Złoty Jasieńko/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Złoty Jasieńko
Podtytuł Powieść współczesna
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1869
Druk Drukarnia S. Lewentala
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nim dojechał mecenas do Zakrzewka miał dosyć czasu do namysłu co mu tam mówić wypadnie — najzgodniéj z własnym interesem. Szkalmierski miał bowiem za zasadę naprzód pamiętać o sobie, potém robić coś dla drugich, jeśli mu to nic nie zawadzało a służyło do podźwignięcia reputacyi. Skłamać wyraźnie i być złapanym na fałszu nie miał ochoty, byłoby to złą rachubą — ale rzecz mógł wystawić nieco ukolorowaną, naprzykład że testament wprawdzie dopuszczał siostry do równego działu, lecz były pewne zastrzeżenia i klauzuły, że odebranie spadku okazywało się trudném i wymagało zachodów umiejętnych.
Chciał delikatnie dać do zrozumienia pani baronowéj że najkorzystniéj dla niéj byłoby pójść za.. prawnika, któryby naówczas sercem i duszą musiał interes zachwiany i zawikłany podźwignąć.
W tych myślach wstrząsając się jeszcze z trwogi na wspomnienie panny Felicyi, dojeżdżał do Zakrzewka. Z prezesem skończył był, przedstawiając mu iż sprawę należało zostawić czasowi. Zostawia się zwykle czasowi tę niedojrzałą gruszkę, któréj nie możemy być pewni czy dojrzeje czy zgnije.
Bądź co bądź, mecenas od niejakiego czasu był jak w wirze wypadków — myśli mu się przesuwały różowe i czarne, plącząc najdziwaczniéj, napełniając go trwogą, niepokojem, nadziejami i zwątpieniem. Matka, Wilmuś, dom Sebastyana, baronowa, Felicya, prezes snuli się gorączkowym natłokiem w wyobraźni człowieka dla którego wszystko, aż do świętéj postaci macierzy drogiéj, służyło tylko za narzędzie, za podstawę własnéj przyszłości.
Czuł się jakoś wielce znużonym, gdy na ostatnią stacyą przyjechał.
Tu — na nieszczęście z powodu przejazdu nadzwyczajnego, pocztmajster w rozpaczy nie był w stanie dać mu koni do Zakrzewka. Wieczór się zbliżał, noc groziła. Mecenas chciał się kłócić zrazu, potém ziéwnął, skombinowawszy że sprawa nie była tego warta.
Przed pocztą stał właśnie powozik dosyć lichy, który trochę wcześniéj nadszedł był a teraz go zaprzęgano. Mecenas z zazdrością spoglądał nań, gdy właściciel wyszedł z pocztowéj kwatery.
Był to mężczyzna słusznego wzrostu, jeszcze wcale przystojny, z wąsem widocznie poczernionym, z włosami krótko ostrzyżonemi i prawdopodobnie ufarbowanemi, gdyż wyglądały jakoś dziwnie bronzowo, postawy wojskowéj, trzymającéj się prosto, ale nieco nakuliwający na jednę nogę.
Noga ta wlokła się za nim i nie składała w kolanie. Pomimo to, opiérając się na lasce, chodził żwawo i wyglądał lub przynajmniéj chciałby był młodo wyglądać. Z cygarem w ustach wyszedł przynaglać zaprzęganie koni, gdy ujrzał na ławce skurczonego mecenasa, któremu zmęczenie nadawało pozór chorego i zbiédzonego człowieczka w nader kwaśnym humorze. Nieznajomy był właśnie po przekąsce i w nader różowém usposobieniu. Spojrzał na tego zwiędłego eleganta, który nadawał sobie tony pańskie i litość go wzięła.
— Cóż to? trafiłeś pan, rzekł, na brak koni? a! każdego to spotkać może, szczęściem żem się ja pośpieszył, ale na poczcie jak we młynie, kto piérwszy zajechał — ten miele.
— To téż czekam cierpliwie — odparł mecenas.
— A w którą pan stronę, jeśli wolno spytać? bo tu się szosy rozchodzą.
— Ja ku Zakrzówku.
— Ja także.
— Na stacyą przyszłą, jeśli panu pilno, mógłbym pana dobrodzieja podwieźć.
— Serdeczne dzięki składam, ale jakże powóz porzucić. Pan téż do Zakrzewka?
— W tę stronę, w tę stronę.
— Ja tylko do Zakrzewka — rzekł mecenas.
