Złoto z Porto Bello/Rozdział IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Howden Smith
Tytuł Złoto z Porto Bello
Rozdział IX. Wyspa
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia S. A. „Ostoja”
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Porto Bello Gold
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IX.
Wyspa.

Dni, które upływały mi na pokładzie Króla Jakóba, były kubek w kubek podobne jeden do drugiego, chociaż u takiego szczura lądowego, jak ja, cały tryb codziennych zajęć i obowiązków oraz każda zmiana pogody budzi coraz to nową i niepomierną ciekawość. Dziadek umiał utrzymać na smyczy całą tę sforę zajadłych wilków i uzyskać taką sprawność, jaka cechuje karną drużynę marynarki wojennej. Boć też on wyobrażał sobie, że jest jakgdyby admirałem udzielnego autoramentu, a niekiedy w marzeniach widywał Jakóba, zapisanego w poczet floty królewskiej, oraz siebie samego, jadącego pod szeroką banderą na czele eskadry.
— Jego Królewska Mość zapewne nie zamianuje mnie Lordem Admirałem, Robercie, — mawiał, przechadzając się po rufie, przyczem zawsze zakładał ręce poza siebie, a lunetę ściskał pod lewą pachą. — Jestem zwolennikiem zachowania tradycji, a do wspomnianego stanowiska niezaprzeczone prawa mają Howardowie. Ale niższego stanowiska może się dochrapię — naprzykład zostanę admirałem Białych, albo, jeżeli to miejsce już zajęte, admirałem Czerwonych[1]. Rozumiem, że wśród starych wilków morskich będzie wielka zawiść o godność na Białej eskadrze, ale ja też nie od parady noszę głowę na karku. Dla celów politycznych nie należy nigdy poświęcać niczyich zdolności wojskowych lub żeglarskich. Protekcja jest to rak, który z czasem stoczy nawet najpotężniejsze państwo.
Co rana w towarzystwie oficerów odbywał przegląd całego okrętu i nie żałował łajań za opieszałość lub niedbalstwo. Przed samem południem ćwiczono się w obchodzeniu z bronią palną, a popołudniu odbywała się szermierka na piki i kordelasy. Straże pełniono ze ścisłą skrupulatnością. Dniem i nocą wystawiano czatowników na wszystkich trzech bocianich gniazdach, na rufie i grodźcu przednim, a każdy z nich zaopatrzony był w lunetę. Manipulacja żaglami wydawała mi się rzeczą przedziwnie dowcipną, jako że nigdy przedtem nie miałem z tem do czynienia.
Czystość pokładów i komór mieszkalnych była wprost bez zarzutu. Nawet sami majtkowie — choć była to istna zbieranina obwiesiów, zbiegów więziennych, włóczykijów, opryszków, doliniarzy, morderców i warchołów, jakich tylko można było zgromadzić na jednym pokładzie — wyglądali schludnie i ubrani byli wszyscy jednakowo w szerokie hajdawery z twardawego płótna żaglowego, w cycowe pstre koszule i kubraki z irlandzkiej bai.
Jadła było w bród i to, jakem się później przekonał, o wiele lepszego, niż podawano na okrętach królewskich; rumu dawano na tyle, że wszyscy marynarze byli stale podochoceni, nie wpadając jednak w opilstwo. Nie odszpuntowywano beczki na pokładzie, podług zwyczaju Flinta, lecz każdemu wydzielano pełny kubek trzy razy dziennie. Zasię na wodach podzwrotnikowych, jak opowiadał mi pan Marcin, Murray bardzo dbał o to, by zaopatrzyć okręt w świeże owoce, celem uchronienia się szkorbutu i zgubnej febry, grasującej w strefie gorącej.
Oficerowie mieszkali przed kajutą, gdzie, jak przypuszczam, była zbrojownia. Murray zajmował sam kwaterę na rufie, mając jedynie Piotra i mnie za towarzyszy, a do posługi Ben Gunna i dwóch lokajów-murzynków, którzy byli raczej tylko do parady, bo naprawdę to kuchta sam wykonywał całą robotę.
Na wygody nie było się co skarżyć. Dziadek obiecał mi, że będę się tu miał dobrze, jak sam admirał, i naprawdę dogadzano mi tu, jakbym był admirałem lub książątkiem. I Piotr i ja mieliśmy oddzielne sypialnie, które choć bardzo ścieśnione belkami wsporowemi, były i tak obszerne w porównaniu norą, w jakiej gnietliśmy się pospołu, przebywając na brygu.
