Z. Marcas

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Honoré de Balzac
Tytuł Z. Marcas
Pochodzenie Kuratela. Facino Cane. Sarrasine. Piotr Grassou. Z. Marcas. Granatka. Poronienie
Wydawca Bibljoteka Boya
Data wyd. 1931
Druk Zakłady Wydawnicze M. Arct S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



Z. MARCAS



Nie widziałem nikogo, nawet wśród najwybitniejszych ludzi naszych czasów, którego wygląd czyniłby większe wrażenie niż tego człowieka; studjum jego fizjognomji budziło zrazu uczucie melancholji, a w końcu sprawiało wrażenie niemal bolesne. Istniała jakaś harmoinja między osobą a nazwiskiem. To Z, które poprzedza nazwisko Marcas, widniejące na nagłówku jego listów i którego nie zapominał nigdy podpisując się, ta ostatnia litera alfabetu nasuwała coś złowrogiego.
MARCAS! Powtórzcie sobie sami to nazwisko złożone z dwóch sylab, czy nie wyda się wam posępne? Czy nie macie uczucia, że człowiek, który je nosi, przeznaczony jest na męczeństwo? Mimo że dziwne i niesamowite, nazwisko to ma wszakże prawo przejść do potomności: jest dźwięczne, wymawia się łatwo, ma ową zwięzłość pożądaną dla sławnych nazwisk. Czyż nie jest równie melodyjne jak dziwaczne? ale też czy nie zdaje się wam jakieś niedokończone? Nie odważyłbym się twierdzić, że nazwisko nie ma wpływu na los człowieka. Między życiem a nazwiskami ludzi istnieją tajemne i niewytłumaczone wspólności, lub też jawne i zadziwiające rozdźwięki; często widzimy związki dalekie ale wyraźne. Nasz glob jest pełny, wszystko się trzyma z sobą. Może wróci się kiedyś do okultyzmu.
Czy nie widzicie w budowie litery Z czegoś wymęczonego? Czy nie tworzy ona kapryśnego i fantastycznego zygzaku udręczonego życia? Jaki wiatr powiał na tę literę, która, w każdym języku w którym istnieje, ma pod swoją komendą ledwie pięćdziesiąt wyrazów? Marcas nazywał się Zefiryn. Święty Zefiryn jest bardzo czczony w Bretanji. Marcas był Bretonem.
Zważcie jeszcze to nazwisko: Z. Marcas! Całe życie człowieka zamyka się w fantastycznym zbiegu tych siedmiu liter. Siedem! najbardziej znacząca z Liczb kabalistycznych. Człowiek umarł w trzydziestym piątym roku, życie więc jego składało się z siedmiu lustrów. Marcas! Czy nie macie uczucia czegoś kosztownego, co się łamie padając, z hałasem lub w ciszy?
Kończyłem prawo w roku 1836 w Paryżu. Mieszkałem wówczas przy ulicy Corneille, w domostwie całkowicie przeznaczonem na pomieszczenie dla studentów, jednym z owych domów gdzie znajdują się kręcone schody w głębi, dokąd światło wnika najpierw przez okno z ulicy, potem przez małe okienka, w końcu przez szybkę w dachu. Było tam czterdzieści pokoi, umeblowanych tak, jak się mebluje pokoje przeznaczone dla studentów. Czego trzeba młodemu więcej niż tam było: łóżko, kilka krzeseł, komoda, lustro i stół? Gdy tylko niebo jest błękitne, student otwiera okno. Ale na tej ulicy niema naprzeciw nikogo do zalecanek. Nawprost Odeon, oddawna zamknięty, przykuwa oczy swemi murami które zaczynają czernieć, małemi okienkami garderób oraz rozległym dachem. Nie byłem dość bogaty aby mieć piękny pokój, nie mogłem nawet mieć całego pokoju. Justyn i ja dzieliliśmy pokój o dwóch łóżkach na piątem piętrze.
Z tej strony schodów był tylko nasz pokój oraz drugi mały, zajmowany przez Z. Marcas, naszego sąsiada. Obaj z Justynem przeżyliśmy blisko pół roku w zupełnej nieświadomości tego sąsiedztwa. Stara kobieta, która zawiadowała hotelem, powiedziała nam wprawdzie, że pokoik jest zajęty, ale dodała że nie będzie nam to przeszkadzało, gdyż lokator jest bardzo spokojny. W istocie, przez pół roku nie spotkaliśmy wcale naszego sąsiada ani nie słyszeliśmy u niego żadnego hałasu, mimo że dzieliła nas tylko cienka ścianka drewniana powleczona gipsem, tak częsta w domach paryskich.
Nasz pokój, wysoki na siedem stóp, obity był lichym niebieskim papierem w kwiatki. Malowanej podłodze obcy był blask, który świadczy o pracy frotera. Przed łóżkami cienki pleciony dywanik. Zbyt krótka rura kominka wychodziła na dach, kominek dymił zaś nałogowo. Łóżka nasze to były właściwie drewniane tapczany podobne tym jakie są w kolegjach. Na kominku widniały zawsze jedynie dwa mosiężne lichtarze, ze świecami lub bez, dwie fajki, tytoń rozsypany lub w woreczku; następnie kupki popiołu złożone przez gości lub przez nas samych kiedy paliliśmy cygara. Perkalikowe firanki na pręcie żelaznym zasłaniały okno, po którego obu stronach wisiały owe dwie typowe szafki, znane wszystkim bywalcom dzielnicy łacińskiej: tam składaliśmy tych trochę książek, jakich potrzebowaliśmy dla studjów. Atrament w kałamarzu podobny był do lawy zakrzepłej w kraterze wulkanu. Czy każdy kałamarz nie może dzisiaj stać się Wezuwjuszem? Skręcone pióra służyły nam do czyszczenia fajek. Sprzecznie z prawami kredytu, papier był u nas jeszcze rzadszy niż pieniądz.
Jakim cudem marzy ktoś o tem, aby utrzymać młodych ludzi w podobnych norach? Toteż studenci studjują w kawiarniach, w teatrze, w alejach Luksemburgu, u gryzetek, wszędzie, nawet w uniwersytecie, wyjąwszy w swoim ohydnym pokoju, okropnym kiedy chodzi o naukę, uroczym kiedy się tam gawędzi i pali. Połóżcie obrus na tym stole, wyobraźcie tam sobie improwizowany obiadek przysłany przez najlepszego restauratora z sąsiedztwa, cztery nakrycia i dwie dziewuszki, dajcie wylitografować ten obrazek życia domowego, a nawet dewotka nie wstrzyma się od uśmiechu.
Myśleliśmy tylko o tem aby się zabawić. Wybryki nasze czerpały swoją rację w tem, co dzisiejsza polityka ma najgroźniejszego. Obaj z Justynem nie widzieliśmy żadnego miejsca dla siebie w zawodach, do których rodzice nas zmuszali. Jest stu adwokatów, stu lekarzy na jednego. Tłum zapchał te dwie drogi, które nibyto wiodą do fortuny, a które są dwiema arenami; współzawodnicy mordują się tam, walczą nie bronią białą lub palną, ale intrygą i potwarzą, zabijającą pracą, kampanjami na polu inteligencji, które są równie mordercze jak kampanje włoskie były dla republikańskich żołnierzy. Dziś, kiedy wszystko jest walką inteligencji, trzeba umieć wytrwać czterdzieści osiem godzin z rzędu w fotelu przy stole, jak generał siedział dwa dni na siodle. Napływ kandydatów zmusił medycynę do podzielenia się na kategorje: jest lekarz który pisze, lekarz który wykłada, lekarz polityk i lekarz wojujący, cztery rozmaite sposoby uprawiania medycyny, cztery działy już przepełnione. Co się tyczy piątego działu, doktorów którzy sprzedają lekarstwa, cóż za konkurencja: walczą zapomocą plugawych afiszów na murach Paryża. We wszystkich trybunałach jest prawie tylu adwokatów co spraw. Adwokat rzucił się w dziennikarstwo, w politykę, w literaturę. Wreszcie rząd, oblegany o najskromniejszą posadę w sądownictwie, zaczął wkońcu wymagać pewnego majątku od petentów. Stożkowata głowa bogatego sklepikarza będzie miała prym przed kwadratową głową młodego człowieka z talentem a bez grosza. Dokazując cudów energji, młody człowiek, który wychodzi z punktu zero, może się znaleźć po dziesięciu latach poniżej punktu wyjścia. Dziś talent musi mieć szczęście, aby móc rywalizować z nieudolnością; co więcej, jeżeli nie odpowie nikczemnym warunkom które dają sukces pełzającej miernocie, nie dojdzie do niczego.
