Z „Kandyda“

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wolter
Tytuł Z „Kandyda“
Pochodzenie Antologja literatury francuskiej / Wolter
Wydawca Krakowska Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Całość jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Z „KANDYDA“.[1]
(„Kandyd“ jest odpowiedzią na „List o Opatrzności“ Jana Jakóba Rousseau, oraz na filozofję „optymizmu“ Leibnitza, cieszącą się w owym czasie wielką wziętością. Wolter przepędza swoich bohaterów przez wszystkie klęski i niedole ludzkości, co chwila podzwaniając im ironicznym refrenem optymizmu).
Jak Kandyd dostał się między Bułgarów. (II)

Wypędzony z raju ziemskiego, szedł Kandyd długo, nie wiedząc dokąd, płacząc, podnosząc oczy ku niebu, obracając je często ku najpiękniejszemu z zamków, który gościł najpiękniejszą z baronówien; położył się, bez wieczerzy, w szczerem polu, w bróździe; śnieg sypał wielkiemi płatami. Nazajutrz, przemarznięty do szpiku, zawlókł się do sąsiedniej wsi, noszącej miano Valberg-hoff-trarbk-dikdorff, bez pieniędzy, umierając z głodu i znużenia. Zatrzymał się smutno u wrót gospody. Dwaj błękitno ubrani ludzie zwrócili nań oko. „Patrz, kamracie, rzekł jeden, oto młody człowiek doskonale zbudowany, wedle przepisanej miary“. Podeszli, i zaprosili go wielce uprzejmie na objad. „Panowie, rzekł Kandyd z uroczą skromnością, świadczycie mi wiele zaszczytu, ale nie mam czem zapłacić cechy. — Och, panie, rzekł jeden z błękitnych, osoby pańskiej powierzchowności i zalet nie płacą nigdy za nic: czyż nie liczysz wzrostu pięć stóp i pięć cali? — Tak, panowie, w istocie, to moja miara, odparł z ukłonem. — Drogi panie, siadaj z nami; nietylko wyrównamy za ciebie rachunek, ale nigdy nie ścierpimy, aby człowiekowi takiemu jak pan miało kiedy braknąć pieniędzy; toć pierwszym obowiązkiem jest pomagać sobie wzajem. — Macie słuszność, odparł Kandyd; to samo zawsze powiadał mistrz Pangloss, i widzę, że, w istocie, wszystko jest jak najlepiej“. Proszą go, aby przyjął kilka talarów; Kandyd chce wystawić oblig; nie przyjmują, siadają wraz do stołu. „Powiedz, czy kochasz tkliwie...? — Och, tak, odpowiedział, kocham tkliwie pannę Kunegundę. — Nie, odparł jeden z nieznajomych; pytamy, czy kochasz tkliwie króla Bułgarów? — Bynajmniej, odpowiedział, nigdy nie widziałem go na oczy. — Jakto! to, doprawdy, uroczy monarcha; wypijmy za jego zdrowie. — Och, bardzo chętnie, owszem“. Pije. „Wystarczy (powiadają), oto jesteś ostoją, podporą, obrońcą, bohaterem Bułgarów; los twój zapewniony, sława niezawodna“. Wkładają mu natychmiast kajdany na nogi i prowadzą do pułku. Każą mu się obracać w prawo, w lewo, brać broń na ramię, zdejmować, mierzyć, strzelać, podwajać krok, i sypią mu trzydzieści kijów; nazajutrz wykonuje to samo mniej niezdarnie i dostaje tylko dwadzieścia; trzeciego dnia rzepią mu tylko dziesięć, a towarzysze patrzą nań jak na młody fenomen.
