Złoto z Porto Bello/Rozdział XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Howden Smith
Tytuł Złoto z Porto Bello
Rozdział XVIII. Złe wróżby
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia S. A. „Ostoja”
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Porto Bello Gold
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XVIII.
Złe wróżby.

Gdyby na miejscu Murraya był człek jakiś inny, mniej pewny siebie, pewno bardzoby się zafrasował i zaniepokoił szeregiem spadłych nań niepowodzeń. Byliśmy bezpieczni, ale i na tem koniec. Król Jakób nabierał wodę tak gwałtownie, że koniecznie należało go osadzić na płaskich, błotnistych brzegach w południowym kącie zatoki. Zaczął przeciekać, jak sito, już wówczas, gdy bezanmaszt strzaskał mu bok, a górne spojenie desek poszły w kawałki. W czasie bitwy z Koniem morskim, a następnie, podczas burzy utraciliśmy z górą osiemdziesięciu ludzi; atoli najdotkliwszą była strata dwóch oficerów. Ciało Marcina znaleziono tuż przy kikucie masztu tylnego... zabił go ten maszt, któremu on tak niedowierzał... O Saundersie nie było ani słychu-dychu i mogliśmy jedynie przypuszczać, że fala zmiotła go z pokładu.
Załoga była w posępnem i mrukliwem usposobieniu, skłonna do rokoszu lub do drwienia z powagi mego dziadka. Po raz pierwszy mieli powód, by kwestjonować jego wszechwładztwo, tak iż trzeba było całej bezwzględności i srogości, by utrzymać ich w karbach — w czem zresztą niemało dopomagał mu Coupeau, a także (wyznam otwarcie) Piotr i ja, bośmy nie chcieli narażać się na hajdamacką swawolę, która nastąpiłaby niewątpliwie w razie udania się buntu tej wielojęzycznej czerni. Dawny galernik wybornie nam sekundował dziewięciorzemienną dyscypliną lub pięścią, co miała cios niezawodny, jak długie osiemnastki, z których bił tak celnie.
Z nadejściem zmroku deszcz i wiatr ustal. Dziadek zwołał pod rufę zbiórkę całej drużyny okrętników, z których wielu jeszcze ociekało krwią od otrzymanej chłosty.
— Stoicie na pokładzie strzaskanego okrętu — przemówił oschle. — Pod pokładem spoczywa tyle skarbów, że każdy może wygodnie urządzić sobie życie, kupować sobie stanowiska, majątki i wszelakie przyjemności, co się komu podoba. Jeden tylko człowiek może wam wskazać, jak naprawić okręt, i zaprowadzić was tam, gdzie będziecie mogli korzystać ze zdobytego skarbu. Tym człowiekiem jestem ja. Jeżeli mnie nie stanie, będziecie skazani pędzić całe życie na zabijaniu kozłów pośród gór tutejszych; jeżeli zaś choć raz jeszcze się powtórzy bałagan, jaki dziś widziałem, to zostawię was wszystkich na wyspie, oprócz tych którzy mi się przydadzą do prowadzenia okrętu. A teraz do roboty! Zanim położycie się spać, żądam, aby pokład był wyczyszczony, a po bokach ustawiono rusztowania celem naprawienia i odświeżenia burtów.
Popędzał ich tak do północy, poczem zmęczonych i nie mogących ustać na nogach odprawił do hamaków.
Rankiem ułożono systematyczny plan zajęć. Za radą Coupeau wybrano zastęp ludzi, na których można było więcej polegać — byli to przeważnie murzyni, Portugalczycy, Włosi i Prowansalczycy — i utworzono z nich drużynę zapasową, pozostałych zaś podzielono na gromadki, na których czele postawiono ludzi, którzy odznaczali się zręcznością w pewnym fachu. Jeden oddział zaczął przyprowadzać do porządku ocalałe żagle tudzież kroić i szyć z zapasowego płótna ożaglowanie na nowy bezanmaszt, który druga gromadka ludzi miała wyrąbać na zboczach Lunety i przytargać na okręt. Trzeci zastęp miał naprawić wszystkie zewnętrzne uszkodzenia pudła okrętowego; czwarty oddział miał zalewać smołą rozluźnione spojenia desek, piąty zaś miał być w pogotowiu do podjęcia niezbędnych reparacyj we wnętrzu okrętu.