O ile znaliśmy na wylot swoją epokę, znaliśmy także siebie samych i woleliśmy bezczynność myślicieli od krzątaniny bez celu, beztroskę i zabawę od daremnych prac, które byłyby wyczerpały nasz zapał i zużyły sprężynę naszej inteligencji. Zanalizowaliśmy społeczeństwo, paląc fajkę, przechadzając się. Mimo iż czynione w ten sposób, refleksje nasze i wnioski nie były ani mniej głębokie ani mniej rozsądne.
Widząc helotyzm, na jaki skazana jest młodzież, dziwiliśmy się brutalnej obojętności władzy na wszystko co ma związek z inteligencją, z myślą, z poezją. Co za spojrzenia wymienialiśmy z Justynem czytając dzienniki, dowiadując się o wypadkach politycznych, śledząc dyskusje w Izbach, omawiając postępowanie dworu którego dobrowolną ignorancję da się porównać jedynie z płaskością dworaków, z miernotą ludzi tworzących jakgdyby żywopłot koło nowego tronu, ludzi bez znaczenia, bez sławy i wiedzy, bez wpływu i bez polotu. Cóż za panegirykiem dworu Karola X-go jest dwór obecny, o ile wogóle to jest dwór! Cóż za nienawiść do własnego kraju w naturalizacji ciurów, cudzoziemców bez talentu, wprowadzonych do Izby Parów! Co za naigrawanie się ze sprawiedliwości! Co za zniewaga wyrządzona młodym sławom, ambicjom zrodzonym na tej ziemi! Patrzeliśmy na te wszystkie rzeczy jak na widowisko i ubolewaliśmy nad mierni, nie mogąc nic postanowić o sobie.
Justyn, o którego nikt się nie zatroszczył a który nie prosiłby o nic nikogo, był, w dwudziestym piątym roku życia, głębokim politykiem, człowiekiem mającym cudowną zdolność chwytania odległych związków między obecnemi a przyszłemi faktami. Powiedział mi w 1831 co się zdarzy i co się w istocie zdarzyło: morderstwa, spiski, panowanie Żydów, sparaliżowanie Francji, niedobór inteligencji w górze oraz obfitość talentów w dole, gdzie najpiękniejszy zapał gaśnie w popiele cygara. Co począć? Rodzina chciała aby był lekarzem. Być lekarzem, czyż to nie znaczy czekać dwadzieścia lat na praktykę? Wiecie, co się z nim stało? Nie. A więc jest lekarzem, ale opuścił Francję, jest w Azji. W tej chwili, kona może ze znużenia na pustyni, ginie może pod ciosami barbarzyńskiej hordy, lub może jest kanclerzem jakiegoś indyjskiego książątka. Mojem powołaniem jest czyn. Wyszedłszy w dwudziestym roku z kolegjum, nie byłbym mógł rozpocząć karjery wojskowej inaczej niż zostając prostym żołnierzem; zmierżony zaś smutną perspektywą zawodu adwokata, zdobyłem wiadomości potrzebne dla marynarza. Jak Justyn uciekam z Francji, gdzie zużywa się na zdobycie miejsca czas i energję potrzebne na największe dzieła. Idźcie za moim przykładem, moi przyjaciele, idę tam, gdzie się kieruje dowoli swoim losem.
Te wielkie postanowienia powzięliśmy na chłodno w owym małym pokoiku przy ulicy Corneille, chodząc na bale Muzard, zalecając się do wesołych dziewcząt, wiodąc życie szalone i beztroskie na pozór. Nasze postanowienia, nasze refleksje długo bujały w powietrzu. Marcas, nasz sąsiad, stał się poniekąd przewodnikiem, który mas zawiódł nad brzeg przepaści czy strumienia, i który dał go nam zmierzyć, ukazał nam z góry jaki byłby nasz los, gdybyśmy się osunęli. On-to ostrzegał nas przed kompromisami które się zawiera z nędzą, a które uświęca nadzieja: przyjmowanie pozycyj niepewnych, z których się walczy dając się nieść fali Paryża. Paryż! wielka nierządnica, która bierze cię i opuszcza, uśmiecha się do ciebie i odwraca się plecami równie łatwo, która zużywa najtęższe wole w zwodnem oczekiwaniu i gdzie Nieszczęście jest utrzymanką Trafu.
Nasze pierwsze spotkanie z Marcasem było dla nas olśnieniem. Wracając z wykładów przed obiadem, wstępowaliśmy zawsze do siebie i zostawaliśmy w domu chwilę, czekając na siebie wzajem, aby się dowiedzieć, czy nic się nie zmieniło w naszych planach na wieczór. Jednego dnia, o czwartej, Justyn spotkał Marcasa na schodach; ja go spotkałem na ulicy. Był listopad, a Marcas nie miał płaszcza; miał trzewiki o grubych podeszwach, grube wełniane spodnie ze strzemiączkami, niebieski surdut zapięty pod szyję, z czworograniastym kołnierzem, co przy czarnym krawacie dawało mu wygląd wojskowy. Strój ten nie miał nic niezwykłego, ale harmonizował z postacią i fizjognomją. Pierwszem mojem wrażeniem na jego widok nie było ani zdziwienie ani niespodzianka, ani smutek, ani sympatja, ani litość, ale ciekawość, która miała coś ze wszystkich tych uczuć. Szedł wolno, krokiem który wyrażał głęboką melancholję, z głową pochyloną naprzód ale nie spuszczoną jak u tych którzy się czują winni. Głowa jego, duża i silna, która zdawała się zawierać skarby potrzebne człowiekowi z potężną ambicją, była brzemienna myślami; upadała pod ciężarem bólu moralnego, ale nie było najmniejszego śladu wyrzutu w tych rysach. Co się tyczy jego twarzy, objaśnię ją jednym słowem. Wedle dosyć popularnego systemu, każda twarz ma podobieństwo z jakiemś zwierzęciem. Zwierzęciem Marcasa był lew. Włosy jego podobne były do grzywy, nos był krótki, spłaszczony, szeroki i rozszczepiony na końcu jak u lwa, czoło rozcięte jak u lwa głęboką bruzdą, podzielone na dwa potężne płaty. Wreszcie obrośnięte kości policzkowe, które uwydatniała jeszcze chudość twarzy, jego ogromne usta i zapadłe ziemiste policzki układały się w fałdy pełne dumy. Tę twarz niemal straszną oświecały dwie latarnie, dwoje oczu czarnych ale nieskończenie łagodnych, spokojnych, głębokich, pełnych myśli. Jeżeli wolno się tak wyrazić, były to oczy upokorzone. Marcas bał się patrzeć, nietyle dla siebie ile dla tych na których miało spocząć jego uroczne spojrzenie; miał siłę, której nie chciał używać. Oszczędzał przechodniów, drżał aby go nie zauważono. To nie była skromność, ale rezygnacja; nie rezygnacja chrześcijańska, zrodzona z miłości bliźniego, ale rezygnacja płynąca z rozsądku, który pojął chwilową bezużyteczność talentu, niemożność dostania się we właściwą strefę. To spojrzenie mogło w pewnych chwilach ciskać pioruny. Z tych ust miał wypaść grom, podobne były bardzo do ust wielkiego Mirabeau.
