Złoto z Porto Bello/Rozdział XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Howden Smith
Tytuł Złoto z Porto Bello
Rozdział XVI. Zdrada
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia S. A. „Ostoja”
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Porto Bello Gold
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XVI.
Zdrada.

Świece gorzały jednomiernym, strzelistym płomieniem, nie drgając ani się chybocąc, tak iż cienie padały nieruchomemi bryłami na kobierce ścian kajuty, niby pasma ciemniejszego malowania na gładkiej tafli drewnianej. Powietrze tak było spokojne, że słyszeliśmy wrzawę ptactwa nad zatoką, mlaskanie i syk wody dokoła rudla, pluskanie się ryb, odgłos kroków warty.
Panna O’Donnell udała się do swej sypialni, ledwo przyniesiono wino, bo zarówno jej ojciec jak i Murray przestrzegali w tym względzie skrupulatnie prawideł obyczajności towarzyskiej; pułkownik O’Donnell, jak mi się zdaje, miał w tem i ten powód, iż obawiał się, by ona nie była świadkiem któregoś z jego raz wraz powtarzających się wybryków, kiedy-to on się upijał do utraty przytomności, a ja z Piotrem musieliśmy zanosić go do łóżka, jakeśmy uczynili jeszcze w ową noc pierwszą po jego przybyciu na pokład Króla Jakóba.
Dziadek, w braku innej rozrywki, postanowił wyuczyć Piotra gry w szachy; ku memu rozweseleniu — a winienem dodać, że i Murraya — Piotr, choć nowicjusz, okazał się bardzo groźnym graczem i umiał się bronić bardzo przebiegle.
— Nakoniec mat! — zawołał mój krewniak, rozpierając się w krześle; z pośród nas czterech on tylko jeden miał na sobie surdut i pludry, a mimo to potrafił zachować się spokojnie i chłodno w tej dusznej atmosferze. — Aleś mi dał łupnia, Pietrze! A niechże cię nie znam! Niechciałbym grać z tobą za jakie sześć miesięcy! Gdybyś posunął swego laufra przed ośmiu ruchami... Ale jałowa to rzecz kłócić się o to, co mogło się zdarzyć. Zupełnie to samo, co starać się wywróżyć naszą własną przyszłość.
Piotr zachichotał i mruknął, że „czuje się niedobsze, neen“.
— Wolałbym, żebyśmy mogli powiedzieć: mat! w tej ciężkiej gmatwaninie, w jakąśmy się uwikłali — zrzędził O‘Donnell. — Widzę, że nie zaszliśmy ani na krok naprzód z tymi sprzymierzeńcami waszmości.
I wskazał ręką w stronę okna, wychodzącego na tył okrętu.
— Zabrali-ć oni swoje czterysta tysięcy funtów, ale każdy z tych ludzi miał takiego kozła na czole, jakgdyby zamiast książącego okupu dostali tylko garść piachu. Na Św. Patryka! Pomyśleć sobie, czem byłoby te czterysta tysięcy funtów dla członków angielskiego parlamentu, którzy zaprzedają duszę każdemu, kto ofiaruje im najwyższą cenę!
— Zapłaciliśmy należność, chevalier — odrzekł dziadek. — Jeżeli otrzymamy to, cośmy kupili, tedy wszystko pięknie i ładnie; jeżeli zaś nie... — tu rozłożył ręce, jakby się wymawiając. — Jednakowoż winienem przyznać, że z tej krótkiej wieści, na której musimy się opierać, nie wróżę najpomyślniejszego obrotu rzeczy. Czy zauważyliście, mości panowie, że aczkolwiek noc jest tak cicha, nie słyszymy odgłosów hulanki na pokładzie Konia morskiego?
Istotnie cisza taka panowała w tej chwili, a raczej już oddawna, to jest od chwili gdy wkrótce po zapadnięciu zmroku przeniesiono ostatnią ładugę skarbów na okręt Flinta.
— Czyż więc waszmość sądzisz, że on porwie się do walki? — rzuciłem pytanie. Siedziałem podówczas pod samem oknem, wychodzącem na tył okrętu, tak iż mogłem dostrzec światła płonące na Koniu morskim, migocące bladożółtym blaskiem w gęstej, aksamitnej, podzwrotnikowej pomroczy nocnej.