Kandyd, oszołomiony, nie zdawał sobie jeszcze dobrze sprawy z rzemiosła bohatera. Pewnego pięknego wiosennego dnia, wpadło mu do głowy puścić się na przechadzkę. Kroczył swobodno przed siebie, w mniemaniu iż przywilejem rodzaju ludzkiego, jak i bydlęcego, jest posługiwać się własnemi nogami wedle upodobania. Nie zrobił ani dwóch mil, kiedy oto dopadło go czterech innych sześciostopowych bohaterów: wiążą go i prowadzą do więzienia. Zapytano go, wedle form prawnych, czy woli przejść trzydzieści sześć razy przez rózgi, czy też otrzymać naraz dwanaście kul w mózgownicę. Próżno przedkładał, iż człowiek posiada wolną wolę, i że nie życzy sobie ani tego ani tego; trzeba było wybierać. Owóż, mocą owego boskiego daru, który nazywa się wolnością, namyślił się przejść trzydzieści sześć razy przez rózgi: odbył dwie takie przechadzki. Pułk liczył dwa tysiące ludzi; to wyniosło cztery tysiące rózeg, które, od karku aż do pośladków, obnażyły mu wszystkie mięśnie i nerwy. Gdy przyszła chwila trzeciej przechadzki, Kandyd, przywiedziony do ostateczności poprosił, jako o łaskę, aby mu raczono strzelić w łeb; uzyskał ten fawor; zawiązują mu oczy i każą klęknąć. W tejże chwili, przejeżdża król Bułgarów, pyta o zbrodnię delinkwenta; że zaś był to król obdarzony niepospolitym genjuszem, zrozumiał, ze wszystkiego co mu powiedziano o Kandydzie, że młody ten metafizyk bardzo jest nieświadom spraw tego świata; jakoż ułaskawił go, ze wspaniałomyślnością którą będą sławić wszystkie dzienniki i po wszystkie wieki. Dzielny chirurg uleczył Kandyda w trzy tygodnie, zapomocą maści przepisanych przez Dioskorydesa. Miał już nieco skóry i mógł chodzić, kiedy król Bułgarów wydał bitwę królowi Abarów.



Jak Kandyd umknął z pomiędzy Bułgarów i co mu się przytrafiło. (III)

Nie można sobie wyobrazić nic równie pięknego, sprawnego, świetnego, równie dobrze wyćwiczonego jak obie armje. Trąby, piszczałki, oboje, bębny, armaty, tworzyły harmonję jakiej nie słyszano ani w piekle. Zrazu, armaty obaliły po sześć tysięcy ludzi z każdej strony; następnie, strzelanina uprzątnęła z najlepszego ze światów dziewięć do dziesięciu tysięcy hultai którzy zanieczyszczali jego powierzchnię. Bagnet również uporał się z paroma tysiącami: wszystko razem mogło sięgać jakich trzydziestu tysięcy dusz. W czasie tych heroicznych jatek, Kandyd, który trząsł się jak szczery filozof, ukrył się jak mógł najtroskliwiej. Wreszcie, podczas gdy obaj królowie kazali śpiewać, każdy w swoim obozie, Te Deum, postanowił udać się gdzieindziej roztrząsać problemy przyczyn i skutków. Okraczając całe sterty trupów i umierających, dotarł najpierw do sąsiedniej wioski: zastał kupę popiołów: była to wieś abarska, którą Bułgarzy spalili, wedle ustaw prawa publicznego. Tu, pokłuci ranami starcy, patrzyli, jak żony ich, pozarzynane, konały w męczarniach, tuląc dzieci do zakrwawionych piersi; tam, dziewczyny, z porozpruwanemi brzuchami, nasyciwszy naturalne popędy garstki bohaterów, wydawały ostatnie tchnienie; inne, wpół spalone, krzyczały aby je dobito. Mózgi walały się po ziemi, obok poucinanych rąk i nóg.
Kandyd umknął, co miał tchu, do dalszej wioski; należała do Bułgarów i bohaterowie abarscy obeszli się z nią tak samo. Ciągle stąpając po drgających członkach lub zwęglonych zgliszczach, wydostał się wreszcie poza teatr wojny, unosząc w tornistrze nieco zapasów. Wiwenda wyszła mu właśnie kiedy dotarł do Holandji; ale, ponieważ słyszał że jest to kraj bogaty i chrześcijański, nie wątpił, iż znajdzie równie dobre przyjęcie, jak ongi w zamku barona, nim go stamtąd wygnano za sprawą pięknych oczu Kunegundy.