— Widziałem przed chwilą na ulicy bajecznego człowieka, rzekłem do Justyna.
— To musi być nasz sąsiad, odparł Justyn, który w istocie opisał tego którego spotkałem. Człowiek, który żyje jak stróż, musi tak wyglądać, zakonkludował.
— Cóż za poniżenie i co za wielkość!
— Jedno przyczyną drugiego.
— Ile zniweczonych nadziei! ile daremnych zamiarów!
— Siedem mil ruin! obeliski, pałace, wieże: ruiny Palmiry na pustyni, rzekł Justyn śmiejąc się.
Nazwaliśmy naszego sąsiada ruinami Palmiry. Kiedy wyszliśmy na obiad do smętnej restauracji przy ulicy La Harpe, gdzie mieliśmy abonament, spytaliśmy odźwiernej o nazwisko numeru 37 i usłyszeliśmy wówczas to niesamowite miano: Z. Marcas. Jak istne dzieciaki, któremi byliśmy wówczas, powtarzaliśmy więcej niż sto razy to nazwisko którego dźwięk nas cieszył, i to z najrozmaitszemi żartobliwemi lub melancholijnemi komentarzami. Justyn dochodził chwilami do tego iż rzucał owo Z niby racę, poczem, rozwinąwszy z przepychem pierwszą sylabę nazwiska, dawał drugiej głuchy dźwięk czegoś upadającego.
— Dalibóg, gdzie, jak om żyje?
Od tego pytania, do niewinnych przeszpiegów zrodzonych z ciekawości był jedynie krok potrzebny do spełnienia zamiaru. Zamiast włóczyć się, wróciliśmy do domu, każdy uzbrojony w tom powieści. I zaczęliśmy czytać, nadsłuchując. W absolutnej ciszy naszych klitek słyszeliśmy równy i łagodny oddech człowieka śpiącego.
— Śpi, rzekłem do Justyna, pierwszy zauważywszy ten fakt.
— O siódmej! odpowiedział doktór.
Tak nazywałem Justyna, który nazywał mnie wielkim pieczętarzem.
— Trzeba być bardzo nieszczęśliwym, aby tyle spać co nasz sąsiad, rzekłem drapiąc się na komodę z ogromnym nożem, w którego rękojeści był korkociąg. Zrobiłem wysoko w przepierzeniu okrągłą dziurę wielkości czworaka. Nie pomyślałem o tem że niema światła: kiedy przyłożyłem oko, ujrzałem jedynie ciemność. Kiedy, około pierwszej nad ranem, dokończywszy naszych romansów, mieliśmy się rozbierać, usłyszeliśmy hałas u sąsiada: wstał, potarł zapałkę i zapalił świecę. Wdrapałem się znów na komodę. Ujrzałem Marcasa siedzącego przy stole i kopjującego akta. Pokój jego był o połowę mniejszy od naszego; łóżko zajmowało nyżę koło drzwi, utworzoną przez kończący się u jego nory korytarz. Nie miał kominka, tylko fajansowy piecyk którego rura wychodziła na dach. Okno, mieszczące się w skośnym dachu, zasłonięte było lichą zrudziałą firaneczką. Fotel, krzesło i nędzny stolik nocny stanowiły umeblowanie. Bieliznę chował w szafie w ścianie. Papierowe obicie było ohydne. Widocznie przed Marcasem mieszkała tam jedynie służba.
— Co tobie? spytał doktór widząc że schodzę.
— Zobacz sam, odparłem.
Nazajutrz, o dziewiątej, Marcas był w łóżku. Zjadł na śniadanie serdelek; ujrzeliśmy na talerzu, pośród okruchów chleba, resztki tej dobrze znanej nam potrawy. Marcas spał. Obudził się aż koło jedenastej. Zabrał się do roboty, którą przerwał w nocy, a która leżała na stole. Schodząc, spytaliśmy jaka jest cena tego pokoju; dowiedzieliśmy się, że piętnaście franków miesięcznie. W kilka dni poznaliśmy dokładnie tryb żyda Z. Marcasa. Sporządzał odpisy, płatne z pewnością od sztuki, dla pisarza publicznego, który mieszkał w dziedzińcu Sainte-Chapelle; pracował przez pół nocy, przespawszy się od szóstej do dziesiątej, zaczynał na nowo po wstaniu i pisał do trzeciej; odnosił papiery przed obiadem i szedł zjeść na ulicę Michel-le-Comte, u Mizerai, obiad za dziewięć su; poczem wracał aby się położyć o szóstej. Przekonaliśmy się, że Marcas nie wymawiał ani piętnastu zdań na miesiąc; nie odzywał się do nikogo, nie mówił ani słowa sam do siebie w swojej okropnej norze.
— Stanowczo, ruiny Palmiry są straszliwie milczące, wykrzyknął Justyn.
To milczenie człowieka, którego postać była tak imponująca, miało coś znamiennego. Czasami, spotykając się z nim, wymienialiśmy spojrzenia brzemienne myślami, ale bez następstw. Nieznacznie, człowiek ten stał się przedmiotem naszego cichego podziwu, którego nie umieliśmy sobie wytłumaczyć. Czy to była tajemna prostota jego obyczajów, czy ta mnisza reguła życia, czy ta wstrzemięźliwość samotnika, ta bezmyślna praca która pozwalała myśli zachować neutralność lub funkcjonować swobodnie i która świadczyła o oczekiwaniu jakiegoś szczęśliwego przypadku lub stanowczej decyzji? Długo przechadzaliśmy się po ruinach Palmiry, potem zapomnieliśmy o nich, byliśmy tak młodzi! Potem przyszedł karnawał, ten karnawał paryski, który niebawem zaćmi dawny karnawał wenecki i który za kilka lat będzie ściągał całą Europę do Paryża, o ile wścibscy prefekci policji nie przeszkodzą temu. Miano tolerować grę w czasie karnawału; głupi moraliści którzy przeforsowali zakaz gry, to głupcy, którzy przywrócą tę konieczną ranę, aż kiedy stanie się jawnym faktem, że Francja zostawia miljony w Niemczech.
Ten wesoły karnawał pogrążył nas, jak zwykle studentów, w srogiej nędzy. Wyzbyliśmy się przedmiotów zbytku; sprzedaliśmy zapasowe ubrania, obuwie, kamizelki, wszystko co mieliśmy podwójnego. Jedliśmy chleb i wędlinę, chodziliśmy ostrożnie, wzięliśmy się do pracy; byliśmy winni za dwa miesiące w hotelu i byliśmy pewni że mamy u odźwiernego sążnisty rachunek dochodzący sumy jakichś czterdziestu lub pięćdziesięciu franków. Już nie śmialiśmy się ani nie hałasowali mijając sionkę na dole: często przebywaliśmy ją jednym susem skacząc wprost z ostatniego schodu na ulicę. W dniu w którym zabrakło nam tytoniu do fajek, spostrzegliśmy się że jemy od kilku dni chleb bez cienia masła. Smutek był ogromny.
— Niema tytoniu! rzekł doktór.
— Niema paltota! rzekł wielki pieczętarz.
— A, hultaje! przebieraliście się na reduty! pachniały wam śniadanka i kolacyjki u Very’ego, ba w Rocher de Cancale! A suchy chleb nie łaska, moi panicze? Powinniście, rzekłem przybierając gruby głos, leżeć pod łóżkiem, nie warci jesteście leżeć na łóżku....