— Do prezesa?
— Pan go zna?
— Trochę — dawniéj — daleka.
— Mam nawet dosyć pilną sprawę, bo jestem prawnikiem z powołania, a tego rodzaju interesa zwłoki nie cierpią.
Nieznajomy zbliżył się nieco, konie dopiéro zaczynano zaprzęgać, usiadł więc około mecenasa pokręcając wąsa.
— Słyszałem, rzekł — że interesa poczciwego prezesa, jakoś nie są w najświetniejszym stanie.
— Ale ja w téj chwili nie dla samego prezesa jeździłem, odezwał się Szkalmierski, zapomniawszy zupełnie że zbyt się obszernie w tym przedmiocie przed nieznajomym rozgadywać nie wypadało. Miałem polecenie bliżéj się dowiedziéć o spadku który na baronowe Żabicką po ojcu ma przypaść.
Nieznajomy nic nie odpowiedział, pokiwał głowę tylko, a po długiéj przerwie rzekł obojętnie.
— A! tak! Cioteczna siostra nieboszczki prezesowéj, Wurmer z domu, kapitan.
— Tak! tak, podchwycił mecenas.
— Pan dobrodziej z drogi, zmęczony, a ja mam z sobą doskonałe bordeaux i kawał salami, możebym mógł prosić?
Szkalmierski był w istocie głodny, trudno było odmawiać, przystał, podróżny kazał podać butelkę i szklanki. Salami służyło tylko do podbudzenia pragnienia, a wino było doskonałe. Mecenas wychylił, spragniony będąc, szklanicę i dopiéro gdy go dobrze rozgrzała, postrzegł że wino jest wcale mocne. Podróżny natychmiast nalał drugą.
— Szczęśliwa kobiéta, rzekł, ta baronowa; choć trochę późno, ale powinnaby po ojcu ładną summę odziedziczyć.
— Będzie milion złotych, odparł cicho mecenas, wprawdzie obwarunkowanych, oplątanych, ale gotowych, a że garbata panna Felicya trudnoby za mąż wyszła, jest tedy widok jeszcze drugiego miliona.
Nieznajomy oczy wytrzeszczył, salami mu uwięzło w ustach.
— To nad wszelkie spodziéwanie! zawołał.
— Ale tak jest, uśmiéchając się, rzekł mecenas, są tam klauzuły, warunki, ale p. Felicya procesować nie będzie i można z jéj stanu zdrowia miarkować że długo nie pożyje, naówczas baronowa będzie dwumilionową panią.
— Ładna rzecz! zawołał uśmiéchając się podróżny i wskazał na szklankę którą mecenas rozochocony wypróżnił.
— Prezes podobno na to czyha — dodał — ale wiem że z tego nic nie będzie.
— Co? ta stara szkapa z pobrzękłemi nogami, ten pedogryk! rozśmiał się nieznajomy, juściż!
— Ale zapewne baronowa sobie wybrać potrafi kogoś stosowniejszego i milszego. Słyszałem, dodał cicho, że ma jakąś na pół zwietrzałą miłość, a raczéj tylko wspomnienie jakiegoś starego romansu z porucznikiem od huzarów, nazwiska jego nie wiem, ale i to już są dziś stare dzieje, kapitan czy rotmistrz nie pisał przez lat kilka, a wdówka ma innych bliższych konkurentów.
— O! na tych jéj zbywać nie będzie — odparł flegmatycznie podróżny, zwłaszcza teraz, ale powiem panu szczerze. Nie wiem czy miała jakie dawne przywiązanie do kogo, jeśli go jednak miała, co być może, ręczę że pozostanie mu wierną; kobiéta uczuciowa...
— Tak, ale uczucie zawiedzione?
— Któż to panu mówił?
— Ona sama, skarżyła mi się, że kilka lat nie pisał, że nie wié.
Nieznajomy się dziwnie rozśmiał i zamyślił.
— Ona sama to mówiła! proszę! proszę, a jeśli tak — niepodobna nie wierzyć, ona sama... Widać że pan dobrodziéj masz całe jéj zaufanie?
— Szczycę się niém, rzekł popijając bordeaux mecenas, z pewną próżnostką i uśmiéchem dwuznacznym.
Nieznajomy popatrzył nań ciekawie.
— Któż to wié, odezwał się nieco drwiąco, może ma na oku swojego pełnomocnika!!