Poprosił o jałmużnę kilku poważnych obywateli, którzy odpowiedzieli jednomyślnie, iż, jeżeli będzie dalej uprawiał to rzemiosło, narazi się na zamknięcie w domu poprawy, iżby się nauczył przyzwoitości.
Zwrócił się następnie do człowieka, który, dopiero co, wobec wielkiego zgromadzenia, rozprawiał przez godzinę o miłosierdziu. Ów spojrzał nań z ukosa i rzekł: „Co ty tu robisz? czy bawisz tu dla dobrej przyczyny? — Niema skutku bez przyczyny, odparł skromnie Kandyd; wszystko wiąże się łańcuchem konieczności i dąży do najlepszego celu. Trzeba było, aby mnie wygnano z pobliża panny Kunegundy, abym przeszedł dwa razy przez rózgi; tak samo trzeba bym prosił o chleb, póki nie będę nań mógł zapracować; nie mogło być inaczej. — Mój przyjacielu, rzekł mówca, czy wierzysz, że papież jest antychrystem? — Nie słyszałem jeszcze o tem, odparł Kandyd; ale, czy jest czy nie jest, ja nie mam chleba. — Nie wart go jesteś, rzekł tamten: precz, nędzniku, precz, łotrze, nie zbliżaj się do mnie póki życia“. Żona mowcy wystawiła głowę przez okno, i, na widok człowieka który wątpi iż papież jest antychrystem, wypróżniła mu na łeb pełny... O, nieba! do jakichż wybryków posuwa się żarliwość religijna u dam!...



Burza, rozbicie, trzęsienie ziemi, jakoteż inne przygody doktora Panglossa, Kandyda i anabaptysty Jakóba. (V)

Połowa podróżnych, osłabionych, dławionych ową niepojętą męczarnią w jaką kołysanie okrętu wprawia nerwy i wszystkie humory cielesne wstrząsane w najsprzeczniejszych kierunkach, nie miała nawet siły myśleć o niebezpieczeństwie. Druga połowa wydawała okrzyki i wznosiła modły; żagle poszły w strzępy, maszty w drzazgi, dno się rozpukło. Pracował kto mógł, nikt nie rozumiał drugiego, nikt nie kierował pracą. Anabaptysta pomagał trochę przy sterze, stojąc na pomoście; jakiś majtek, wściekły, uderzył go z całych sił i rozciągnął na pokładzie, ale, od ciosu jaki mu wymierzył, sam doznał tak gwałtownego wstrząśnienia, iż wypadł na łeb ze statku. Tak wisiał, zaczepiony o kawałek złamanego masztu. Dobry Jakób spieszy z pomocą, pomaga mu wgramolić się z powrotem, i, z wielkiego wysiłku, stacza się w morze, w oczach tegoż majtka, który pozwala mu zginąć nie racząc nawet nań spojrzeć. Kandyd zbliża się, widzi swego dobroczyńcę, jak zjawia się jeszcze raz na fali, i zanurza się w niej na zawsze. Chce rzucić się za nim w morze: filozof Pangloss wstrzymuje go, dowodząc iż zatokę Lizbońską stworzono umyślnie w tym celu, aby anabaptysta w niej utonął. Podczas gdy to udowadniał a priori, okręt otwiera się i pęka; wszystko ginie, z wyjątkiem Panglossa, Kandyda i nieludzkiego majtka który dał utonąć cnotliwemu anabaptyście; hultaj dopłynął szczęśliwie do brzegu, dokąd też Pangloss i Kandyd dostali się na belce.
Skoro przyszli potrosze do siebie, powędrowali do Lizbony; zostało im nieco pieniędzy, przy pomocy których mieli nadzieję uratować się od głodu, ocalawszy tak szczęśliwie z burzy.