— Tak, pieczętarzu, ale niema tytoniu! rzekł Justyn.
— Czas napisać do naszych ciotek, do naszych matek, do naszych sióstr, że nie mamy już bielizny, że kursy paryskie zużyłyby druciane skarpetki. Rozwiążemy piękny problem chemiczny, przetwarzając bieliznę w srebro.
— Ale jak żyć aż do otrzymania odpowiedzi?
— A więc pójdę zapożyczyć się hipotecznie u którego z przyjaciół, który nie wyczerpał swoich kapitałów.
— Na co liczysz?
— Ba! na dziesięć franków! odparłem z dumą.
Marcas słyszał wszystko; było południe, zapukał do nas i rzekł: „Panowie, służę wam tytoniem, oddacie mi przy sposobności“.
Uderzyła nas nie propozycja, która została przyjęta, ale bogactwo, głębia i pełnia tego głosu, który możnaby porównać jedynie z czwartą struną skrzypiec Paganiniego. Marcas znikł, nie czekając naszych podziękowań. Patrzyliśmy na siebie z Justynem w milczeniu. Przyjąć pomoc od kogoś najoczywiściej biedniejszego od nas! Justyn zaczął pisać do całej swojej familji, ja poszedłem traktować o pożyczkę. Znalazłem dwadzieścia franków u jakiegoś krajana. W owych nieszczęśliwych dobrych czasach, gra istniała jeszcze, i w żyłach jej, twardych jak rudy Brazylji, młodzi ludzie, ryzykując nie wiele, mieli szanse wyłowić parę sztuk złota. Krajan miał tytoń turecki, przywieziony z Konstantynopola przez jakiegoś marynarza; dał mi go tyle, ileśmy dostali od Z. Marcasa. Wróciłem z bogatym ładunkiem do portu, i poszliśmy oddać tryumfalnie sąsiadowi rozkoszne jasne kędziory tytoniu tureckiego wzamiam za jego mahorkę.
— Nie chcieliście mi nic być dłużna, rzekł; oddajecie mi złoto za miedź, jesteście dzieci... poczciwe dzieci...
Te trzy zdania, każde wyrzeczone odmiennym głosem, miały też każde odmienny ton... Słowa, to nic, ale akcent... Och, ten akcent robił z nas przyjaciół od dziesięciu lat. Marcas schował swoje kopjowanie słysząc że idziemy; zrozumieliśmy, że byłoby niedyskretnie mówić mu o jego sposobie utrzymania i zawstydziliśmy się żeśmy go szpiegowali. Szafa była otwarta: były w niej tylko dwie koszule, biały krawat i brzytwa. Brzytwa przejęła mnie dreszczem. Lustro, które mogło być warte pięć franków, wisiało blisko okna. Proste i skąpe gesty tego człowieka miały jakieś skromne dostojeństwo. Spojrzeliśmy na siebie z doktorem, jakby zapytując się wzajem co mamy odpowiedzieć. Justyn, widząc moje zmieszanie, spytał dość głupio Marcasa: „Czy pan uprawia literaturę?“
— Niech mnie Bóg broni! odparł Marcas, nie byłbym tak bogaty.
— Sądziłem, że w obecnej dobie jedynie poezja może ulokować człowieka tak licho!
Uwaga moja wywołała uśmiech Marcasa, a uśmiech ten rozjaśnił wdziękiem jego żółtą twarz.
— Ambicja nie mniej jest sroga dla tych których zawiedzie, rzekł. Toteż wy, którzy zaczynacie życie, idźcie utartemi ścieżkami! nie starajcie się wznieść wyżej, bylibyście zgubieni!
— Radzi nam pan zostać tem czem jesteśmy? rzekł z uśmiechem doktór.
Młodość ma w swojej prostocie wdzięk tak zaraźliwy i tak dziecinny, że słowa Justyna znów przyprawiły Marcasa o uśmiech.
— Co za koleje mogły parna doprowadzić do tak beznadziejnej filozofji? spytałem. — Zapomniałem jeszcze raz, że przypadek jest wynikiem olbrzymiego zrównania, którego nie znamy wszystkich danych. Kiedy się wychodzi z punktu zero aby dojść do jednostki, szanse są nieobliczalne. Dla ludzi ambitnych Paryż jest olbrzymią ruletą, a wszyscy młodzi myślą że wyjdzie numer.
Podał nam tytoń, który mu wręczyłem, zapraszając abyśmy zapalili z nim razem. Doktór poszedł po fajki, Marcas nabił swoją; było u niego tylko jedno krzesło i jeden fotel. Lekki jak wiewiórka, Justyn zbiegł i wrócił z chłopcem niosącym trzy butelki wina bordo, ser i chleb.
— Dobryś, rzekłem sobie w duchu i nie myląc się ani o grosz: piętnaście franków!
W istocie, Justyn położył poważnie pięć franków na kominku.
Istnieją niezmierzone różnice między człowiekiem społecznym i człowiekiem który żyje blisko Natury. Pojmany, Toussaint Louverture umarł, nie wyrzekłszy ani słowa. Napoleon, znalazłszy się na swojej skale, paplał jak sroka; chciał się wypowiedzieć. Z. Marcas popełnił, ale tylko dla mas, tem sam błąd. Milczenie i pełnia jego majestatu znajdują się tylko u dzikiego. Niema zbrodniarza, który, mogąc pochować swoje tajemnice wraz ze swą głową w czerwonym koszyku, nie doświadczałby czysto społecznej potrzeby zwierzenia ich komuś. Mylę się. Widzieliśmy jednego z Irokezów dzielnicy Saint-Marceau wznoszącego naturę paryską do wyżyn dzikiego: człowiek, republikanin, spiskowiec, Francuz, starzec, przewyższył wszystko, co wiemy o harcie murzynów i wszystko co nam Cooper opowiada o wzgardzie i spokoju czerwonoskórych w dobie klęski. Morey zachował postawę nieznaną w rocznikach europejskiego wymiaru sprawiedliwości. Oto co nam opowiedział Marcas tego ranka, przeplatając swoje opowiadanie tartynkami z serem i łykami wina. Cały tytoń poszedł z dymem! Czasami dorożki, które przejeżdżały przez plac Odeonu, omnibusy które go orały, słały nam swój głuchy turkot, jakgdyby dla zaświadczenia że Paryż wciąż jest tuż.
Pochodził z Vitre; rodzice jego żyli z tysiącapięciuset franków renty. Odbył darmo nauki w seminarjum ale nie chciał zostać księdzem: czując w sobie nieugaszony żar ambicji, przybył pieszo do Paryża, mając dwadzieścia lat, z dwustoma frankami w kieszeni. Skończył prawo, pracując równocześnie u adwokata, gdzie zczasem został pierwszym dependentem. Był doktorem praw, znał dawne i nowe ustawodawstwo i mógł na tem polu zakasować najsławniejszych adwokatów. Znał prawo narodów i wszystkie traktaty europejskie, zwyczaje międzynarodowe. Studjował ludzi i sprawy w pięciu stolicach: Londyn, Berlin, Wiedeń, Petersburg i Konstantynopol. Nikt lepiej od niego nie znał historji Izby. Pięć lat był sprawozdawcą z Izb w jednym z dzienników. Mówił cudownie, bez przygotowania, i mógł długo mówić tym miłym, głębokim głosem, który nam zapadł w duszę. Opowiadaniem swego życia dowiódł nam, że jest wielkim mówcą, zwięzłym, poważnym, a mimo to porywającym: miał ciepło Berryera i jego zdolność działania na masy; miał coś ze zręczności i finezji Thiersa, ale byłby mniej rozwlekły i lepiej umiejący skończyć. Spodziewał się przejść wprost do władzy, nie zabrnąwszy w teorje potrzebne na razie politykowi z opozycji, ale krępujące później męża stanu.