Szkalmierski rozśmiał się ruszając ramionami, ale wypiérając się, mógł dać do zrozumienia iż to czynił tylko dla przyzwoitości.
Podróżny rozśmiał się, wypił swoje wino i znowu śmiać się począł.
— No, tak, szepnął — próżnobyś się pan wypierał, coś w tém jest że tak śpieszysz do niéj, ho! ho!
— Ale zlituj się pan co za myśl! ja jestem prawnik, i..
Nieznajomy wstał z ławki, obszedł go i obejrzał do koła, nadchodzącemu słudze kazał wziąć butelkę i salami a że konie były gotowe, obwinąwszy się płaszczem, zabrał się do wyjazdu.
Mecenas przeprowadził go do bryczki, podali sobie ręce.
— Do zobaczenia! rzekł uśmiechając się nieznajomy. I konie ruszyły.
Szkalmierski, pogwizdując, patrzył na drogę. Do zobaczenia! powtórzył ruszając ramionami — ha! ha! dobry jest? gdzie? chyba na Józafatowéj dolinie! doskonały! naiwny!
Nie prędko, bo w dobre dwie godziny i już mrokiem znalazły się konie dla mecenasa, pomęczone szkapy ze stacyi Zakrzewka powracające, które go nareszcie zabrały, a że wlec się trzeba było niezmiernie wolno, przybył do mieściny gdy już nigdzie światła nie było, oprócz gasnącéj lampki na poczcie.
Zakrzewek pana prezesa, było to téź miasteczko o kilkoro stai od dworu i pałacu położone. Tytuł ten nadawało mu trzy karczmy (z których jedna obalona na w pół), rodzaj synagogi i rzeźnia. W pośrodku plac pełen siana, słomy i błota wyobrażał rynek. Do pałacu jechać było zapóźno, a nocować w zajeździe lubelskim niepodobna, mecenas więc postanowił dnia doczekać na kanapie w podróżnych pokoju na poczcie, gdzie go sen zmorzył, pełen mar i widzeń gorączkowych.
Gdy się przebudził po nieznośnéj nocy, dzień już był dobry, zdziwił się niezmiernie że przed pocztą stał powóz przysłany po niego z pałacu.
— Ale jakżeście mogli wiedziéć że ja przyjadę? zapytał woźnicy.
— Albo ja ta wiem, odparł wąsaty woźnica z fajeczką w ustach, bez ceremonii przez ramię mu odpowiadając. Jaśnie pan jeszcze wczoraj dysponował, coby posłano na pocztę.
— To rzecz osobliwsza! rzekł zbiérając się do powozu mecenas — przeczucie serca baronowéj, czy jasnowidzenie Albiny.
Rad wszakże że się z poczty uwolni, pojechał do pałacu.
Mimo bardzo rannéj (jak na pałac) godziny, w pałacu znalazł baronowę w nader miluchnym negliżu żałobnym, która obie bieluchne rączki wyciągnęła ku niemu i uśmiéchnęła mu się mile, nader mile, prowadząc go do swoich pokojów, gdzie już była kawa gotowa.
Była wesoła, rada i razem jakby nieco zakłopotana, na twarzy jéj przelatywały chwilami jasne promyki jakiéjś utajonéj pociechy wielkiéj, niespodzianéj.
Posadziła go pieszcząc w fotelu, podano kawę. Kazała sobie opowiadać wszystko a wszystko. Szkalmierski namyślił się, zebrał wspomnienia i począł umiejętnie utkaną powieść z taką sztuką doboru świateł i cieni, tajemniczych półsłówek, poglądów na ciemne głębiny, na jasne przeręby, iż nie jeden prostoduszny powieściopisarz pozazdrościłby mu talentu.
Wszystko w téj budowie, niby prawdziwéj, było na faktach oparte, kłamstwa nie można było pochwycić, a jednak jak się to w ustach wielkiego artysty cale inaczéj teraz malowało!! Felicya zmieniła się z téj nieszczęśliwéj istoty, boleścią do ironii doprowadzonéj — w chorobliwą, złośliwą dziwaczkę, którą mecenas pobłażliwie uniewinniał, tłumaczył, a opisem potępiał.
W ustach jego sprawa testamentowa, tak niezmiernie prosta, zmieniła się w owoc kolczasty jak figa kaktusowa, do którego niewiedziéć było z któréj strony przystąpić. Mówiąc, patrzył w twarz baronowéj i śledził wrażeń na niéj, ale zdziwił się niezmiernie że ta osoba tak czuła, tak bojaźliwa, tak łatwo dająca się nastraszyć, tym razem była prawie obojętną. Domyślał się że w sobie miéć musiała jakiś powód ukryty, jakieś uspokojenie wewnętrzne, którego przyczyn on nie znał.
