz. Wybierzesz tego brata między ludźmi godnymi ciebie urodzeniem i majątkiem, którego ja nie mogę ofiarować. Ale, jeżeli chodzi o szczęście, gdzie pragniesz go szukać? Do jakiej ziemi chcesz zawinąć, któraby ci była droższą niż ta w której się zrodziłaś? Gdzie stworzysz sobie społeczność milszą niż ta która ciebie kocha? Jak zdołasz żyć bez pieszczot matki, do których tak przywykłaś? Co stanie się z nią samą, już podeszłą w lata, skoro nie ujrzy cię u swego boku, przy stole, w domu, na przechadzce, podczas której opierała się o ciebie? Co stanie się z mą matką, która kocha cię jak własna? Co powiem obu, gdy będę widział że leją łzy za tobą? Okrutna! nie mówię ci o sobie; ale co stanie się ze mną, kiedy, rano, nie zobaczę cię wśród nas, i kiedy zapadnie wieczór nie gromadząc nas razem; kiedy ujrzę te dwie palmy, zasadzone w czas naszych narodzin, tak długo patrzące na naszą wzajemną przyjaźń? Ach! skoro nowy los cię nęci, skoro szukasz innych krain poza ojczystą ziemią, innych dóbr niż owoce mej pracy, pozwól bym ci towarzyszył. Będę ci dodawał odwagi w czas burzy, która tak cię przeraża już na lądzie. Złożę głowę twoją na mem łonie, będę ogrzewał twe serce na mojem; we Francji zaś, dokąd jedziesz szukać majątku i wielkości, będę ci służył jak niewolnik. Szczęśliwy jedynie twem szczęściem, w pałacach gdzie cię będę widział otoczoną i ubóstwianą, będę jeszcze dość bogatym i szczodrym, aby ci uczynić największe z poświęceń, umierając u twych stóp“.
Szlochania zdławiły wybuch Pawła, usłyszeliśmy głos Wirginii, która rzekła te słowa, przerywane westchnieniami: „Dla ciebie tylko jadę... dla ciebie, któregom widziała zgiętego każdego dnia pracą dla wyżywienia dwóch ubogich rodzin. Jeśli poddałam się pokusom bogactw, to aby ci oddać tysiąckrotnie dobrodziejstwa, które nam świadczysz. Czy jest majątek godny twej przyjaźni? Co mi ty mówisz o urodzeniu? Och, gdyby było jeszcze w mej mocy przybrać sobie brata, czyż wybrałabym kogo prócz ciebie? O Pawle! Pawle! tyś mi droższy o wiele niż brat! Ile mnie kosztowało odepchnąć cię daleko od siebie! Chciałam, abyś mi pomógł oderwać się od siebie samej, do czasu aż niebo będzie mogło pobłogosławić nasz związek. Teraz zostaję, jadę, żyję, umieram; czyń ze mną co zechcesz. O ja nieszczęsna, występna dziewczyna! umiałam oprzeć się twym pieszczotom, a nie umiem znieść twojej boleści!“
Na te słowa, Paweł chwycił Wirginię w ramiona; i, trzymając ją w kurczowym uścisku, wykrzyknął straszliwym głosem; „Jadę wraz z nią, nic nie zdoła mnie oderwać“. Podbiegliśmy wszyscy ku niemu. Pani de La Tour rzekła: „Synu, jeśli ty nas opuścisz, cóż się z nami stanie?“
Powtórzył, drżący, te słowa: „Synu... mój synu... Pani, moją matką, pani która rozdzielasz brata z siostrą! Oboje ssaliśmy twoje mleko; oboje, wychowani na twych kolanach, nauczyliśmy się od ciebie kochać się wzajem; oboje powiedzieliśmy to sobie tysiąc razy: i teraz oddalasz ją odemnie! Posyłasz ją do Europy, do tego barbarzyńskiego kraju, który odmówił ci schronienia; do okrutnej rodziny, która opuściła ciebie samą! Powiesz mi pani: „Nie masz praw nad nią, nie jest twą siostrą“. Jest wszystkiem dla mnie, mem bogactwem, rodziną, urodzeniem, całem mem dobrem. Nie znam nic poza nią. Mieliśmy jeden tylko dach, jedną kołyskę, będziemy mieli jeden tylko grób. Jeżeli Wirginia odjedzie, ja muszę jechać za nią. Gubernator nie pozwoli? Nie pozwoli, bym rzucił się w morze? Podążę za nią wpław. Nie mogąc tu żyć przy niej, umrę bodaj na jej oczach, zdala od pani. Matko wyrodna! kobieto bez litości! oby ten ocean, na który ją rzucasz, nigdy ci jej nie oddał z powrotem! oby jego fale mogły przynieść ci moje ciało, i, tocząc je wraz z jej ciałem wśród kamyków nadbrzeżnych, oby mogły, przez utratę obojga dzieci, dać ci wiekuistą przyczynę zgryzoty!“
Na te słowa, chwyciłem go w ramiona, rozpacz bowiem odejmowała mu rozum. Oczy Pawła błyszczały, pot spływał kroplami po rozpłomienionej twarzy, kolana drżały; czułem, jak, w rozpalonej piersi, serce bije ze zdwojoną szybkością.








  1. Bernardin de Saint-Pierre, Paweł i Wirginia, przełożył Boy, Warszawa—Kraków, J. Czernecki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jacques-Henri Bernardin de Saint-Pierre i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.