Marcas nauczył się wszystkiego, co prawdziwy mąż stanu powinien wiedzieć, toteż wielkie było jego zdumienie, kiedy miał sposobność przekonać się o głębokiej ignorancji ludzi, którzy doszli we Francji do rządu. O ile do studjów pchnęło go powodzenie, natura okazała się hojna; dała mu wszystko, czego nie można nabyć: szybką orjentację, panowanie nad samym sobą, bystrość sądu, decyzję i to co stanowi o genjuszu w tym zawodzie, — bogactwo środków.
Kiedy uważał, że jest dostatecznie uzbrojony, Marcas zastał Francję pastwą wewnętrznych rozdarć, zrodzonych z tryumfu Orleanów nad starszą linją. Oczywiście, teren walk politycznych zmienił się. Wojna domowa nie może dziś trwać długo, nie przeniesie się już na prowincję. We Francji będzie już tylko krótkotrwała walka, w samej siedzibie rządu, i ona zakończy wojnę moralną, jaką najprzedniejsze inteligencje stoczą wprzódy. Ten stan rzeczy będzie trwał póty, póki Francja będzie miała swój dziwny rząd, bez analogji z rządem żadnego kraju, nie więcej jest bowiem podobieństwa między rządem angielskiem a naszym niż pomiędzy temi dwoma krajami. Miejsce Marcasa było tedy w prasie politycznej. Biedny i niemogący kandydować do Izby, musiał szybko znaleźć drogę. Zdecydował się na poświęcenie najkosztowniejsze dla człowieka z talentem: zaprzęgnąć się w służbę jakiego bogatego i ambitnego posła i dla niego pracować. Ten nowy Bonaparte szukał swego Barrasa; ten nowy Colbert spodziewał się znaleźć Mazanina. Oddał olbrzymie usługi; oddał je (pod tym względem nie drapował się w togę, nie robił się wielki, nie krzyczał na niewdzięczność), oddał je w nadziei, że jego protektor umożliwi mu zostanie posłem. Marcas nie pragnął czego innego, jak tylko pożyczki, wystarczającej na nabycie domu w Paryżu, aby uczynić zadość prawu. Ryszard III chciał tylko konia.
W ciągu trzech lat, Marcas stworzył jeden z pięćdziesięciu rzekomych talentów politycznych, będących niby rakiety, któremi dwie podstępne ręce odsyłają sobie teki, zupełnie tak jak dyrektor poruszający marjonetkami w swoim teatrzyku pod gołem niebem, uderza o siebie komisarza i poliszynela, wciąż spodziewając się napełnić kasę. Ten człowiek istnieje tylko przez Marcasa; ale ma natyle sprytu, aby ocenić wartość swego cichego współpracownika, aby wiedzieć, że Marcas, raz się wybiwszy, pozostałby jako człowiek potrzebny, gdy jego przeniesionoby w podbiegunowe kolonje senatu. Postanowił tedy wznieść niezwyciężone przeszkody do wybicia się swego dyrektora, ale ukrył ten plan pod pozorami serdecznego oddania. Jak wszyscy ludzie mali, umiał doskonale udawać; wciąż robił postępy w karjerze niewdzięczności, musiał bowiem ubić Marcasa, aby nie być ubity przez niego. Ci dwaj ludzie, napozór tak zespoleni, znienawidzili się z chwilą gdy jeden oszukał drugiego. Polityk wszedł do ministerjum, Marcas został w opozycji, dla pilnowania aby nie atakowano jego ministra, któremu — szczyt zręczności — umiał zdobyć pochwały opozycji. Marcas liczył na posadę, aby przez korzystne małżeństwo osiągnąć tak upragniony census wyborczy. Miał trzydzieści dwa lat, przewidywał rozwiązanie Izby. Złapawszy ministra na gorącym uczynku złej wiary, obalił go lub przynajmniej wiele się przyczynił do jego upadku i unurzał go w błocie.
Wszelki upadły minister, aby wrócić do władzy, musi się okazać groźny; ten człowiek, którego upoiły frazesy królewskie, który myślał że jest ministrem na długo, uznał swoje błędy; uznając je, oddał pewną usługę pieniężną Marcasowi, który zadłużył się w czasie tej walki. Poparł dziennik, w którym pracował Marcas i postarał się dlań o naczelną redakcję. Mimo, iż gardząc tym człowiekiem, Marcas, otrzymawszy od niego rękojmię, zgodził się udawać, że jest po stronie upadłego ministra. Nie odsłaniając jeszcze wszystkich bateryj swego talentu, Marcas wysunął się bardziej niż za pierwszym razem; okazał połowę swej zręczności; ministerjum nie trwało dłużej niż pół roku, i padło. Marcas, wszedłszy w styczność z kilkoma posłami, ugniótł ich jak wosk, zostawiając wszystkim wysokie pojęcie o swoich talentach. Jego manekin wszedł na nowo w skład ministerjum, i dziennik stal się miniaterjalny. Minister połączył ten dziennik z innym, jedynie aby unicestwić Marcasa; w tem zlaniu, Marcas musiał ustąpić miejsca bogatemu i czelnemu konkurentowi, którego nazwisko było znane i który już zaczął wypływać. Marcas popadł zpowrotem w najgłębszą nędzę: jego dostojny protektor wiedział dobrze, w jaką przepaść go wtrąca. Dokąd iść? Dzienniki ministerjalne, uprzedzone pocichu, nie przyjęły go; dzienniki opozycji nie chciały go również. Marcas nie mógł wejść ani do republikanów, ani do legitymistów, dwóch stronnictw, których zwycięstwo jest obaleniem istniejącego stanu rzeczy.
— Ludzie ambitni lubią aktualność, rzekł nam z uśmiechem.
Żył z jakichś artykułów w związku z przedsięwzięciami handlowemu. Pracował w jakiejś emcyklopedji, jednej z tych które zrodziły się ze spekulacji nie z nauki. Wreszcie założono dziennik, który miał żyć tylko dwa lata, ale który zaproponował Marcasowi redakcję: z tą chwilą nawiązał stosunki z wrogami ministra, mógł wejść do stronnictwa, które chciało upadku ministerjum; z chwilą gdy jego oskard zaczął działać, rząd się przewalił.
Dziennik Marcasa skonał od pół roku; on sam nie mógł znaleźć miejsca nigdzie. Wyrobiono mu opinję człowieka niebezpiecznego, kąsała go potwarz: zapomocą paru artykułów i jednego pamfletu zabił olbrzymią operację przemysłowo-finansową. Wiedziano że jest organem bankiera, który (powiadano) opłacił go sowicie i od którego z pewnością oczekiwał pewnych usług w zamian za swoje oddanie. Zmierżony ludźmi i światem, zmęczony pięcioletnią walką, Marcas, uważany raczej za kondotjera niż za wielkiego wodza, przytłoczony koniecznością zdobywania chleba, co mu nie pozwalało zdobyć gruntu, zgnębiony wpływem pieniądza na świat myśli, rzucony na pastwę najstraszliwszej nędzy, schronił się na swoje poddasze, zarabiając półtora franka dziennie, sumę ściśle konieczną na jego potrzeby. Medytacja stworzyła dokoła niego jakgdyby pustynię. Czytał dzienniki, aby znać bieg wypadków. Pozzo di Borgo też żył w ten sposób przez jakiś czas. Z pewnością Marcas obmyślał plan poważnego ataku, wkładał się może do obłudy i karał się za swoje błędy pytagorejskiem milczeniem. Nie zwierzył nam pobudek swego postępowania.