Główną kabinę już opisałem; dodam jeszcze, że oprócz artystycznych upiększeń znajdowała się wniej wyborowa bibljoteka pisarzy łacińskich, francuskich, włoskich, hiszpańskich i angielskich, a w niej nie brak było dzieł tak świeżych, jak „Historja narodu Irokezów“ naszego Cadwalladera Coldena[2], którą mój ojciec uznawał za arcydzieło gruntowności historycznej; były tu opowieści Smolletta[3], kilka pamfletów i skromnych tomików, opowiadających przygody dzielnych rycerzy, którzy uczestniczyli w walkach r. 1745; było też sporo studjów filozoficznych i rozpraw z zakresu ekonomji politycznej. Widząc, że się nieco interesuję książkami, dziadek polecił mej uwadze dzieło p. de Montesquieu „Duch prawodawstwa“[4], CervantesaDon Kiszota“, PetronjuszaSatyricon“, wspaniały „Życiorys księcia Ormond“, napisany przez Carte‘a[5], oraz „Historję rokoszu“, pióra Clarendona[6]. Co do tej nadmienił:
— Oto, Robercie, prawdziwy i naoczny przykład, do jakich to sukcesów dojść można dzięki pilności, zręczności i wrodzonemu genjuszowi. Imć pan Clarendon był rodem z gminu, jednakowoż doszedł do tego, iż widział swą córkę poślubioną bratu króla angielskiego i jedynie ciemne omylności nie pozwoliły na to, by miał obaczyć jej potomstwo zasiadające na wyniosłościach tronu. Wieleć to ukojenia znajdowałem w rozmyślaniu o jego fortunie, w one chwile, gdy już omal ulegałem zwątpieniu co do rezultatów, mających uwieńczyć moje wysiłki.
Bardzo mu na tem zależało, ażebym był pięknie przyodziany, więc wymógł na mnie przyjęcie kilku ubrań ze swej zasobnej szatni; koniecznych przeróbek w kroju dokonał były krawiec wędrowny, który zbiegł był z więzienia w wigilję dnia, gdy go miano stracić za zabicie kłótliwej żony. Chciał on tak przystroić i Piotra; ale Holender nie chciał się rozstawać ze swym kaftanem z koźlej skóry, przeżartym od soli morskiej, i takiemiż szarawarami. Dziwnie doprawdy wyglądał Corlaer, przechadzając się po pokładzie Króla Jakóba, jak na złość, w stroju leśnego tropiciela, boć nawet nóż myśliwski i siekierka dyndały mu u boku.
Pogodę mieliśmy pomyślną, póki nie dotarliśmy na szerokość geograficzną Florydy, gdzie wichura ciągnąca z północnego zachodu odegnała nas na kilkaset mil od właściwego kierunku naszej drogi i oddzieliła na kilka tygodni od naszego towarzysza. Wskutek tego przydarzenia byliśmy zniewoleni cofać się na północ, ażeby było można przybić do wyspy od północnego wschodu, co jak zaznaczał mój dziadek — było rzeczą konieczną, gdyż w przeciwnym razie musielibyśmy niechybnie przemykać się przez niebezpieczny labirynt wysp Bahama lub żeglować zanadto blisko wschodnich wybrzeży Kuby.
Na zachód od wysp Bermuda — do których nie podchodziliśmy na tyle, by nas miano zobaczyć — spotkaliśmy znowu Konia morskiego, gdyż Flint widocznie doznał tejże samej przygody, co i my; odtąd jechaliśmy dalej samowtór. Od czasu do czasu z bocianich gniazd dostrzegano inne okręty; lecz ponieważ Murray wielce się troszczył, by nie ściągnąć na siebie niczyjej uwagi, przeto na krzyk: „Żagiel — heej!“ — zbaczaliśmy natychmiast w innym kierunku, byleby okrężną drogą wyminąć natrętów. Ta okoliczność, łącznie ze stratą czasu, wywołaną przez burzę, przeciągnęła naszą jazdę prawie o miesiąc dłużej, niżeśmy się spodziewali, tak iż od wyjazdu z Nowego Jorku upłynęło jedenaście tygodni, zanim na widnokręgu, ponad błękitnymi oparem rozgrzanego morza, zamajaczyła gromada skalistych wierchów o szczytach gołych i martwych.