Coupeau dostał zlecenie czuwania nad robotami na statku, my zaś reszta zanieśliśmy zwłoki pułkownika O‘Donnella na szczyt małego wzgórka na wschód od zatoki. Tam pośrodku sosnowego lasku ułożyliśmy go na wieczne spoczywanie. Było to miejsce odpowiednie dla tułacza, który nie osiągnął swego celu; szumiały mu drzewne konary, a odległy pogrzmot dunugi grał mu requiem po wieki wieków... Roztaczał się stąd widok na zielone błonia i karłowate zalesia, aż po białą smugę wydm piaszczystych i po błękitną toń morską, połyskującą w słońcu.
Wydawało się, że całe lata zbiegły od dnia wczorajszego. Przecierałem oczy, spoglądając to na spokojną piękność przyrody, to na zgrabne ciało Moiry, klęczącej w rozmodleniu koło kopczyka szarej ziemi, usypanego między sosnowem igliwiem. Na skraju lasku ludzie, którzy wykopali byli mogiłę, grali szyszkami sosnowemi w jakąś hazardowną grę. Piotr wspierał się na muszkiecie, poważny i wzruszony. Dziadek wpatrywał się w morze, przymrużywszy oczy. Gdy mu się przyglądałem, on schwycił mnie za rękaw i odciągnął na bok.
— Pozwalam ci zabawić się, jak zechcesz, przez resztę dnia — odezwał się. — Twoją i Piotra rzeczą jest czuwać nad tą panną. Ja muszę, ile to w mej mocy, przekonać się, co się stało z Flintem!
— A potem? — zapytałem.
— Potem? — brwi mu się zagięły łukowato od zdziwienia. — A niechże ci będzie, Robercie!.. Później będziemy tak postępować jak dotychczas.
— Więc waszmość nie możesz się pozbyć tego szalonego postanowienia? On okazał względem mnie taką cierpliwość, jakgdybym był krnąbrnem dziecięciem.
— Nie jest-ci to szalone przedsięwzięcie, ale przebiegła polityka niezwykłej doniosłości, mój chłopcze. Cóż?, mamy-ż dać za wygraną li tylko z tego powodu, że okręt nasz został pogruchotany?
Potrząsnąłem głową beznadziejnie, ale postanowiłem znów próbować:
— Namyśl się waszmość: można łatwo przysposobić czółno. W niem zajechalibyśmy...
— Wybij to sobie z głowy — przerwał mi z odcieniem zawziętości w głosie. — Mało mnie znasz, Robercie, jeśli sądzisz, że możesz mnie odwieść od tego, com rozpoczął... zwłaszcza co się tyczy tej sprawy, która pochłania całą ambicję mego życia.
— Ależ my...
Tym razem upór zwyciężył.
— Chłopcze, grasz wielką rolę w mych zamierzeniach. Kocham cię bardzo, ale... Ale nie mówmy o tym planie. Nie lubię pogróżek. Niech ci to wystarczy, że nie wolno ci wspominać nigdy o tej kwestji.
Obrócił się na pięcie i opuścił mnie, a niebawem wraz z drużyną smoluchów, idących za nim gęsiego, schował się w gąszczach na niższych zboczach wzgórza.
Słońce przeszło już poza południk, gdy Piotrowi i mnie udało się nakłonić Moirę, by oderwała się od mogiły; ażeby zaś nieco ją rozruszać, poprowadziliśmy ją na ścieżkę wiodącą ku grzbietom Lunety, gdzie kilkunastu ludzi z załogi Jakóba już zrąbało ogromny świerk i ociosywało pień z gałęzi, przygotowując go do odarcia z kory. W lesie przyległym zabiliśmy sporo ptaków; Piotr zręcznie upiekł je na wolnym ogniu, potem zaś, ponieważ ona rozkoszowała się ciszą zboczy górskich, poszliśmy dalej, tam gdzie już nie było słychać dzwonienia toporów, aż nakoniec przybyliśmy do podnóża ostrej iglicy skalnej, która była soczewką Lunety.