Ledwie stanęli w mieście, płacząc nad śmiercią dobroczyńcy, uczuli iż ziemia drży im pod stopami; morze wznosi się i bałwani w porcie, krusząc okręty stojące na kotwicy. Kłęby ognia i dymu napełniają ulice i rynki; domy walą się, dachy osuwają się na fundamenty, a fundamenty rozsypują się w gruzy: trzydzieści tysięcy mieszkańców wszelkiego wieku i płci znajduje śmierć pod ruinami. Majtek powiada, pogwizdując i klnąc pod nosem: „Można tu będzie coś zarobić przy tej okazji. — Jaka może być wystarczająca racja tego fenomenu? pytał Pangloss. — To już chyba koniec świata!“ wykrzyknął Kandyd. Majtek pędzi niezwłocznie pomiędzy ruiny, naraża się na śmierć aby znaleźć nieco pieniędzy, znajduje je, zagarnia, upija się, poczem, jeszcze odurzony winem, kupuje uścisk pierwszej dziewki, spotkanej na gruzach domów, pośród umierających i umarłych. Wśród tego, Pangloss ciągnie go za rękaw: „Mój przyjacielu, mówił, nie dobrze sobie poczynasz; chybiasz powszechnemu rozumowi, chwila nie jest zgoła potemu. — Do kroćset kaduków, odparł tamten, jestem majtek, rodem z Batawji, zdeptałem cztery razy krucyfiks w czterech podróżach do Japonji; dobrześ się wybrał, człeku, ze swoim powszechnym rozumem!“
Parę odłamków zraniło Kandyda; legł na ulicy, przysypany gruzem. Mówił do Panglossa: „Przez litość! postaraj się o trochę wina i oliwy; umieram. — Owo trzęsienie ziemi to nie żadna nowość, odparł Pangloss; miasto Lima w Ameryce uległo w zeszłym roku takiemuż wstrząśnieniu; te same przyczyny, ten sam skutek; niezawodnie musi się ciągnąć żyła siarki pod ziemią od Limy do Lizbony. — To wielce prawdopodobne, odrzekł Kandyd, ale, na Boga, trochę oliwy i wina. — Jakto prawdopodobne! odparł filozof; twierdzę, że to rzecz udowodniona“. Kandyd stracił przytomność, Pangloss zaś przyniósł nieco wody z pobliskiej studni.
Nazajutrz, znalazłszy wśród gruzów jakieś prowianty, skrzepili się nieco. Następnie, wzięli się, porówni z drugimi, do pracy, aby ulżyć doli pozostałych przy życiu mieszkańców. Paru obywateli, którym użyczyli pomocy, zaprosiło ich na obiad, ot, na jaki można się było zdobyć wśród takiej katastrofy. Posiłek był smutny; biesiadnicy skrapiali chleb łzami; ale Pangloss pocieszył ich, upewniając iż nie mogło być inaczej: „Wszystko to, powiadał, jest jak można najlepiej: jeżeli bowiem wulkan jest w Lizbonie, nie mógł być gdzieindziej; nie jest bowiem możebne, aby rzeczy nie były tam gdzie są, wszystko bowiem jest dobrze“.
Mały, czarniawy człowieczek, zausznik Inkwizycji a sąsiad Panglossa przy stole, ozwał się uprzejmie: „Widocznie łaskawy pan nie wierzy w grzech pierworodny; jeżeli bowiem wszystko jest najlepiej, nie było ani upadku, ani kary.
— Wasza Ekscelencja raczy łaskawie darować, odparł Pangloss jeszcze uprzejmiej: upadek człowieka i przekleństwo wchodziły nieodzownie w skład najlepszego z możliwych światów. — Zatem, szanowny pan nie wierzy w wolną wolę? rzekł ów konfident. — Wasza Ekscelencja wybaczy, rzekł Panglos; wolność może istnieć wraz z nieodzowną koniecznością; bowiem, było koniecznem abyśmy byli wolni; bowiem, ostatecznie, wolność, określona przeznaczeniem... Pangloss nie skończył mówić, kiedy konfident dał znak podczaszemu, który mu nalewał szklankę wina Porto czy też Oporto.