— Mój dobry, kochany mecenasie, rzekła nareszcie do niego wzdychając, jakże ja ci serdecznie wdzięczną jestem za twe tak szlachetne poświęcenie dla mnie.
Ścisnęła go za rękę.
— Pan jesteś wzorem przyjaciół.
Mecenas oddając sobie sam tę sprawiedliwość, kłaniał się grzecznie i skromnie.
Sądził że baronowa rozpytywać go będzie bez końca, zdziwił się znowu gdy nagle zamyśliwszy się, umilkła i zagłębiona w fotelu, podparta na ręku, zdawała marzyć tylko szczęśliwie.
Instynkt mecenasa wskazywał mu że tu coś zajść musiało, o czém on nie wiedział, a pytać natarczywie nie śmiał.
— Byłbym tu jeszcze wczoraj — rzekł zmieniając rozmowę, alem na poczcie w Stawicy koni nie dostał.
— A wiem, odparła baronowa i w téjże chwili zarumieniła się jak wiśnia.
— Zkąd-że to pani wié?
— Któś doniósł prezesowi, szepnęła cicho.
— To dziwna rzecz, szepnął namyślając się Szkalmierski.
Zamilkł.
— A cóż prezes? spytał cicho.
Baronowa zdawała się jakby ze snu przebudzać.
— Co? spytała, co?
— Prezes niezbyt jest natarczywy?
— Myślę, odezwała się zawsze roztargniona p. Żabicka, iż da sobie wyperswadować.
— Toby było bardzo szczęśliwie.
— Zajęty jest strasznie, ma interesa — a, dodała, teraz mu jeszcze jeden przybył, który choć bardzo miły, ale będzie kosztowny i kłopotliwy.
— A! cóż to takiego? spytał mecenas obojętnie.
— Wystaw sobie pan, ni z tego ni z owego, ale zapewne nie bez przyczyny, nie bez pewnych widoków, Mylski po zawczoraj przyjechał, oświadczył się Albince i został przyjęty.
Mecenas drgnął i pobladł, rad był ukryć wzruszenie swoje, skrzywił się do uśmiéchu, ale nawet baronowéj nim nie oszukał. Wiadomość przyszła zbyt nagle, nie miał czasu przygotować fizyognomii. Żabicka się rozśmiała.
— Czegóżeś pan tak pobladł? ha! ha! czy miałeś jakie projektu! A! bałamucie! bałamucie! tacy to wy wszyscy jesteście Zawsze wam potrzeba miéć w zapasie.
— Ale zmiłuj się pani...
— Nie wypiéraj że się, zdradziła cię twarz. Proszę! proszę! Nigdym się po panu tego nie spodziewała!!
— Przysięgam pani.
— No, dosyć, ale mi się śmiać chce.
Mecenas spochmurniał, widocznie mu jakoś nie szło, prosił o pozwolenie zmiany ubrania.
— Dobrze, kochany mecenasie, zawołała wstając z krzesła baronowa, która grała rolę gospodyni — ale chyba cię znowu chwilowo w oficynie postawię, bo w pałacu zajęte wszystko.
— To i więcéj gości zastałem, oprócz Mylskiego? spytał.
— A tak! szepnęła baronowa — jest jeszcze parę osób.
Zmęczony i skwaszony Szkalmierski, poszedł znowu do zimnego pokoiku w oficynie, gdzie miał się przebiérać, ale w istocie siadł na łóżku i dumał.
Baronowa była grzeczna, ale jakaś inna, ostrożna — nieco chłodna, prawie szyderska, a ten Mylski? ktoby się to był spodziéwał. Szkalmierski w téj chwili brzydził się tymi myśliwcami biegającemi za posagiem!! co za obrzydliwa w istocie zapobiegliwość, jaka chciwość szkaradna!! i tak porwać mu jednę z jego nadziei z przed — nosa!! nagle, fe!
Dziwił się bezwstydowi tego człowieka, a osobliwym fenomenem (któremu w takich razach ulegają wszyscy) — nie zwrócił tych uwag wcale ku sobie! Wystawiał siebie niemal jako ofiarą ludzkiéj zdrady.