Bylibyśmy się tu zatrzymali, ale Moira tyle się nasłuchała o straży korsarskiej, utrzymywanej na szczycie, iż poczęła nalegać, byśmy wspinali się do samego końca, mimo, że godzina była już spóźniona. Ulegliśmy jej życzeniu, gdyż radzi byliśmy wykonać wszystko, coby jej się w tym dniu podobało i przyniosło ulgę w strapieniu.
Była to rzecz trudniejsza, niż się zdawało; słońce już było nisko na zachodzie, gdyśmy dotarli do płaśni na wierzchołku, zakurzeni i zaczernieni od ognisk, jakie tu niegdyś palono na wici. Ale widok stąd był wspaniały. Wyspa rozpościerała się pod nami, jak mapa na stole, od Masztu Przedniego po naszej lewicy ciągnąc się skalistym grzbietem zachodniego wybrzeża do Góry Masztu Tylnego i do przylądka na zachodzie, który przez starego Marcina był zwany Dziobem okrętowym. Po stronie wschodniej nieregularne wybrzeże biegło na północ i południe aż do Zatoki Kapitana Kidda, wrzynającej się zębem w głąb lądu; ta strona była porosła drzewami gęstemi i splątanemi, z wyjątkiem kilku łąk pośrodku wyspy oraz srebrzystych prześwietli kilku drobnych rzeczułek.
Rozpoznaliśmy maszty Jakóba, wznoszące się nad Zatoką północną, oraz wyrąb wśród drzew na północ i wschód od Zatoki Kapitana Kidda — było to miejsce, gdzie Flint zbudował warownię. Naraz Moira zawołała:
— O święci Pańscy, czy to okręt? Spojrzyjno aść, panie Bob! panie Piotrze!
Wskazała na wschód; istotnie widać tam było okręt, a raczej topżagle okrętu, wznoszące się nad krawędzią widnokręgu. Gdyby nie to, że promienie słoneczne słały się poziomo po powierzchni morza i odbijały się od płócien żaglowych, nie dostrzeglibyśmy tego okrętu nawet przez lunetę.
— Tak, to okręt — ozwałem się.
Ja — potwierdził Piotr. — To Flint.
Moira zadrżała.
— Zaprawdę, któżby to mógł być inny? — zapytała. — Zdaje mi się, że żaden z naszych przyjaciół nie przybywa tu na nasze zawołanie.
— Może to okręt królewski... — zacząłem.
— Nie, — sprzeciwiła się, — jeżeli przez tyle lat okręty królewskie nie mogły trafić do tej wyspy, to niewygląda na rzecz prawdopodobną, by miały tu naraz przybyć właśnie w tej chwili.
— Tak, to okręt... — przystałem niechętnie, — okręt o pełnem użaglowaniu...
Ja, wygląda on na okręt Flinta — rzekł Piotr.
Zamilkliśmy na chwilę, przerażeni nagłością, z jaką zmieniły się nasze przewidywania, z chwilą gdyśmy niespodzianie ujrzeli te topżagle, widniejące o parę mil w oddali.
— Teraz rozpocznie się znowu krwawa bitwa — zawołała Moira. — Na mą duszę, czy nie dość szafowano życiem ludzkiem dla tego skarbu? Każdy pieniądz musi być tu krwią zbryzgany!...
— Lepiej choćmy do Murraya — rzekł Piotr, posuwając się w stronę krawędzi płaśni skalistej.
— Ale skądżeby się Flint wziął tu tak prędko? — żachnąłem się. — To rzecz niemożliwa, Piotrze. On nie potrafiłby...
— Potrafił, ja — odrzekł Holender niewzruszony. — Busza przeszła po dwóch gocinach... a okręt mosze być oddalony o ciesięć mil, neen?