Spodziewam się, że on wystąpi do walki, mój drogi wnuku — sprostował dziadek me słowa. — Boję się, że kapitan Flint przestał już mi służyć, a jeżeli moje obawy są uzasadnione, to im prędzej potrafimy go rozbić, tem bardziej będę zadowolony. Ale mam zasadę, ażeby nigdy nie myśleć o tem, co może się zdarzyć w przyszłości. Wolę przygotować się na wszelką ewentualność i czekać biegu wypadków.
— A czy waszmość przewidujesz zdradę... jeżeli ten rakarz Flint zwróci się przeciwko tobie? — zapytał O‘Donnell.
Murray zażył znów szczyptę tabaki.
— W pewnej mierze tak, chevalier. Zaciągnęliśmy czujne straże, a działa zostały zaopatrzone w amunicję i odszpuntowane. Nic ponadto uczynić nie mogę. Jedyną przewagą, jaką ma Flint nade mną, jest to, że zmuszony jestem oczekiwać, jaki sposób postępowania poweźmie on sam lub z nakazu swej załogi.
Irlandczyk jednym łykiem wychylił szklenicę gorzałki i zawołał:
— Ba! łatwo to waszmości mówić coś podobnego. Ale powiem waszmości, że zdaniem mojem powinniśmy natychmiast rozstrzygnąć, czy mamy wszczynać walkę z Flintem, czy też wyruszyć na morze.
Dziadek potrząsnął głową.
— Czy tak, czy tak, kiepskaby to była polityka. Walka pociągnęłaby za sobą straty w ludziach i uszkodzenie okrętu, a jeżeliby dało się jej uniknąć bez straty, tem-ci większy nasz zysk. Z drugiej strony, jak ci wiadomo, chevalier, morza są dla nas niebezpieczne... a ponadto Marcin, jako i ja, przewiduje, że w powietrzu zbiera się wielka burza.
— A brońże nas, św. Patryku! — żachnął się O‘Donnell. — Nie potrafię nic a nic zrozumieć z twych zamiarów, mości Murrayu... jako mię tu widzisz! To nawołujesz do walki z Flintem, to znowu mówisz, że należy jej unikać, o ile to możliwe.
— Całkiem słusznie, chevalier — rzekł spokojnie dziadek. — Położenie moje jest niezbyt jasne i ponętne. Wolę nie wywoływać wilka z lasu. Do tego właśnie zmierza moja polityka.
— Ale waszmość nie wiesz, co myśli zrobić załoga Konia morskiego, w tem cała bieda — ozwał się Piotr, odrywając wzrok od pionków, któremi bawił się na stole.
— I to prawda, jużem to zaznaczył, kumie Piotrze — odrzekł dziadek.
— Swojego czasu Bob i ja potrafiliśmy płynąć w nocy od Konia morskiego do Jakóba, — ciągnął dalej Piotr, nie zważając na słowa mojego dziadka. — Mosze potrafimy tego dokonać powtórnie, ja.
— Ha! — krzyknął O‘Donnell, uderzając pięścią w stół. — W sam raz to, czego potrzeba.
Ale dziadek siedział nieporuszony.
— To rzecz możliwa do wykonania! — zawołałem. — A nikt oprócz nas nie będzie o tem wiedział.
Przedziwne, bure oczy Murraya spoczęły na mej twarzy.
— Tak, można to wykonać — potwierdził. — Ale to rzecz niebezpieczna, mój chłopcze. Noc jest cicha i można usłyszeć nawet plusk ryby.
— A ludzie Flinta pewno sprawują pilną wartę — dorzuciłem. — Ale Piotr i ja pływamy doskonale; nie będzie słychać najmniejszego szelestu.
Piotr zaczął zdmuchiwać świece.
Ja — odezwał się. — Nie lubię-ci ja wody, kiedy na niej powstają bałwany, ale kiedy jest spokojna, to bardzo dobsze na niej się czuję.
Dziadek uśmiechnął się i rzekł:
— Byłbym obłudnikiem i głupcem, gdybym odrzucił waszą ofiarę, panowie. Na szwank jest nietylko wystawione życie nas tu obecnych, ale i życie panny Moiry.