Dziadek, raz tylko rzuciwszy okiem przez objektyw, podał mnie szkła i rzekł:
— To jest owa wyspa. Te wierchy poznałbym choćby na końcu świata.
Podwójna soczewka pozwalała dokładnie rozróżnić pofałdowany spłacheć lądu, który wznosił się jakgdyby piętrami z nad morza, przechodząc kolejno od wydm piaszczystych do łańcucha małych wzgórz, które na zachodnim brzegu dochodziły do poważnej wysokości, biegnąc prawie przez całą długość od północy na południe. Część środkowa wydawała się gęsto zalesiona; drzewa pięły się po stokach aż na odległość jakich kilkuset stóp od szczytów górskich, które były nagie i skaliste; środkowy i najwyższy z nich, mgłami obwisły olbrzym panujący nad wyspą miał zbocza strome, skrzesane[7].
— To Góra Lunety — ozwał się dziadek, zważając, z jaką usilnością przyglądam się temu wierchowi. — Tam to wystawiamy czaty, gdy stoimy w przystani, a imię tej góry niektórzy nadają całej wyspie. Atoli naprawdę ta miejscowość nie ma ustalonej nazwy, tak iż każdy ją przezywa wedle swego widzimisię. Lepiej to jeszcze zrozumiesz, gdy ci nadmienię, że Góra Lunety znana jest równie jako Maszt Główny. Czy widzisz dwa inne wysokie wierchy w jednej z nim linji, jeden na południu, drugi na północy? Ten północny nazywają Fokmasztem (Maszt Przedni), a jego bliźniak na południu nosi miano Bezan-maszt (Maszt Tylny).
Mieliśmy wiatr od bakortu[8], kierując się na wschód od zrębu wyspy, a gdy dziadek mój domawiał słów powyższych, zatoczyliśmy już wielkie koło. Skaliste granie zniżyły się, przechodząc w lesiste wiszary; spostrzegłem też migotliwy blask strumienia, który wpadał do zatoczki.
— Czy to wasza przystań? — zapytałem.
— Nie, ona nie jest wcale tak wygodna, jak ta, do której zawijamy zazwyczaj — odparł Murray — chociaż w razie burzy bywa wcale bezpieczna; nazywają ją Zatoką Północną. Główna przystań, znana pod nazwą Limanu Kapitana Kidda, wrzyna się w południowo-wschodni cypel wyspy.
Podmuch wiatru ustawał, co było dla nas okolicznością pomyślną, jako że potrzeba nam było szerokiego morskiego przestworu, by móc bezpiecznie opłynąć wyspę; wybrzeże wschodnie, choć gładkie i piaszczyste, nie miało ani dogodnych ostoi ani spławnej głady[9]. Podpluski wodne raz wraz zalewały płaskoć[10], ożywając się ustawicznym hukiem, zagłuszającym skrzypienie lin naszego statku i wrzawę morskiego ptactwa, którego nieprzeliczone chmary jęły kołować nam nad głowami, w miarę jakeśmy podjeżdżali bliżej. O pół mili w tyle za nami chybotał się Koń morski, jadąc śladem naszego nurtu. Gdy spojrzeć w stronę morza, wszędy kres widnokręgu zlewał się z nieobjętym obszarem oceanu.
Dla mnie, przyzwyczajonego do zabiegliwego życia małej ruchliwej mieściny lub do rozchwianych wierzchołów drzewnych w leśnym ostępie, co pod swemi nieuciszonemi konary daje schron wszelakim dzikim ludziom i zwierzętom, było coś przerażającego w tem osamotnieniu skrawka lądu, który widniał przed nami.
Był tu niejako w pomniejszonych rozmiarach cały kontynent, posiadający przylądki, zalewy, rzeki, góry, lasy i pola — a jednakże jakiemże wydawał się pustkowiem na tle zielono-modrej wody! Jak mniemam, miała ta wyspa najwyżej trzy mile wzdłuż, licząc od północy na południe, a zapewne niewiele więcej nad milę — w miejscu gdzie była najszersza. Lecz gdym na nią spoglądał z rufy Króla Jakóba, wydawało mi się, że jest ona mniejsza od zielonej plamki, zwanej Wyspą Gubernatora, która znajduje się przy ujściu Rzeki Wschodniej naprzeciw Nowego Jorku. A jakichże, serce rozdzierających, okropności widownią był ten mały szmat lądu! Ileż tu się dokonało aktów bezlitośnego wiarołomstwa!