Zeszliśmy w milczeniu z Lunety. Zmierzch zastał nas w lesie u jej stóp; drogę powrotną musieliśmy odbywać z największą ostrożnością, tak iż zabrzmiało już osiem uderzeń dzwonka (z taką ścisłością przestrzegano przywróconej karności na lądzie), gdy wyszliśmy z drzew na brzeg Zatoki północnej i jęliśmy przywoływać łódkę.
Na pomoście przywitał nas dziadek, wyświeżony jak zawsze; ubrany był w śliwkowego koloru satynową kurtę i błękitne spodnie pluszowe, w białe pończochy i czarne trzewiki ze srebrnemi sprzączkami; włosy miał pięknie przewiązane czarną wstążką jedwabną.
— No, no — odezwał się — długoście marudzili. Nie jesteś chyba zbyt zmęczona, lubciu? — zwrócił się do Moiry. — Nie zasiadałem do wieczerzy, spodziewając się, że wnet nadejdziecie. Możecie się przekonać, — i zatoczył ręką wokoło, — że nie próżnowaliśmy na pokładzie Jakóba. Zaczynamy wyglądać jak przystało na okręt, hę? Czy nie widzieliście przypadkiem nowego bezanmasztu?
— Lepiej idźcie do kajuty — rzekł Piotr zwięźle.
— Za pozwoleniem? — zapytał Murray.
— Mamy coś powiedzieć waszmości — wyjaśniłem. — Jest to rzecz nie cierpiąca zwłoki.
Przewiercił mnie oczyma i zdaje mi się, że odrazu odgadł, jaką niesiemy nowinę. Brząknął w tabakierkę, otworzył ją i zażył tabaki.
— Tak? — mruknął. — Stąd to wiatr dmucha!
Poczem z wdziękiem i dostojnością, w jakiej celował, podał ramię Moirze i wprowadził ją do kajuty głównej.
— Przynieś-no nam tylko potrawy na stół, Gunnie — rozkazał kuchcie, gdyśmy usiedli. — Usłużymy sobie sami.
I zwrócił się do Moiry.
— Zalecam tę rybę. Jest świeżo ułowiona, a Scypjo — (było to imię murzynka pozostałego przy życiu) — jest mistrzem w przyrządzaniu takich potraw; jak państwo widzą, przyprawił ją zieleniną, którą znalazł w lesie.
— Mało mamy czasu, by jeść, a cóż dopiero podziwiać jadło waszmości — przerwałem opryskliwie. — O zachodzie słońca widzieliśmy ze szczytu Lunety topżagle okrętu, płynącego od wschodu.
— Przypuszczam, żeście go wzięli za Konia morskiego? — odpowiedział.
— Ja — ozwał się Piotr. — To Flint.
— Doprawdy, któżby to mógł być inny? — zapytała Moira.
— Niewątpliwie macie rację — zgodził się mój dziadek. — Dalibóg, ja sam co do tego nie będę się spierał. Nasz wywiad na wschodnim i północnem wybrzeżu nie przyniósł nam żadnych tropów, któreby wskazywały, co stało się z Koniem morskim; gdyby się rozbił, to jakiś jego szczątek dopłynąłby do brzegu. Tak, tak, moi drodzy, szczęście nadal nam nie sprzyja. Flint wyszedł cało z tej burzy. Ale nie jest to jeszcze, Robercie, powodem, byśmy nie mieli się uraczyć tą smakowitą wieczerzą... zwłaszcza, gdy pomyśleć o tem, że przez parę dni następnych nie będziemy jadali tak wykwintnie.
— Waszmości to nie wzrusza? — zawołałem.
— Czemużbym miał się wzruszać? Jest to zła wróżba, w tem się z tobą zgadzam, ale rozdrażnienie na nic tu się nie przyda.
— Waszmość tu nie zostaniesz, neen? — rzekł Piotr.
— Masz zupełną rację, drogi Piotrze. Król Jakób w obecnem położeniu byłby dla nas jeno zabójczą pułapką. Dziś jeszcze go opuszczę i przeniosę się do warowni, którą był łaskaw wybudować nam Flint koło wielkiej przystani.
— A skarb? — zapytałem.
On podniósł w górę szklanicę wina i bacznie jej się przyglądał pod światło.