Jako uczyniono piękne auto-da-fe aby zapobiec trzęsieniom ziemi i jak Kandydowi wychłostano siedzenie. (VI)

Po trzęsieniu ziemi które zniszczyło trzy czwarte Lizbony, mędrcy owej krainy nie znaleźli skuteczniejszego środka zapobieżenia całkowitej ruinie, jak dać ludowi piękne auto-da-fé[2]. Uniwersytet w Coïmbre orzekł, iż widowisko kilku osób spalonych uroczyście na wolnym ogniu jest niezawodnym sekretem aby powstrzymać ziemię od trzęsienia.
W myśl tego zapatrywania, pochwycono jakiegoś Biskajczyka, któremu dowiedziono iż zaślubił swą kumę, oraz dwóch Portugalczyków, którzy, jedząc kuraka, oddzielili zeń tłustość: również związano, po obiedzie, doktora Panglossa i jego ucznia Kandyda, jednego za to co mówił, drugiego że przysłuchiwał się z potakującą miną. Zaprowadzono obu, każdego oddzielnie, do nader cienistych mieszkań, w których nigdy niema przyczyny uskarżać się na dokuczliwość słońca. W tydzień później, ustrojono obu w san-benito, i ozdobiono im głowy mitrami z papieru: mitra i san-benito Kandyda pomalowane były w płomienie odwrócone, djabły zaś były bez ogonów i pazurów; natomiast djabły Panglossa posiadały pazury i ogony, a płomienie strzelały ku górze. Tak odziani, szli w procesji i wysłuchali bardzo wzruszającego kazania, któremu towarzyszyły nosowe śpiewy. Kandyda oćwiczono rytmicznie w takt melodji; Biskajczyka i dwóch nieboraków, którzy nie chcieli jeść smalcu, spalono; Panglossa zaś powieszono, mimo że to nie było w zwyczaju. Tegoż samego dnia, ziemia zatrzęsła się na nowo z piekielnym łoskotem.
Kandyd, przerażony, oszołomiony, odurzony, cały zakrwawiony i drżący, powiadał sam do siebie: „Jeżeli to jest najlepszy z możliwych światów, jakież są inne? mniejsza jeszcze gdyby mnie tylko oćwiczono, toż samo zdarzyło mi się u Bułgarów; ale, o drogi Panglosie! największy z filozofów, trzebaż bym patrzał na to jak dyndasz nie wiadomo za co! o, drogi anabaptysto, najlepszy z ludzi, trzebaż było byś utonął w porcie! o, panno Kunegundo! perło dziewic, trzebaż aby ci rozpruto żołądek!“
Wlókł się z miejsca kaźni, ledwo trzymając się na nogach, napomniany, oćwiczony, rozgrzeszony i pobłogosławiony, kiedy zbliżyła się doń jakaś staruszka i rzekła: „Synu, bądź dobrej otuchy i chodź ze mną“.



Zakończenie. (XXX)

Byłoby zupełnie naturalnem wyobrażać sobie, że, po tylu nieszczęściach, Kandyd, zaślubiwszy ukochaną, żyjąc z filozofem Marcinem, roztropnym Kakambą i dobrą staruszką, przywiózłszy zresztą tyle djamentów z ojczyzny dawnych Inkasów, będzie wiódł żywot najprzyjemniejszy pod słońcem; ale żydki tak się koło niego zakrzątnęły, że, niebawem, nie zostało mu nic, prócz małego folwarczku. Żona, z każdym dniem brzydsza, stała się swarliwa i nieznośna; stara zniedołężniała mocno i była zazwyczaj w jeszcze kwaśniejszym humorze. Kakambo, który pracował w ogrodzie i chodził sprzedawać jarzyny do Konstantynopola, był przeciążony pracą i złorzeczył swemu losowi. Pangloss rozpaczał, że nie błyszczy w którym z niemieckich uniwersytetów. Co do Marcina, był on niezłomnie przekonany, że człowiekowi jest jednako źle wszędzie i znosił z poddaniem swój los. Kandyd, Marcin i Pangloss dysputowali niekiedy o kwestjach metafizycznych i moralnych.