Z piersi pułkownika O‘Donnella dobył się jęk.
— Ach, czyżem ci tego nie powiadał, Murrayu, że będziemy kiedyś zdani na łaskę pańskich rozpruwaczy i włamywaczy? A teraz sam musisz przyznać mi rację! Ciężka to sprawa... bodajbym nigdy nie był słyszał twojego nazwiska ani też nie wyjeżdżał z Hiszpanji!
Murray sam zdmuchnął ostatnią świecę.
— Dobrze, dobrze, chevalier — odpowiedział dziadek trochę cierpko, — asan wyjechałeś z Hiszpanji i znajdujesz się na pokładzie Króla Jakóba, a to właśnie, że tu się znajdujesz, jest jedyną ostoją twojego życia... nie mówiąc już nic o zobowiązaniach względem przyjaciół waćpana.
W tej chwili przesunęło się koło nas ogromne cielsko Piotra.
— Idę po linę! — zapiszczał.
— Linę! — głosem przerywanym przez czkawkę jął mówić O‘Donnell. — Jeżeli nie skończymy na pętlicy powroza, to pewno będziemy rzuceni w morze. Mało stoję o samego siebie. Wielu rzeczy napatrzyłem się w życiu i patrzy mi się już kres. Ale nieszczęsny był to dzień, Murrayu, kiedy mnie namówiłeś, bym wziął z sobą Moirę. Nie mogę sobie wyobrazić, co ci wlazło do głowy... młode dziewczę na okręcie korsarskim! To niegodziwość wprost nie do uwierzenia!
— Sza! — strofował go dziadek. — Uczyniłem to z jak najlepszych względów, które zostały potwierdzone wypadkami. Ale oto Piotr. Znalazłeś, Piotrze, linę?
Ja — odpowiedział Piotr i przywiązał jeden jej koniec do nogi od stołu, tak jakem ja to był uczynił w ową noc, gdyśmy tu się zakradali pokryjomu.
O‘Donnell szukał pocieszenia w nowej szklenicy gorzałki; Murray zaś pomógł Piotrowi i mnie się rozebrać i odprowadził nas do okien, wychodzących na tył okrętu.
— Pamiętajcie nie narażać się bez potrzeby — szepnął, gdy przełaziłem przez parapet. — Nadewszystko zaś starajcie się by was nie odkryto. Lepiej nic się nie dowiedzieć, niż dać się zauważyć.
Objąłem już kostkami nóg swobodnie zwisającą linę i byłem gotów ostrożnie zesunąć się do wody, gdy doszedł mnie cichy śmiech dziadka.
— Cóż takiego? — zapytałem.
— Myślałem jeno o tem, jaki to z ciebie stał się zawzięty korsarz.
Zanim zdążyłem odpowiedzieć, on już odwrócił głowę. Zsunąłem się z największą ostrożnością w ciepłą wodę, uważając, by nie słychać było pluśnięcia. W chwilę później Piotr był już koło mnie i poczęliśmy płynąć długiemi, powolnemi poruszeniami w stronę światełek, które były jedyną widoczną cechą Konia morskiego — tak nieprzenikniona była gęstwa tej bezwietrznej nocy. Nie było ani gwiazdki na niebie — a nawet samo niebo było niewidoczne.
Kadłub okrętu korsarskiego przyoblókł widoczne zarysy dopiero wówczas, gdyśmy podpłynęli pod krzywiznę rufy. Jedyna, ledwo pełgająca latarnia paliła się prawdopodobnie w głównej kajucie, gdzie nie było słychać nikogo. Popłynęliśmy przeto wzdłuż sztymborku, przywabieni gwarem głosów, odzywającym się na przodzie okrętu.
Gdyśmy przepływali poniżej buszprytu, Piotr zatrzymał mnie, złożywszy swą łapę na mem ramieniu.
— Tu wydrapiesz się na górę — szepnął mi w ucho. — Oni wsziscy znajdują się na pokładzie. Zdaje mi się, sze palą fajki i wiecują, ja!
Utrzymując się ruchami nóg nawodzie, jąłem oburącz szukać jakiegoś uchwytu nad głową.