— Niestety musimy być tam, gdzie jest skarb — odrzekł nakoniec. — Albo też, jeżeli się komu podoba, odwrócimy tę zasadę: skarb musi być tam, gdzie my jesteśmy. Nasi ludzie będą mieli pono dużo roboty w noc dzisiejszą.
Moira wyciągnęła ku niemu błagalne ręce.
— O panie, czemuż choć teraz nie zechcesz wejść w układy z tym okrętem, gdy nadejdzie, by sobie zebrali, czego pragną, i poszli precz? Chyba byłoby to lepsze niż...
— Powoli, powoli! — zgromił ją dziadek. — Część tego skarbu ma dać w sumie 800.000 funtów, przeznaczonych dla przyjaciół twego ojca... oni zaś, moja panienko, są przyjaciółmi króla Jakóba. Jesteś, jak sądzę, dobrą Jakobitką i nie chciałabyś, by nasza sprawa utraciła choć jeden dublon, za który można nakupić muszkietów w Lyonie lub brzeszczotów w Bredzie?
— Nie żywię zbyt gorących uczuć dla króla Jakóba, ani dla nikogo z tych, którzy wysłali mego ojca przed sąd Boga żywego! — krzyknęła Moira. — Co mi tam Jakobita czy Hanowerczyk, czemże na to zasłużył król Jerzy lub Jakób, że musicie siać mord i łotrostwo... że człek zacny i cichy (o ile nie był podchmielony) spoczywa w ziemi niepoświęcanej?! — i zerwała się, drżąc z uniesienia, które skrzesało ogień w jej źrenicach. — Jakobita! Odrzucam precz tę nazwę i tych, którzy jej używają!... Nie dała-ć mi ona nic więcej, jak tylko nędzę, wygnanie i śmierć tej, która mię na świat wydała... a teraz... teraz... ojciec... i jeszcze...
Zalana łzami uciekła z kajuty, a drzwi jej sypialni zatrzasnęły się za nią.
— Biedne dziewczę! biedne dziewczę! — westchnął dziadek. — Dzisiaj był dla niej dzień próby. Musimy być wyrozumiali.
— Waszmość powinieneś paść na kolana, modląc się do niej o przebaczenie, iżeś dla zabawki wciągnął ją w te niebezpieczeństwa! — fuknąłem na niego.
— Dla zabawki, Robercie? — sprzeciwił się łagodnie. — Chyba sam mogłeś teraz nabrać lepszego zrozumienia. Kierowałem się jak najlepszemi powodami, jak najwznioślejszemu pobudkami.
Uderzył w srebrny dzwonek, przed nim stojący; gdy ukazał się Ben Gunn, dziadek rzekł:
— Przyślij mi Coupeau...
Poczem znowu zwrócił się do mnie:
— Ze wszystkich ludzi na tym świecie ty, Robercie, najmniej masz powodów, by ganić mnie za obecność panny O‘Donnell.
— Ja mam ich najwięcej! — odparłem w uniesieniu. — Nieszczęście chciało, że jestem krewnym waszmości, przeto w pewnej mierze muszę podzielać hańbę, wynikającą z aścinych postępków.
On pokiwał smutno głową.
— Słowa! słowa! Jakichże to pochopnych, nierozważnych słów używa nieraz młokos, ulegając ślepym przesądom! Piotrze, odwołuję się do ciebie: czy mój wnuk nie powinien mi być wdzięczny za to, iż nadarzyłem mu sposobność adorowania naszej młodej Irlandki?
Piotr wychylił szklankę wódki.
— Lepiej nie mów już nic więcej, Murrayu — burknął. — Neen. Aść czasem pono mówisz za duszo.
W drzwiach korytarza ukazała się potworna gęba Coupeau.
Oui, m‘sieu? — zaszwargotał.
— Aha, Coupeau! — odrzekł Murray. — Jakiś okręt przybliża się do wyspy; może to Flint, może kto inny. Nas to nic nie obchodzi. Musimy obwarować się na lądzie. Skarb i dostateczny zapas żywności na dwa tygodnie pobytu trzeba będzie przenieść do twierdzy za palisadą, na północ od zatoki Kapitana Kidda. Ludzie będą musieli pracować dziś noc całą, gdy zajdzie potrzeba. Zrozumiałeś?