Często widać było pod ich oknami przepływające okręty, pełne baszów, effendich, kadich, których wyprawiano na wygnanie na Lemnos, do Mityleny, do Erzerum: widzieli innych kądich, baszów, effendich, którzy zajmowali miejsca wygnanych, aby niebawem doznać takiegoż samego losu: widzieli ucięte głowy, wypchane słomą, które niesiono aby przedstawić je Wysokiej Porcie. Te widowiska dodawały ognia filozoficznym dysputom; kiedy zaś nie spierali się, panowała tak straszliwa nuda, że, jednego dnia, stara odważyła się powiedzieć: „Chciałabym wiedzieć, co jest gorsze, czy być zgwałconą sto razy przez murzyńskich piratów, mieć wyrżnięty pośladek, przejść przez pałki Bułgarów, wziąć plagi i zadyndać na szubienicy podczas auto-da-fé, znaleźć się na stole sekcyjnym, wiosłować na galerach, słowem, doświadczyć wszystkich nieszczęść przez któreśmy przeszli, czy też tkwić tutaj tak bezczynnie? — To wielkie pytanie“, rzekł Kandyd.
Odezwanie to dało powód do nowych refleksyj; Marcin zwłaszcza dochodził do konkluzji, że człowiek zrodzony jest aby żyć w konwulsjach niepokoju, lub też w letargu nudy. Kandyd nie godził się z tem, ale nic nie twierdził stanowczo. Pangloss przyznawał że życie jego było jedną straszliwą męką; ale, ponieważ raz orzekł że wszystko jest doskonałe, utrzymywał to ciągle i nie chciał słyszeć o niczem.
Żył w sąsiedztwie pewien bardzo sławny derwisz, który uchodził za największego filozofa w całej Turcji; wybrali się go poradzić. Panglos ozwał się w imieniu wszystkich i tak przemówił: „Mistrzu, przyszliśmy cię prosić, abyś nam powiedział, w jakim celu zostało stworzone tak osobliwe zwierzę jak człowiek?
— W co ty się wtrącasz? odparł derwisz; czy to do ciebie należy? — Ale bo, wielebny ojcze, rzekł Kandyd, strasznie dużo jest zła na ziemi. — I cóż znaczy, odparł derwisz, wasze zło czy dobro? Kiedy Jego Wysokość wysyła okręt do Egiptu, zali kłopoce się o to, czy myszy będące na statku mają wygodne pomieszczenie? — Cóż zatem trzeba czynić? rzekł Pangloss. — Milczeć, odparł derwisz. — Pochlebiałem sobie, rzekł Pangloss, że będę mógł z tobą porozprawiać nieco o przyczynach i skutkach, o najlepszym z możliwych światów, o pochodzeniu zła, przyrodzie duszy, i o pra-istniejącej harmonji“. Na te słowa, derwisz zamknął im drzwi pod nosem.
Podczas tej rozmowy, rozeszła się wieść, że uduszono właśnie w Konstantynopolu dwu wielkich wezyrów i muftiego, oraz wbito na pal licznych ich przyjaciół. Katastrofa ta narobiła, na kilka godzin, wielkiego hałasu. Wracając do folwarczku, Pangloss, Kandyd i Marcin spotkali dobrego starca, który, siedząc przed domem, zażywał chłodu w cieniu drzew pomarańczowych. Pangloss, równie ciekawy jak skłonny do rozumowań, spytał staruszka, jak się nazywał mufti którego właśnie uduszono. „Nie wiem, dobry panie, odparł człeczyna: nigdy nie znałem imienia żadnego muftiego ani wezyra. Nie wiem nic zgoła o tem wydarzeniu. Rozumiem, iż, w ogólności, ci, którzy się trudnią sprawami publicznemi, giną niekiedy nędznie i że zasługują na to; ale nie pytam nigdy o to co się dzieje w Konstantynopolu; zadowalam się tem, iż posyłam tam na sprzedaż owoce z ogródka, który uprawiam“. Rzekłszy te słowa, wprowadził cudzoziemców do zagrody; dwie córki i dwóch synów zerwało się na ich przyjęcie; podali im sorbety domowego wyrobu, kajmak zaprawiony skórką kandyzowanego cedratu, pomarańcze, cytryny, limony, ananasy, daktyle, pistacje, przednią kawę Mokka. Poczem, córki dobrego muzułmanina napoiły wonnościami brody przybyszów.