— Nie mogę dosięgnąć nijakiej liny — mówię do Piotra.
— Dobsze, wszistko jedno. Ja cię podniosę.
To mówiąc, trzymał się oburącz za ostrogę okrętu i przywarł nogami do brzuśca plichty okrętowej.
— Wyłaź! — naglił mnie. — Wyłaź mi na ramiona. Ja cię utrzymam, ja.
— Ale jeżeli chlupniemy w wodę?
— Nie chlupniemy. Ty wyjciesz do góry, a ja pójdę pod wodę. To wszistko!
Przybliżyłem się do niego i ostrożnie wgramoliłem się na jego ogromne bary, uchwyciwszy pęk jego włosów, by podciągnąć się w górę. Następnie znów stanąłem mu na głowie, a tym razem udało mi się zaczepić rękami za linę buszprytu, która biegła od połowy stengi do sworznia na dziobie okrętu.
— Już się trzymam — szepnąłem. — Zaraz skoczę do góry.
Ja!
Podrzuciłem nogi w górę i oplotłem niemi stach[1], wisząc na nim, jak małpa, zaś Piotr hulnął pod wodę z bełkotliwym pluskotem, jaki mogła wywołać wynurzająca się ryba. Naraz wyszedł na powierzchnię i podpłynął pode mnie.
— Czy moszesz się wydrapać, Bob?
— Zdaje mi się, że tak.
— Dobsze, ja poczekam.
Lina na szczęście była sucha — gdyby była oślizgła od wilgoci, nie potrafiłbym za nic w świecie po niej się wspinać — więc po wielu wysiłkach udało mi się dostać do buszprytu i usiąść na nim okrakiem. O innej porze możnaby stąd widzieć pokład, ale w obecnej ciemności, gęsto zalegającej świat, potrafiłem dostrzec tylko ledwo majaczącą gmatwaninę rej i lin oraz blade światełko na środku okrętu. Pogwar głosów było tu lepiej słychać, acz jeszcze niewyraźnie.
Posunąłem się w dół buszprytu, aż do samego wzniesienia dzioba okrętowego; ale jeszcze i teraz nie mogłem nic dostrzec, nawet na forkasztelu. W każdym razie było rzeczą jasną, że tutaj nie należało się obawiać żadnej straży, przeto zesunąłem się na pokład, następnie zaś na czworakach poczołgałem się W stronę gwaru rozmowy, który, jak się teraz upewniłem, pochodził ze środkowego przedziału okrętu.
Forkasztel był zawalony zapasowemi linami, beczkami z wodą i innym sprzętem żeglarskim — musiałem się strzec, by oń nie zawadzić; zostałem za to wynagrodzony, bo skoro przysunąłem się bliżej, pogwar głosów stał się wyraźniejszy i mogłem już odróżnić poszczególne słowa i całe zdania.
— ... to przebiegła sztuka ten Murray! — ozwał się głos jednego z marynarzy.
— Cokolwiekbyś nam gadał, wszakże nasi kamraci z Jakóba będą walczyć przeciwko nam, — dodał drugi.
— Pewno, że będą!
Był to niezawodnie przesłodzony głos Silvera.
— Któż nie chciałby walczyć za największy skarb, jaki kiedykolwiek wpadł w ręce śmiałych ludzi?
Wpełzałem za działko pościgowe i z poza jego lufy spojrzałem wytężonym wzrokiem na środkowy pokład. Dwie latarnie zwisały z głównej rei, a w ich żółtym blasku widać było załogę Konia morskiego, która gęstą ciżbą, ramię przy ramieniu, przycupnęła dokoła podstawy grotmasztu, gdzie na przewróconych beczułkach rumu siedział Flint, Bones, Silver i kilka innych korsarzy.
Właśnie, gdym przytulił się mocno do lawety, Flint pochylił się wprzód, przyjęty wściekłością.
— A bodajem skisł, jeżeli myślałem, że znajdę takich tchórzów wśród mej załogi! — warknął. — Czy myślicie, że można bez strat wziąć jakąkolwiek zdobycz?