Oui, m‘sieu — odrzekł puszkarz.
— To dobrze. Pogoń ich odrazu do roboty.
Oui, m‘sieu.
Coupeau niezgrabnym krokiem potoczył się przez korytarz; w chwilę później jego schrypły głos jął wykrzykiwać rozkazy, zakłócając ciszę okrętu.
— Dzielny chłop, ten Coupeau — napomknął dziadek. Nigdy nie żałowałem tego, iżem go ocalił. Ale może byłoby rzeczą dobrą, gdybyśmy poszli na pokład i poparli go swą powagą.
Atoli załoga w mniejszym stopniu, niżeśmy przypuszczali, była skłonna sprzeciwiać się tej nowej pracy. Nietrudno było znaleść przyczynę. Przenoszenie skarbów do warowni nad przystanią dawało im sposobność bliższego zetknięcia się z tem ich mieniem; tak bliskiej styczności jeszcze z niem nie mieli — oczarowywała ich ona, podniecała, oszołamiała. Wprawdzie już raz przenosili całą ładugę z Najświętszej Trójcy, później połowę porzucili na Skrzyni Umrzyka, a dwa dni temu wydobyli resztę do podziału z Morskim Koniem; atoli tamto było zgoła co innego, aniżeli przenosić pękate, ciężkie skrzynki, beczułki i owinięte w płótno sztaby kruszczowe przez szmat lądu, po ciernistych ścieżynach, mgławo oświeconych tu i owdzie latarniami i łuczywem, aż w róg wielkiej stanicy drewnianej, która była cytadelą niezdarnej twierdzy Flinta...
Piotr i ja, wraz z Moirą, Benjaminem Gunn i Scipionem, ruszyliśmy około północy w odwodzie głównej kolumny, opuszczającej pokład Jakóba. Coupeau poprowadził był pierwszy oddział, z którego spotkaliśmy kilku ludzi, jak wracali na okręt, by przynieść drugi ładunek zapasów. Dziadek miał pójść za nami, zabierając z sobą tychże oraz resztę załogi. Na pokładzie Króla Jakóba miało pozostać jedynie dwudziestu kilku ludzi, którzy jeszcze nie wyleczyli się należycie z ran, otrzymanych podczas dwóch bitew z Najświętszą Trójcą i Morskim Koniem, iż niepodobna było narażać ich na przenosiny; umieszczono ich jaknajwygodniej na pokładzie działowym.
Zauważyłem z niepokojem, że gromadki, które nas mijały, wiodły z sobą ożywioną, jakby gorączkową, rozmowę, bynajmniej nie okazując przygnębienia, jakiego możnaby się spodziewać po marynarzach, zaprzężonych do roboty, nie wchodzącej w zwykły tryb zajęć; jednakowoż, milkli od razu, skoro zobaczyli, kim jesteśmy.
— Ci ludzie chyba sobie nie podpili — mruknąłem do Piotra.
Neen — odpowiedział. — Ale stają się pijani przi skarbie.
— Widzicie, jaka to klątwa cięży na wszystkich, którzy go dotknęli — rzekła Moira. — Ach, Najświętsza Panno! bodaj ten skarb spoczywał na wieki wieków w głębinach ziemi, gdzie osadził go Bóg wszechmogący!

Nasze złe przeczucia nabrały uzasadnienia, gdyśmy wywlekli się na piaszczyste zbocza wzgórka, na którym zbudowana była warownia. Skroś drzew ukazał się jaskrawy blask ogromnego ogniska, a zachrypłe głosy nuciły tę ohydną piosnkę marynarską, którą poznałem był na wstępie do bractwa korsarskiego.

„Piętnastu ludzi na umrzyka skrzyni —
Hej — ho! i butelka rumu! —
Piją za zdrowie — resztę czart uczyni! —
Hej — ho! — i butelka rumu!

Nigdy poprzednio nie słyszałem tego śpiewu pomiędzy załogą Jakóba.