„Musisz posiadać, rzekł Kandyd do Turka, rozległe i wspaniałe majętności? — Tylko ten oto kawałek ogrodu; uprawiam go wraz z dziećmi; praca odsuwa od nas trzy wielkie niedole: nudę, występek i ubóstwo“.
Wracając do folwarczku, Kandyd zastanawiał głęboko się nad słowami Turka, poczem rzekł: „Zdaje mi się, że ten dobry starzec stworzył sobie los o wiele lepszy, niż wszyscy owi królowie, z którymi mieliśmy zaszczyt wieczerzać. — Wielkości, rzekł Pangloss, są bardzo niebezpieczne, wedle zgodnego sądu wszystkich filozofów; ostatecznie bowiem, Eglon, król Moabitów, zginął zamordowany przez Aoda; Absalon powiesił się na własnych kudłach, przeszyty w dodatku trzema grotami; króla Nadaba, syna Jeroboama, zamordował Baasa; króla Elę, Zambri; Ochozjasza, Jehu; Atalję, Joiada; królowie Joachim, Jechoniasz, Sedecjasz popadli w niewolę. Wiadomo wam jak zginęli Krezus, Astjages, Darjusz, Dionizy z Syrakuz, Pyrrhus, Perseusz, Hannibal, Jugurta, Arjowist, Cezar, Pompejusz, Neron, Otto, Witeljusz, Domicjan, Ryszard II angielski, Edward II, Henryk VI, Ryszard III, Marja Stuart, Karol I, trzej Henrykowie francuscy, cesarz Henryk IV? Wiecie... — Wiem również, rzekł Kandyd, że trzeba uprawiać nasz ogródek. — Masz słuszność, rzekł Pangloss; albowiem, kiedy człowieka wprowadzono do ogrodów Edenu, umieszczono go tam ut operaretur eum: aby pracował; co dowodzi, że człowiek nie jest stworzony dla spoczynku. — Pracujmy, nie rozumując, rzekł Marcin, to jedyny sposób, aby życie uczynić znośnem“.
Cała gromadka dostroiła się do tego chwalebnego zamiaru; każdy zaczął rozwijać swe talenta. Mały kawałek ziemi przyniósł nadspodziewanie duży dochód. Kunegunda była, po prawdzie, bardzo brzydka, ale stała się doskonałą gospodynią; Pakita haftowała, stara krzątała się koło bielizny. Nawet brat Żyrofla nie jadł darmo chleba; wykształcił się na doskonałego stolarza, a nawet stał się uczciwym człowiekiem; Pangloss zaś powiadał niekiedy do Kandyda: „Wszystkie wydarzenia wiążą się z sobą na tym najlepszym z możebnych światów; ostatecznie bowiem, gdyby cię nie wygnano, nogą w siedzenie, z zamku za afekt do panny Kunegundy, gdybyś nie popadł w ręce Inkwizycji, nie zwędrował piechotą Ameryki, nie postradał wszystkich baranów z zacnej krainy Eldorado, nie jadłbyś teraz tutaj kandyzowanych cedratów i pistacyj. — Dobrześ to wywiódł, odparł Kandyd, ale trzeba uprawiać nasz ogródek“.






  1. Wolter, Powiastki filozoficzne, przełożył Boy, Kraków 1917.
  2. 20 czerwca 1756.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Franciszek Maria Arouet i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.