Prezes się nie zjawiał, ubrany więc nareszcie Szkalmierski po dziesiątéj już udał się do pałacu. Wszedł do salonu i w progu mało nie osłupiał.
Nie było w nim nikogo prócz baronowéj w fotelu, a obok niéj poufale obejmując jego poręcze, siedział ów wczorajszy nieznajomy ze stawickiéj stacyi pocztowéj.
Mecenasowi zrobiło się źle, mdło i musiał użyć całéj potęgi jaką miał nad sobą, by nie okazać zbytniego pomieszania.
Przyszło mu na myśl w téj chwili wszystko co paplał tak niepotrzebnie, pijąc owe doskonałe bordeaux i ironiczne „do zobaczenia“ na które tak ruszał ramionami.
Nieznajomy miał uśmiéch dziwny na ustach, kręcił wąsa i odezwał się, spoglądając na mecenasa.
Chére amie, chociaż jesteśmy już na pół znajomi, poznaj nas urzędowie z panem mecenasem.
— Pan rotmistrz Zawała, pan mecenas Szkalmierski, tłumiąc uśmieszek odezwała się baronowa.
Że Szkalmierski wolałby być w téj chwili nie wiedziéć gdzie, to pewna, ale poszanowanie samego siebie nie kazało tracić przytomności, przybrał minę wesołą. W duszy wszakże jego, jak w repetyerze, biło mu ciągle jedno — a niechże was wszyscy porwą!!
Nie było wątpliwości! ów nieznajomy co jechał tak — ku Zakrzewkowi, co trochę znał prezesa, musiał być starym przyjacielem baronowéj, któremu wierną pozostała! Łatwo się teraz domyśléć przyszło iż stosunki ich nigdy zerwane nie były — że Żabicka umyślnie niechcąc odbiérać nadziei i zmniejszać gorliwości mecenasa, dała mu to do zrozumienia — i że rotmistrz o jednéj nodze z czernionemi wąsami reprezentował owego ładnego niegdyś młodego człowieka.
Nie było tu już co robić mecenasowi, pozostawało tu tylko przyzwoicie starać się wycofać ranionemu, nie okazując że boli, aby po za sobą śmiechu nie słyszéć.
Położenie jego nie było do zazdrości.
Rotmistrz mógł sobie szydzić z jego projektów na baronowę, a nielitościwa p. Żabicka gotowa była szeptać że miał widoki i na Albinę.
Szkalmierski był na siebie zły wściekle, czuł że mu się w głowie mieszało i że mógł z tego zmartwienia dostać żółtaczki. Dodajmy interes z Simsonem, a ostatecznie jedyną deskę ratunku w p. Sebastyanie.
Rozmowa, mimo myśli które ją jak chmury przecinały, była niezmiernie ożywioną, mecenas usiłował okazać się wesołym, obojętnym i — prawnikiem tylko zajętym swojém rzemiosłem. Potrzeba przyznać że grzeczna baronowa (ludzie szczęśliwi bywają litośnemi) i rotmistrz dopomagali mu miłosiernie, do odegrywania téj sceny.
Po chwili wszedł śmiejąc się w progu jeszcze prezes i poszedł uściskać mecenasa nader czule. Towarzyszył mu Mylski ze szkiełkiem w oku i rękami w kieszeniach, wyglądający już na pana domu i zupełnie bez ceremonii.
Prezes mrugnął na Szkalmierskiego, poprowadził do swojego pokoju. Tu opatrzywszy dobrze drzwi, stanął w środku i załamał ręce.
— No widzisz co się tu dzieje! zawołał, ta kobiéta bez serca, bez sumienia, sprowadziła swojego rotmistrza Zawałę i żartuje ze mnie, z danego słowa, z mojego przywiązania!!
— Ale panie prezesie dobrodzieju, odparł Szkalmierski — już na to podobno niéma ratunku, daj im pan pokój. Ja tylko na pociechę panu powiem, że do odebrania tych sum neapolitańskich bardzo daleko, że testament tak zrobiony iż tylko do dochodu ma prawo.
— Tylko do dochodu!! podchwycił chciwie stary — tylko do dochodu!! wieleż tego dochodu?
— A no, myślę że wyniesie czterdzieści kilka tysięcy.
— Piękna to jest rzecz, a kapitał...?
— Tego ani ukąsić, dodał mecenas cicho.
— A testament pewny?