— Juści, — rzekł trzeci marynarz zgryźliwie, — ale jeszcześmy nigdy nie walczyli z Murrayem. Tym, którzy się na to porwali, nie dopisywało szczęście.
Potwierdzający pomruk byt odpowiedzią na te słowa.
— Och! — wybił się nad innych głos Silvera, — tak to zawsze bywa z początku, druhowie; Murray jest taki, jak i inni z pośród nas! Jedna kulka lub pchnięcie sztyletem może kres położyć jego życiu. A jeszcze dodam: któż nie zechciałby narażać życia dla sumy przeszło półtorej miljona funtów w złocie i srebrze najczystszej próby, za które każdy z nas smoluchów mógłby sobie nakupić tyle przyjemności, jakich mało który człek zakosztował w swem życiu?
— Ależ na pokładzie Jakóba pozostało jedynie tyle pieniędzy, co i u nas! — zauważył jeden z poprzednich mówców.
— Masz rację, Tomaszu Allardyce — rzekł Flint. — Ale reszta jest bezpiecznie schowana, nieprawdaż?
— Jedynie ich kilku wie o tym schowku — odrzekł tamten mężczyzna. — Na Jakóbie opowiadano, że tylko trzech chłopa i jedną dziewuchę wysadzono na ląd, aby zakopali skarb.
Flint odpowiedział śmiechem, przejmującym do szpiku kości.
— Cóż, wy myślicie, że tych czworga ludzi, nie licząc Murraya (jedną z tej czwórki jest dziewczyna), nie możnaby wziąć na spytki? Mówię-ć Tomaszu, że skarb cały jest tak jakby już podzielony.
— Najpierw musicie pojmać Murraya — odparł Allardyce.
— A czemużbyśmy nie mieli tego dokonać? — zapytał Silver. — Czyżeśmy nie wzięli tego, co on raczył nam dać i nie dziękowaliśmy mu za to, jak potulne baranki? A czyż on podejrzywa co się święci? W taką noc, jak dzisiejsza, nie będzie nawet wiedział, gdzie jesteśmy, póki nie napadniemy na niego. Damy dwie tęgie salwy, a potem wymieciemy mu pokład.
Przez chwilę nikt się nie odzywał.
— Kiedy zaczyna się przypływ? — zapytał Flint, przeciągając się i poziewując.
— Za jakie dwie godziny — odrzekł Bones.
— ...., muszę jeszcze nieco się przespać — mruczał kapitan korsarzy. — Przystąpcie do głosowania, chłopcy, i zakończcie już raz tę mitręgę. Czy pójdziecie, czy nie pójdziecie? Wszystkim wam wiadomo, czem obdarzy was łaska Murraya, jeżeli kiedy dojdzie do niego wieść o tej naradzie... a nie brak takich, co gotowi to roztrąbić, jestem tego pewny.
Silver podniósł się i stanął wyprostowany, biorąc szczudło pod pachę.
— Kwatermistrz przemawia imieniem załogi — odezwał się. — A mój pogląd w ten się streszcza, że załoga powinna walczyć o swe słuszne prawa. Dość już długo Koń morski pełnił rolę sługusa i chudopachołka, a dziś mamy taką sposobność, jaka prawdopodobnie nigdy już nam się nie zdarzy.
Przez krótką chwilę panowało powtórnie milczenie.
— Nikt się nie sprzeciwia — oznajmił radośnie kuternoga. — Narada skończona! Zachowujcie się cicho, kamraci. Żadnych pijatyk, żadnych bójek! Później będziemy mieli nadto i jednych i drugich!
Ciżba siedzących wiecowników rozbiła się na gromadki, a garstka ludzi poczęła kroczyć w stronę mej kryjówki. Ale jam nie czekał na nich. Pod osłoną armaty przemknąłem się poza beczkę z wodą, stamtąd zaś dostałem się z powrotem do dzioba okrętowego, przekradłem się za krawędź statku i po linie kotwicznej opuściłem się w wodę.
Jakaś wielka biała postać przypłynęła w moją stronę.
— Czi to ty, Bob?
— Tak. Oni chcą napaść na Jakóba, gdy zmieni się przypływ.
On jął płynąć z prądem, nie mówiąc ani słowa. Odezwał się dopiero wtedy, gdyśmy przebyli połowę przestrzeni, dzielącej nas od Jakóba.