Niepodobna opowiedzieć wam scen wysokiej komedji, jakie się kryją pod tą algebraiczną syntezą jego życia: daremne czaty u stóp fortuny która ulatuje, długie polowania w gąszczach Paryża; gonitwy zdyszanego petenta; zamachy czynione na głupców, górne plany, które padały dzięki wpływowi jakiejś głupiej kobiety; konferencje z kramarzami, którzy chcieli, aby ich kapitały przynosiły im i loże, i parostwo, i grube procenty; nadzieje dobiegające szczytu i padające na płask; cudy zdziałane zbliżeniem sprzecznych interesów, które się rozchodzą po zgodnym marszu przez tydzień; tysiąc razy odradzająca się przykrość na widok Legji Honorowej dawanej głupcom i nieukom z krzywdą człowieka z talentem. Następnie to, co Marcas nazywał strategją głupoty; szturmuje się do człowieka, wydaje się przekonany, kiwa głową, wszystko się ułoży; nazajutrz, ta gumelastyka, ściśnięta na chwilę, odzyskała przez noc swoją konsystencję, spęczniała nawet i wszystko trzeba zaczynać na nowo; pracujesz póty, aż poznasz że masz do czynienia nie z człowiekiem ale z mastyksem który schnie na słońcu.
Te tysiączne zawody i rozczarowania, te olbrzymie straty energji ludzkiej posianej na jałowym gruncie, trudność czynienia dobrego, niewiarygodna łatwość czynienia złego; dwie wielkie partje dwa razy wygrane, dwa razy przegrane; nienawiść męża stanu, marjonetki z pomalowaną maską, z fałszywemi włosami, ale w którą wierzono, wszystkie te wielkie i małe rzeczy nie odebrały odwagi Marcasowi, ale powaliły go chwilowo. W dniach gdy miał pieniądze nie umiał ich zatrzymać, uczynił sobie tę niebiańską rozkosz, aby wszystko posłać rodzinie, siostrom, braciom, staremu ojcu. On sam, podobny upadłemu Napoleonowi, potrzebował tylko trzydziestu su dziennie, a każdy człowiek z energją może zawsze zarobić trzydzieści su dziennie w Paryżu.
Kiedy Marcas dokończył opowieści swego życia — a opowiadanie to przeplatały refleksje, maksymy i uwagi zdradzające wielkiego polityka — wystarczyło kilku pytań, kilku rzuconych zdań o stanie rzeczy we Francji i w Europie, aby nas przekonać, że Marcas jest prawdziwym mężem stanu. Każdego człowieka można szybko i łatwo osądzić, z chwilą gdy zgodzi się zejść na teren najeżony trudnościami: ludzie niepospolici mają swoje shibolet, a my byliśmy z plemienia nowoczesnych lewitów, mimo że jeszcze nie weszliśmy do świątyni. Jak wspomniałem, nasze płoche życie kryło plany, które Justyn co do siebie wykonał, oraz te, które ja doprowadzę do końca.
Nagwarzywszy się dosyta, wyszliśmy wszyscy i, czekając pory obiadu, poszliśmy, mimo zimna, przejść się po ogrodzie Luksemburskim. W czasie tej przechadzki, rozmowa, wciąż poważna, dotknęła bolesnych punktów sytuacji politycznej. Każdy z nas rzucił swoje zdanie, obserwację czy definicję, żarcik czy maksymę. Nie chodziło już o życie na olbrzymią skalę, jakie nam odmalował Marcas, żołnierz walk politycznych. Nie był to już straszliwy monolog żeglarza, który osiadł ma poddaszu nędznego hoteliku, ale djalog, w którym dwaj inteligentni młodzi ludzie, osądziwszy swoją epokę, starają się, pod kierunkiem człowieka z talentem, rozświetlić własną przyszłość.
Czemu, spytał go Justyn, nie czekał pan cierpliwie sposobności, czemu pan nie naśladował jedynego człowieka[1], który umiał się wybić od czasu rewolucji Lipcowej, trzymając się zawsze nad falą?
— Czyż nie mówiłem wam, że nie znamy wszystkich danych przypadku? Carrel był w położeniu zupełnie podobnem do położenia tego mówcy. Ten posępny młody człowiek, ten cierpki umysł nosił cały rząd w swojej głowie; ten, o którym pan mówi, ma tylko ten spryt, aby się uczepić każdego wypadku; z nich dwóch, Carrel był naprawdę silny. I ot, jeden zostaje ministrem, Carrel jest wciąż dziennikarzem; człowiek wątły ale zręczny przetrwał, Carrel zginął[2]. Zważcie, że ten człowiek obrócił piętnaście lat na robienie karjery i dopiero jest w drodze; może się dostać na gościńcu władzy między dwa wozy pełne intryg i zostać zmiażdżony. Nie sądzę, aby za dziesięć lat obecny rząd istniał jeszcze. Toteż, przypuszczając dla siebie tak smutne szczęście, spóźniłem się, gdyż, aby nie być zmiecionym przez ruch który przewiduję, powinienbym już zająć wybitne stanowisko.
— Co za ruch? spytał Justyn.
Sierpień 1830, odparł Marcas uroczystym tonem, wyciągając rękę ku Paryżowi, Sierpień sprawiony przez młodzież, która wiązała snopki, sprawiony przez inteligencję, która wyhodowała ziarno, zapomniał o udziale inteligencji i młodzieży. Młodość wybuchnie jak kocioł machiny parowej. Młodość nie ma ujścia we Francji, piętrzy się lawiną niezużytych zdolności, godziwych i niespokojnych ambicyj. Młodzi nie żenią się, rodziny nie wiedzą co zrobić z dziećmi. Jaki hałas wstrząśnie te masy, nie wiem, ale ruszą one na obecny stan rzeczy i zburzą go. Istnieją prawa fluktuacji, które rządzą pokoleniami, a które cesarstwo rzymskie przeoczyło kiedy przyszli barbarzyńcy. Dziś, barbarzyńcy, to inteligencja. Prawo nadmiaru działa w tej chwili, wolno, głucho, wśród nas. Rząd jest wielkim winowajcą; nie ocenił dwóch potęg, którym zawdzięcza wszystko, dał sobie spętać ręce niedorzecznościom kontraktu, musi paść ofiarą. Ludwik XIV, Napoleon, Anglja, byli i są chciwi inteligentnej młodości. We Francji, młodość jest skazana na uwiąd przez nowy układ prawny, przez żałosny system elekcyjny, przez wady ustroju ministerjalnego. Weźcie skład Izby, nie znajdziecie w niej trzydziestoletniego posła: młodość Richelieugo i Mazarina, młodość Tureniusza i Kolberta, młodość Pitta i Saint-Justa, młodość Napoleona i Metternicha nie znalazłyby tam dla siebie miejsca. Burkę, Sheridan, Fox, nie mógłby tam zasiąść... Gdyby nawet obniżyć pełnoletność polityczną do dwudziestu jeden lat i zwolnić kandydatów od wszelkich warunków, prowincja wybrałaby tak samo obecnych posłów, ludzi bez cienia politycznego talentu, niezdolnych wyjęzyczyć się bez kaleczenia gramatyki, i wśród których, w ciągu dziesięciu lat, ledwie znalazł się jeden mąż stanu. Odgaduje się przyczyny przyszłych wydarzeń, ale nie można przewidzieć samych wydarzeń. W tej chwili pcha się całą młodzież w republikanizm, ponieważ będzie chciała widzieć w republice swoje wyzwolenie. Przypomni sobie młodych przedstawicieli ludu i młodych generałów! Nierozwagę rządu można porównać jedynie z jego sknerstwem.