Gdyśmy zbliżyli się do brzegów wyspy, zauważyłem kępy zwikłanych z sobą drzew, które porastały przeważną część jej powierzchni. Nieco iglastych kłodzin dochodziło do wcale pokaźnych rozmiarów, lecz większą część leśnego zadrzewienia stanowiły sękate, wichrem połamane karły, niekształtne chojaki i parości. Całe to miejsce, gdy mu się było przyglądać zdaleka od lądu, czyniło wrażenie przykre i odpychające — budziło taką zgrozą jak milczące okrucieństwo, bijące z postaci ślepego Pew.
Załoga Króla Jakóba wpatrując się w wyłaniający się zarys brzegu, zastygła niejako w cichości zaciekawienia, które niepomału mnie zdziwiło. Ludzie zaprzestali rozmów, nie słychać było niczyich żartów; brasowanie lin i przekręcanie rej wywoływało jedynie parę zwykłych okrzyków i przyśpiewów: „hej — ho“ — bez których żeglarz nie potrafi nic wykonywać... ani źle ani dobrze.
Zwróciłem na to głośno uwagę, a dziadek, stojąc koło mnie i patrząc przed siebie w zamyśleniu, uśmiechnął się.
— Gdyby najbliższe tygodnie miały nam przynieść wywczasy i hulankę, musielibyśmy dołożyć niemało wysiłków by utrzymać karność — ozwał się. — Ale w obecne] chwili powinnością naszej załogi jest trud i cierpliwość, o czem oni wiedzą i czego już zakosztowali. Dlatego to Robercie, oni teraz milczą.... a nie pod wrażeniem klątwy złych czynów, którą, jak ci się zdaje, wyczytać można w całej okolicy. Wyspa ta niemało widziała złego, w to nie wątpię. Ale ludzie, a zwłaszcza żeglarze mało się troszczą o zło, które było — jeżeli tylko sam kraj może dogodzić ich potrzebom. Nie nie, mój chłopcze, pomimo wszelkich upiornych wspomnień, jakie się wiążą z Zatoką Kapitana Kidda, będzie mógł jeść, nie bojąc się choroby, gdyż Jakób będzie tak cicho spoczywał pod osłoną przystani, jak gdybyśmy się znajdowali na suchym lądzie.
— Upolujemy tu nieco ciczizny, ja — odezwał się Piotr, a w głosie jego znać było radość.
I wskazał na zboczą jednego ze wzgórza z tej strony Lunety; spojrzawszy tam, widziałem przez chwilę sznur białych kropek, skaczących z urwiska na urwisko.
Murray roześmiał się.
— Masz bystry wzrok, przyjacielu Piotrze, — zauważył. — Lecz gdybyś wziął sobie do pomocy moją lunetę, przekonałbyś się, że to, co widziałeś, były kozły... jak powiadają, ma to być potomstwo trzody pozostawionej tu niegdyś przez dawnych flibustjerów, którym jesteśmy za to niezmiernie wdzięczni. Koźlęcina ani się umywa do dziczyzny, ale można jej oddać pierwszeństwo nad soloną wołowiną i wieprzowiną, a wyborne kąski młodego koźlęcia gotowanego w mleku jego matki — wszak nie jesteśmy obowiązani do zachowywania przepisów mojżeszowych — mogą przemówić do podniebienia tak niezaprzeczonego smakosza, jak waćpan. Dzikie ptactwo i młode kaczki też nie są do pogardzenia, będziemy też mieli wielkie zapasy ryb i ostryg. Ba, mogę waćpanu zapewnić różne przyprawy do naszego pożywienia, które cię wnet pogodzą z losem.
Piotrowi twarz się rozjaśniła.
— To dobsze — powiedział. — Ja, teraz będę mógł spokojnie nabijać szołądek, nie naraszając go na buszliwość fal morskich.