— Ten Murray to szczęśliwy chłop. Zawsze zdobęcie to, czego sobie szyczi.
— A czegóż on sobie życzy? — odsapnąłem.
— Teraz pozbęcie się Flinta i załogi Konia morskiego, ja.
— Ale on straci ich połowę skarbu, jeżeli...
— Być mosze, ale mosze też nie straci. Potem zaś pozbęcie się Jakóba.
— Duby smalone, Piotrze, — odrzekłem z oburzeniem, pomimo wielkich zabiegów, by go nie obrazić. — Przecież nie mógłby stąd wyjechać.
— O, on tego nie uczini tutaj... może nawet wcale tego nie uczyni... może djabeł przestanie mu pomagać, ja. Ale jeszeli trafi mu się sposobność, wtedy miej się na baczności, Bob. On się pozbęcie Jakóba, a mosze pozbęcie się i nas samych.
— Dobrze, czemużeśmy więc mu pomagali? — rzekłem półgłosem, przypominając sobie żart mojego dziadka przy rozstaniu ze mną.
— Oto właśnie, w czim jest on kuty na czteri nogi. On tak wszystko usządzić potrafi, sze my musimy mu pomagać, by uratować własną skórę, ja... no i tę małą ciewczynkę. Na nim i na tym Irlandcziku, co pije, jak ciurawa beczka, zgoła mi nie zaleszy. Ale ty i ta ciewczyna... to co innego.
— Czy myślisz, że on zamierza poświęcić nas wszystkich i zabrać cały skarb dla siebie?
— Nie wiem, Bob. Murray to cwany chłop. Jaki cwany — ho-ho! On ciebie lubi; też tę ciewczynę. Mosze i mnie lubi — tego nie wiem. Jest też szetelnym i wiernym sługą tego starego króla, który mieszka w Szymie. Ale jeszeli który z nas wejcie mu w drogę, to on nas pousuwa. A oto on sam!
— Czy myślisz, że on zamierza poświęcić nas wszystkich i zabrać cały skarb dla siebie?
Przed nami wyłoniła się rufa Jakóba, a w jednem z otwartych okien ukazała się kształtna, siwa głowa mego dziadka, niby spłowiały obraz w ramie, widzianej skroś mroku, zalegającego pokój.
— Nad czemś się frasuje — szepnął Piotr. — Mosze tym razem Bóg przemawia głośno do djabła i odwróci go od złych zamiarów.
W tej chwili dobiegł nas całkiem wyraźnie głos dziadka.
— Nazbyt długo zwłóczą; dalibóg, chevalier, jeżeli oni nie powrócą niebawem, to każę podnieść kotwicę i skorzystam z ostatnich fal odpływu, by podjechać do Konia morskiego i doraźnie rozstrzygnąć tę całą sprawę.
Odpowiedź O‘Donnella brzmiała tylko, jak żałośliwe echo z wnętrza kajuty.
— To brzmi tak, jak gdybyśmy mu byli na coś potrzebni — mruknąłem do Piotra, rozgarniając bez szelestu wodę.
Ja. Jesteśmy mu potrzebni. Mosze bęciemy mu potrzebni, gdy on się pozbęcie Jakóba, hę? Jeszeli djabeł go zawiecie, to mosze mu bęcie potrzeba posządnych luci, Robercie.
— Zaraz się dowiemy — odpowiedziałem i uchwyciłem się liny, która dyndała koło rudla.
— Kto tam? — odezwał się mój dziadek, — poruszywszy się nagle.
— Robert — odpowiedziałem półgłosem i zacząłem się piąć do góry.
Murray wespół z O‘Donnellem (ostatni wyrwał się na chwilę ze zwykłej swej markotności) pomogli mi przedostać przez framugę okienną; dziwne to na mnie zrobiło wrażenie, gdym zauważył niezadowolenie mojego dziadka, że zbryzgałem mu wodą jedwabny surdut.
— Nie poniosłeś jakiej rany? — zapytał skwapliwie.
— Nie, nie, — odpowiedziałem. — Pomóżcie czemprędzej Piotrowi tu się wydostać. Tamci ruszają na nas wraz z nastaniem przypływu.