— Prawny i mocny, a mocniejsza od testamentu p. Felicya, na któréj wspomnienie przebiegają mnie dreszcze. Ręczę panu, że ta nie ustąpi. Zażalona do siostry ani z nią widziéć nie chce, ani słyszéć o niéj.
— Mój dobrodzieju, przerwał prezes, jakże to wygląda? To jest nieszczęśliwa istota, może jabym ją do domu do siebie wziął. Jakkolwiekbądź zawsze to krewna, sierota nieboraczka, jéjby tu u mnie było jak u Boga za piecem.
Mecenas ręką tylko rzucił.
— Co? nie można? spytał prezes.
— Ani myśléć.
— Dlaczego? dlaczego??
— Ani byś jéj pan mógł ludziom pokazać, a zgryźliwa i zła!...
— No, toby sobie siedziała spokojnie, na osobności, przy wszystkich wygodach. Zawsze to familia, są pewne obowiązki, ja do niéj napiszę. Że ma żal do baronowéj, słusznie, bardzo słusznie, ale ta sobie wyjedzie ze swym amantem po ślubie. A że końca żałoby po ojcu czekać nie będzie, no, to ja ci ręczę.
Prezes chodził zamyślony.
— Takby było najlepiéj, jabym miał o niéj staranie, odetchnęłaby.
— Ale może i ta ma jakiego galanta? spytał.
Mecenas ironicznie się śmiać zaczął.
— Ale czyż tak znowu, spytał stary, tak znowu okropna?
— Panie dobrodzieju — przerwał mecenas — jeszcze jakem żyw nic nigdy podobnego nie widziałem. Straszna to nic, poczwarna to nic — ale zła! ale nielitościwie szyderska.
— Bo juściż ma słuszność, o! baronowa powiadam ci, serca za grosz, kobiéta lekka.
Wzdychając siadł stary w fotelu, ręce założył i palce okręcać począł jak był zwykł gdy go bardzo myśli ucisnęły.
— No — a interes? spytał — dostaniesz ty mi piéniędzy?
Mecenas jak na teraz więcéj myślał o wyrwaniu się ztąd i znalezieniu kredytu dla siebie samego niż dla szanownego prezesa, westchnął tylko. — Trudno! rzekł.
— A tu mnie jeszcze więcéj będzie potrzeba, bo wiész — spuszczając głos dodał — wszak to Mylski się oświadczył Albince. Ja jéj zostawiłem wolną wolę, przyjęła go. Nie jest mi to na rękę, Mylski ma dobra mocno odłużone, ale nadzieje piękne, sam przyzwoity człowiek, spokrewniony ładnie, wychowany do salonu. Albince się podobał! Ale wyprawa, wesele, srebra, koszta! Już ty mi musisz dostać piéniędzy!!
Mecenas nic nie odpowiedział zrazu. Prezes go oczyma badał i nie rychło z niego wyciągnął.
— Nadzwyczaj będzie trudno. Poufnie powiem prezesowi, że notaryusz nie dosyć pilnuje ksiąg hypotecznych; czy kto ma prawo, czy nie, każdy zagląda — no, i rozgadują.
Prezes się mocno zarumienił i przycichł.
— Zrobię co tylko będzie można, niech mi pan prezes wierzy, starać się nie omieszkam wszelkiemi siłami, ale za skutek ręczyć nie mogę.
Gospodarz już nie miał ochoty śmiać się — cała jego postać malowała upadek na siłach i zwątpienie. Nie grał już komedyi z mecenasem; po wspomnieniu o księgach hypotecznych, zadumany, przybity siedział patrząc w okno i nie widząc nic. Dla niego także wypadki te były ciosem fatalnym. Obaj pobici panowie milczący, nie spodziewając się już prawie nic po sobie, nie zadawali pracy wzajemnego przypodobania. Prezes zapomniał gościa prosić siedziéć, a gdy ten objawił ochotę odjechania przed obiadem, nie zatrzymywał go na obiad wcale, dozwolił mu nawet nie żegnając się z baronową, i nie zachodząc już do salonu, wynieść się cichaczem, pod pozorem nie robienia ceremonii. Naostatek nie wyprowadził go nawet do drzwi, skarżąc się na obrzękłe nogi, i mecenas wysunął się z Zakrzewka prawie niepostrzeżony.
Wszystkie władze umysłowe prezesa skupione były około téj szczęśliwie powziętéj idei, dania przytułku biédnéj opuszczonéj pannie Felicyi u siebie.
Poczciwe człeczysko!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.