Ten dzień odbił się na naszej egzystencji: Marcas umocnił nas w postanowieniu opuszczenia Francji, gdzie młode i jurne talenty giną zduszone ciężarem miernot przy władzy, zawistnych i nienasyconych. Zjedliśmy obiad razem przy ulicy La Harpe. Od tego dnia, my czuliśmy dla niego pełne szacunku przywiązanie, on zaś roztaczał nad nami czujną opiekę duchową. Ten człowiek znał wszystko, zgłębił wszystko. Przestudjował dla nas glob polityczny i szukał kraju, gdzie szanse były zarazem i najliczniejsze i najpomyślniejsze dla naszych planów. Wskazywał nam punkty do których powinny zmierzać nasze studja; kazał się spieszyć, tłumacząc wartość czasu, uświadamiając nam, że musi przyjść do emigracji, która zabierze Francji najlepszą cząstkę jej energji, jej młodych dusz; że ci pionierzy, zdolni i zręczni, wybiorą najlepsze miejsca: chodzi więc o to, abyśmy byli pierwsi. Od tego czasu, często strawiliśmy noc przy lampie. Ten szlachetny mistrz skreślił dla nas kilka memorjałów — dwa dla Justyna, trzy dla mnie — będących wspaniałą instrukcją, wskazówką jaką może dać jedynie doświadczenie, owemi tyczkami jakie umie zatknąć jedynie genjusz. Są na tych kartkach pachnących tytoniem, zabazgranych niemal hieroglificznie, wskazówki do zdobycia fortuny, niezawodne przepowiednie. Są tam, co do pewnych punktów Ameryki i Azji, przewidywania które, zanim jeszcze Justyn i ja mogliśmy wyjechać, ziściły się.
Marcas doszedł, jak i my zresztą, do najzupełniejszej nędzy; zarabiał na codzienne życie, ale nie miał ani bielizny, ani ubrania, ani butów. Nie przedstawiał się lepszym niż był w istocie: marzył o zbytku, marząc o posiadaniu władzy. Toteż nie czuł się prawdziwym sobą; losy swoje zdawał na kaprys dnia. Żył tchnieniem swojej ambicji, marzył o zemście, łając sam siebie że się oddaje tak czczemu uczuciu. Prawdziwy mąż stanu powinien być zwłaszcza niedostępny pospolitym namiętnościom; powinien, jak uczony, żyć jedynie dla wiedzy. W tych właśnie dniach nędzy, Marcas wydał się nam wielki, a nawet straszliwy: było coś przerażającego w jego spojrzeniu, które widziało o jeden świat więcej poza tym, który podpada wzrokowi przeciętnych ludzi. Był dla nas przedmiotem studjum i zdumienia, młodość bowiem (któż tego nie doświadczył?), młodość odczuwa żywą potrzebę podziwu; chętnie się przywiązuje, skłonna jest z natury poddać się ludziom w których wielkość wierzy, tak samo jak się poświęca dla wielkich rzeczy. Zdumienie nasze budziła zwłaszcza jego obojętność w sprawach uczucia: nigdy kobieta nie zmąciła jego życia. Kiedyśmy mówili o tym wiecznym przedmiocie rozmowy Francuzów, rzekł poprostu: „Suknie są za drogie!“ Ujrzał spojrzenie, jakieśmy wymieniali z Justynem, i powtórzył: „Tak, za drogie. Kobieta, którą się kupuje, a to jest najtańsza, kosztuje wiele pieniędzy; ta, która się oddaje, kradnie nam cały nasz czas! Kobieta gasi wszelką energję, wszelką ambicję, Napoleon sprowadził ją do tego czem być powinna. Pod tym względem, był wielki; nie poszedł drogą rujnujących kaprysów Ludwika XIV i Ludwika XV; bądź co bądź i tak kochał potajemnie“.
Odkryliśmy, że podobnie jak Pitt, który pojął Anglję za żonę, Marcas nosił Francję w sercu; ubóstwiał swoją ojczyznę; nie było w nim jednej myśli, któraby nie była dla kraju. Wściekłość, że ma w rękach lekarstwo na chorobę której postępy martwiły go i że nie może go zastosować, gryzła go bezustanku; ale wściekłość tę pomnażało jeszcze upośledzenie Francji wobec Rosji i Anglji. Francja w trzecim rzędzie! Ten krzyk powracał wciąż w jego rozmowie. Wewnętrzna choroba kraju przeszła w jego wnętrzności. Nazywał kłótniami kucharek walki dworu z Izbą, które zdradzały tyle wahań, tyle nieustannego zamętu, szkodliwego dla pomyślności kraju.
— Kupujemy pokój za cenę przyszłości, powiadał.
Pewnego wieczora, obaj z Justynem byliśmy zajęci i pogrążeni w najgłębszem milczeniu. Marcas wstał, aby pracować nad swemi kopjami, odrzucił bowiem naszą pomoc mimo naszych najżywszych nalegań. Ofiarowaliśmy się, że będziemy kopjowali na zmianę, tak aby miał jedynie trzecią część swej jałowej pracy. Pogniewał się, przestaliśmy nalegać. Usłyszeliśmy skrzypienie cienkiego obuwia na korytarzu; wyciągnęliśmy głowy spoglądając po sobie. Ktoś zapukał do Marcasa, który zawsze zostawiał klucz w zamku. Usłyszeliśmy, jak nasz wielki człowiek powiada: „Proszę!“ a potem: „Pan tutaj?“
— Tak, ja, odparł były minister.
Był to Djoklecjan nieznanego męczennika. Nasz sąsiad i ten człowiek rozmawiali jakiś czas pocichu. Naraz, Marcas, którego głos dawał się rzadko słyszeć, tak jak się zdarza na konferencji na której petent zaczyna od przedstawienia faktów, wybuchnął nagle na propozycję która nie doszła naszych uszu.
— Pan-by sobie drwił ze mnie, rzekł, gdybym panu uwierzył. Jezuici minęli, ale jezuityzm jest wieczny. Nie ma pan dobrej wiary ani w swoim machjawelizmie ani w swej szlachetności. Pan umie liczyć, ale z panem nie wie się na co liczyć. Pański dwór składa się z sów, które boją się światła, ze starców, którzy drżą przed młodością lub którzy się o nią nie troszczą. Rząd wzoruje się na dworze. Wzięliście resztki Cesarstwa, tak jak Restauracja wskrzesiła woltyżerów Ludwika XIV. Dotąd, cofanie się podłości i lęku brano za manewry zręczności; ale przyjdą niebezpieczeństwa i młodzież powstanie jak w r. 1790. Dokazała pięknych rzeczy w owym czasie! W tej chwili, zmieniacie ministrów jak chory zmienia miejsce w łóżku. Te wahania świadczą o zgrzybiałości waszego rządu. Uprawiacie system filuterji politycznej który odwróci się przeciw wam, bo Francja zmęczy się temi sztuczkami. Francja nie powie wam że jest znużona, nigdy nie wie się jak się ginie, jak i czemu to jest zadanie historyka; ale wy zginiecie z pewnością przez to, żeście nie zażądali od młodzieży francuskiej jej sil i energji, jej poświęcenia i zapału; za to, żeście nienawidzili ludzi zdolnych, żeście ich nie szukali z miłością w tem wspaniałem pokoleniu; żeście, w każdej okoliczności, wybierali mierność. Przychodzisz pan żądać mego poparcia; ale należysz do tej zmurszałej masy, którą interes czyni wstrętną, która drży, która się kurczy, i która, dlatego że maleje, chce pomniejszyć Francję. Moja silna natura, moje poglądy, byłyby dla pana rodzajem odtrutki; dwa razy zadrwił pan sobie ze mnie, dwa razy pana wywróciłem, wie pan o tem. Wiązać się po raz trzeci, to musiałoby być coś poważnego. Zabiłbym się, gdybym się dał wywieść w pole, bo zwątpiłbym o samym sobie: winnym nie byłbyś pan, ale ja.