Dziadek stał pomiędzy mną a oknem, tak iż mogłem na twarzy jego dostrzec lekki uśmiech zadowolenia.
— Właśnie tego się po nich spodziewałem, — zauważył. — Musimy sprawdzić warty. Niebardzo to dobrze świadczy o czujności naszych ludzi, że ani nie podejrzywali waszego odejścia i powrotu.
Piotr wtoczył się do kajuty, jak ogromna ropucha.
— Uff! — zapiszczał. — Mam już bąble pod skórą. bęciemy ciś w nocy mieli bitwę, Murrayu, ja?
— Dzięki tobie i Robertowi, drogi Piotrze, będzie to raczej czemś w rodzaju kary niż walki — odpowiedział uprzejmie dziadek. — Waćpanowie pozwolą, że odejdę, by wydać potrzebne zarządzenia.
Brzęk szkłą oznajmił mi, że O‘Donnell napełniał znów swój puhar.
— I cóż to ma być za walka z takimi jak oni? — mruczał markotnie Irlandczyk. — Zdrady, knowania i skrytobójstwa... dalibóg, doskonała noc na tego rodzaju sprawki. O święci Pańscy, gdzie będziemy jutro o tym czasie?
— Z pewnością będziemy już bezpieczni — starałem się go pocieszyć, wkładając jednocześnie hajdawery. — Plugawa i ociężała załoga Konia morskiego żadną miarą nie zdoła nas pokonać.
— Nie bądź aść nadto dufny, panie Ormerod — odparł pułkownik z niepowszednią gwałtownością. — Mniemam, że klątwa niebios zawisła nad całem tem przedsięwzięciem i nad nami wszystkimi.
Mimo to, gdyśmy się już ubrali, on przypasał pałasz i wyszedł wraz z nami na pokład. Ludzie snuli się tu w milczeniu tędy i owędy, z otwartej luki dochodził skrzyp liny, którą wyciągano jedną z armat na pomost działowy. W górze, na masztach, garstka marynarzy rozwijała płachty żaglowe by w razie potrzeby można było manewrować Jakóbem. Na rufie stał dziadek, wydając ostateczne rozkazy Marcinowi, Saundersowi i Coupeau.
— Ty, Saundersie będziesz stał z toporem koło liny kotwicznej, a na hasło, dane przeze mnie, odetniesz ją, by wpadła w morze. Ty Marcinie, zajmiesz stanowisko na środkowym pokładzie; koło głównego i przedniego masztu ustaw ludzi, gotowych do nastawiania żagli, skoro już odetnie się kotwicę. Od ciebie, Coupeau, oczekuję pierwszej salwy, silnej i druzgocącej, a jeżeliby się tak ułożyły warunki to nie żałuj i drugiej palby. A teraz na miejsca, a nadewszystko przykażcie swym ludziom, by zachowali milczenie. Ktoby wszczynał jakieś hałasy, tego nabiję w armatę i wystrzelę nim w powietrze... i niech to będzie mojem wyzwaniem, rzuconem Flintowi!
Oficerowie złożyli ukłon i oddalili się. Jednocześnie Piotr wskazał wgłąb zatoki.
— Patrzcie! — zawołał.
Światełko, pełgające na maszcie Konia morskiego, jęło się chybotać i zagasło. Po paru minutach poszło za niem i jedno ze świateł, połyskujących na środkowym pokładzie. Jeszcze parę minut — i okręt zniknął zupełnie w łonie czarnej nocy.
Dziadek zlekka pociągnął nosem.
— W ciemności człek staje się niedorajdą — bąknął. — Boję się, żem zatracił węch wskutek nadmiernego zażywania Rip-Rapu. Dobrze, dobrze! Może to zdarzenie będzie nauczką dla takich łepaków, jak kapitan Flint... A teraz muszę poprosić waćpanów, byście nie wałęsali się tu i tam. Mamy jeszcze bezmała godzinę do odpływu, ale ostrożność winna być naszem hasłem.









  1. Lina łącząca buszpryt z okrętem (inaczej sztak).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Howden Smith i tłumacza: Józef Birkenmajer.