Gdy zbliżyliśmy się do częstokołu, ujrzeliśmy poprzez luki garstkę korsarzy, którzy, pociesznie odziani w szerokie pantalony, błyszcząc od kordelasów i pistoletów, wetkniętych za pasem, skakali dokoła watry, jak Mohikanie, odprawiający pląsy nad poległym wrogiem.
Nie zwrócili na nas najmniejszej uwagi, przeto przeszliśmy skwapliwie wpoprzek wykarczowanego placu aż do drzwi stanicy, gdzie stał Coupeau, oparty niedbale o ścianę.
M‘sieu le capitaine ma przijść? — zapytał.
Odpowiedziałem potwierdzająco.
— Prędko przijdzie?
Wzruszyłem ramionami, on zaś chrząknął.
— Może pójdziemy... do tych łotrów — zagadnął.
— Czy dostali rumu? — zapytałem podejrzliwie.
Non. Mają ogień... i widzą dużo pieniędzy.
I urwał.
— Może państwo pójdą — rzekł po chwili i nie czekając na naszą odpowiedź, podążył sam w stronę ogniska.
Wepchnąłem Moirę w głąb stanicy, a sam w towarzystwie Piotra poszedłem za puszkarzem. Chciałem nabić pistolet, ale Piotr pochwycił mnie za ramię.
Neen — ozwał się. — Dokaszemy tego pięściami i głosem... albo nie dokaszemy niczego, Robercie.
Taka była taktyka Coupeau — lecz on polegał głównie na swych pięściach. Wkroczył w środek tancerzy, tłukąc na prawo i na lewo, zaś Piotr i ja szliśmy w jego ślady. Kilku ludzi sięgnęło po kordelasy, ale te wyrwaliśmy im, zanim zdążyli obnażyć klingę. W śród tego harmideru zabrzmiał nagle z mroków ostry głos Murraya, na który nasi przeciwnicy pierzchli z trwogą.
— Do kroćset! — wycedził kapitan. — Czy chcecie, łotry, zapanować nade mną, dlatego że na parę godzin odwróciłem się od was plecami?
— Wystąpił naprzód, stając w kręgu rozświetli ogniska.
Ostrzegałem was nie dawniej, jak w zeszłą noc — mówił dalej ciemnym, jak lód, głosem. — Chyba to powinno było wystarczyć... Coupeau!
Oui, m‘sieu!
— Kto tym razem wszczął burdę?
Puszkarz utkwił swój straszny wzrok w pobladłych twarzach gromady warchołów.
— Ten człowiek.
I jął kolejno wskazywać winowajców.
— On... On... On... On.
— Doskonale rzekł dziadek. — Większość nas woli spać, widząc, że rankiem napewno czeka nas żmudna praca; atoli nie chcę skwasić tych, którzy mają ochotę bawić się dziś w nocy. Owszem, wynajdę im rozrywkę. Coupeau, weź tych pięciu i tych drabów, którzy dokazywali pospołu z nimi, i czuwaj nad tem, by ich zwolennicy wymierzyli każdemu z nich po sto pięćdziesiąt batów.
Przez chwilę trwało milczenie, następnie wzbił się szmer zgrozy; jakiś człowiek począł szlochać.
— Ach, na Boga, panie kapitanie... łaskawy panie kapitanie... my nie wytrzymamy stu pięćdziesięciu batów! Żaden człek nie wytrzyma... Nie mów tego, panie łaskawy. Czołgamy się przed tobą, kapitanie... gotowiśmy umrzeć...
— Powinniście byli wcześniej o tem pomyśleć — odparł Murray niewzruszenie.
— Nie każ dawać stu pięćdziesięciu plag, kapitanie — błagał ktoś inny. — Napewno od tego umrzemy.
— Nie zdziwiłoby mnie to, gdyby tak się stało — przytwierdził dziadek, zażywając tabaki. — Weź ich, Coupeau... i zaprowadź z łaski swej tak daleko, by nie było słychać ich wrzasków.














Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Howden Smith i tłumacza: Józef Birkenmajer.