Usłyszeliśmy wówczas najpokorniejsze słowa, najgorętsze zaklęcia aby nie pozbawiać kraju talentów. Wspomniano ojczyznę; Marcas wydał znaczące: Och! och! — drwił sobie ze swego rzekomego pryncypała. Polityk zaczął mówić jaśniej; uznał wyższość swego dawnego doradcy, zobowiązywał się zapewnić mu posadę biurową, ułatwić mu kandydowanie; następnie zaproponował mu wybitne stanowisko, oświadczając iż, od tej pory, on, minister, podda się temu, którego może być już tylko porucznikiem. Jest w nowej kombinacji ministerjalnej i nie chce wracać do władzy, nie zapewniwszy Marcasowi miejsca odpowiadającego jego wartości; postawił już ten warunek. Przyjęto Marcasa w kombinację jako punkt nieodzowny.
Marcas odmówił.
— Nigdy nie byłem w możności dopełnić moich zobowiązań, oto nadarza się sposobność dotrzymania ich i pan mi ją udaremnia.
Marcas nie odpowiedział. Buty zaskrzypiały w kurytarzu i skrzyp ich skierował się ku schodom.
— Marcas! Marcas! krzyknęliśmy obaj wpadając do jego pokoju, czemu pan odmawia? On był szczery. Warunki są zaszczytne. Zresztą pomówi pan z ministrami.
W mgnieniu oku zasypaliśmy Marcasa tysiącem argumentów. Akcent przyszłego ministra był szczery: nie widząc go, poznaliśmy, że nie kłamie. — Nie mam fraka, odparł Marcas.
— Licz na nas, odparł Justyn patrząc na mnie.
Marcas miał odwagę zawierzyć się nam, błyskawica strzeliła z jego oczu, odgarnął włosy, odsłonił czoło gestem który zdradza wiarę w szczęście. Ujrzeliśmy człowieka, który nam był zupełnie nieznany: Marcas wspaniały, Marcas przy władzy, duch w swoim żywiole, ptak wrócony powietrzu, ryba w wodzie, koń galopujący po stepie. Trwało to ledwie chwilę; czoło jego zachmurzyło się, jakgdyby miał wizję swego losu. Djabeł kulawy podążał w krok białoskrzydłej Nadziei. Zostawiliśmy go samego.
— Ba, rzekłem do doktora, przyrzekliśmy, ale jak to wykonać?
— Pomyślimy nad tem zasypiając, odpowiedział Justyn, a jutro rano opowiemy sobie cośmy wymyślili.
Nazajutrz rano poszliśmy przejść się do Luksemburgu.
Mieliśmy czas dumać nad wczorajszym wypadkiem i byliśmy obaj zdumieni niezaradnością Marcasa w drobiazgach życia, jego którego nic nie było w stanie zakłopotać w rozwiązywaniu najwyższych problemów teorji lub praktyki politycznej. Ale wszyscy ci ludzie genjalni zdolni są potknąć się o ziarnko piasku, zmarnować najpiękniejsze zamiary z braku tysiąca franków. To historja Napoleona, który z braku butów nie pojechał do Indji.
— Coś wymyślił? rzekł Justyn.
— Ba! znalazłem sposób wystarania się na kredyt o całkowity kostjum.
— U kogo?
— U Humana.
— Jakto?
— Human, mój drogi, nie chodzi nigdy do klientów; klienci chodzą do niego, tak że on nie wie czy ja jestem bogaty; wie tylko, że jestem elegant i że dobrze noszę jego ubrania. Powiem mu, że spadł mi z prowincji wujaszek, którego abnegacja w stroju szkodzi mi w najlepszych towarzystwach, gdzie pragnę się ożenić: nie byłby Humanem, gdyby przysłał rachunek przed upływem kwartału.
Doktorowi wydała się ta myśl znakomita w wodewilu, ale licha w życiu realnem; nie wierzył w powodzenie. Ale, przysięgam wam, Humań ubrał Marcasa i, jako szczery artysta, ubrał go tak, jak człowiek polityczny powinien być ubrany.
Justyn ofiarował Marcasowi dwieście franków w złocie, owoc zegarków kupionych na kredyt i zastawionych w lombardzie. Ja zaledwie wspomniałem o sześciu koszulach, o wszystkich potrzebach w zakresie bielizny, co mnie kosztowało tylko przyjemność poproszenia o nie panny sklepowej, z którą gruchałem w karnawale. Marcas przyjął wszystko, nie dziękując więcej niż się godziło. Spytał tylko o środki, jakiemi doszliśmy do tych bogactw: rozśmieszyliśmy go ostatni raz. Patrzyliśmy na naszego Marcasa jak szypry, którzy wyczerpali cały swój kredyt i wszystkie środki aby wyekwipować statek, muszą patrzeć spuszczając go na morze.
Tu Karol zamilkł, jakgdyby pod brzemieniem wspomnień.
— No i cóż, wołano, cóż się stało?
— Powiem wam w dwóch słowach, bo to nie jest romans, tylko historja. Nie ujrzeliśmy już Marcasa; ministerjum trwało trzy miesiące, upadło po zwołaniu Izb. Marcas wrócił do nas bez grosza, wyczerpany pracą. Zgłębił krater władzy: wracał z początkami nerwowej gorączki. Choroba robiła szybkie postępy, pielęgnowaliśmy go. Z początku, Justyn sprowadził naczelnego lekarza szpitala, w którym pracował. Ja, który zajmowałem wówczas pokój sam jeden, byłem najgorliwszą z pielęgniarek; ale wszystkie starania, cała wiedza były daremne. W styczniu 1838, Marcas uczuł sam, że ma już tylko kilka dni życia. Mąż stanu, któremu pół roku służył za mózg, nie zaszedł go odwiedzić, nie posłał nawet dowiedzieć się o niego. Marcas mówił przed nami z głęboką wzgardą o rządzie; wątpił o losach Francji i to zwątpienie spowodowało jego chorobę. Zdawało mu się, że ujrzał zdradę w sercu władzy; nie zdradę namacalną, uchwytną, faktyczną; ale zdradę kryjącą się w systemie, w poddaniu interesów kraju egoizmowi kasty. To jego przeświadczenie o upadku kraju wystarczało aby podsycać chorobę. Byłem świadkiem propozycyj jakie mu czynił jeden z wodzów stronnictwa, które on zwalczał. Jego nienawiść do tych, którym próbował służyć, była tak silna, że byłby chętnie przystał do koalicji, która zaczynała się tworzyć wśród ludzi ambitnych, mających przynajmniej jedną myśl, mianowicie strząsnąć jarzmo dworu. Ale Marcas odpowiedział wysłannikowi owem historycznem: „Zapóźno“.
Marcas nie zostawił ani grosza na pogrzeb. Mieliśmy z Justynem wiele trudu, aby mu oszczędzić hańby wozu ubogich. Szliśmy we dwóch, sami, za trumną Z. Marcasa, którą rzucono do wspólnego dołu ma cmentarzu Montparnasse.
Patrzyliśmy na siebie smutno, słuchając tego opowiadania, ostatniego jakie słyszeliśmy z ust Karola Rabourdin, w wilję dnia, w którym wsiadł w Hawrze ma statek, aby odpłynąć na wyspy Malajskie; znaliśmy bowiem niejednego Marcasa, niejedną ofiarę wierności i zapału wynagrodzonych zdradą i zapomnieniem.

Jardies, maj 1840.




  1. Mowa o Thiersie.
  2. W pojedynku z Emilem de Girardin, dziennikarzem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Honoré de Balzac i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.