Kilka mil na południe od tej góry widać było białą opokę, wystającą z morskiej mierzei; nieopodal znajdował się mały ostrówek, a za tymże druga, nieco większa, wyspa. Murray dał rozkaz sternikowi, by skręcił na wschód, a niebawem po długich kołowaniach skierowaliśmy się na południowy wschód, by ominąć szereg rew[11] podwodnych. Na przód okrętu wysłano człowieka z ołowianką, a kilku innych sprawdzało jego sondowania wzdłuż całego pokładu aż do rufy. Głębokość snadzizny wahała się od dziesięciu sążni aż nieco poniżej pięciu; atoli Murray spokojnie kierował wciąż naprzód swój okręt, a Koń morski szedł wciąż dokładnie naszym śladem, — aż nagle skręciwszy na sztymbork[12] znaleźliśmy się w przystani rozleglejszej i głębszej od zatoki Północnej, mając po prawicy brzegi mniejszej wysepki, a po lewicy samą wielką wyspę.
Dziadek poruczył Marcinowi kierownictwo okrętu i podążył w stronę, gdzie staliśmy obaj z Piotrem, rozglądając się wokoło. Mieliśmy już wiatr od strony mniejszej wyspy, a ponieważ dął z mniejszą siłą, więc i statek posuwał się wolniej. Woda wydawała się przedziwnie spokojna — zamiast kołysać nas to w tę to w tamtę stronę, jedynie marszczyła się i z cicha pomrukiwała gdy pruła ją ostroga naszego statku. Skwar słoneczny, którego nie chłodził swobodny napływ odmorskich podmuchów, stał się wprost niepomierny. W kilka chwil pokłady były już tak gorące, iż niepodobna było się ich dotknąć, i nie mogliśmy oprzeć się dłonią o burtę.
Nie było tu płaskoci ani gładziny, jeno iłowe trzęsawiska, porośnięte aż do zasięgu wody pokręconemi, wielokorzennemi drzewami, których połyskujące, bladozielone listowie tworzyło szeleszczącą zaporę, nieprzeniknioną dla ludzkiego oka. Cieśnina zaginała się, idąc za krawędzią mniejszej wysepki, a opodal obaczyliśmy ujście małej rzeki, przypominającej tę, która wpadała do Zatoki Północnej.
— Na sztymbork, panie Marcinie! — zawołał dziadek, przyłączywszy się do mnie i do Piotra. — Steruj na prawo, uprzejmie proszę. Tak, na tę rewę. Zatrzymamy się na głębokości poniżej trzech sążni. Przykaż, by spuszczali kotwicę.
Marcin rzucił rozkaz. Rozległ się gwizd; następnie doszedł nas szczęk i zgrzyt opadającej liny, a wreszcie donośny plusk, który spłoszył ptactwo, iż z wrzawą wzbiły się w powietrze, — i Król Jakób zabujał się na kotwicy tuż pod samym spychem mniejszej wyspy. Dziadek wyciągnął rękę nad balaski.
— Tę wyspę, Robercie, nazywają Wyspą Szkieletów — ozwał się. — Mówię ci to, ponieważ taką zgrozą i ciekawością przejmują cię najokropniejsze szczegóły z naszej przeszłości. Niestety muszę otwarcie powiedzieć, że nie znam wiarygodnych podań objaśniających tę nazwę. Piraci mają zwyczaj nazywać miejscowości, jak im się podoba, ni przypiął ni przyłatał, skoro im tylko przyjdzie fantazja.
— Czy możemy wyjść na ląd? — zagadnąłem, nie bacząc na jego szyderstwa.
— Róbcie co chcecie — odrzekł, wzruszając ramionami. — W każdym razie muszę wszystkich swoich ludzi zaprząc do roboty na pokładzie i nie mogę żadnego uwalniać po to, by miał was pilnować.
Ja, ja — nalegał Piotr. — Zapolujemy sobie na kozły, hę?
— I owszem, jeśli macie ochotę — zgodził się Murray. — Ben Gunn wynajdzie wam parę lekkich muszkietów lepszych niż nasze krucice. Każę spuścić łódkę i będziecie mogli sobie w niej płynąć.
— A nie boisz się waszmość, że uciekniemy? — zapytałem z ciekawości.
— Jakimże sposobem? — żachnął się ów. — Rozejrzyjcie się dokoła.
— Możemy zbudować statek — oświadczyłem, — a conajmniej tratwę.
— A dokądże to pojedziecie? — przyparł mie dziadek do muru. — Morza tutejsze są burzliwe i rzadko odwiedzane przez żeglarzy. Zresztą sądzę, że nie potrafisz zbudować okrętu w ciągu tego czasu, przez jaki pozostawię cię w spokoju. Nakoniec zaś, mój kochany wnuczku, muszę ci przypomnieć, że obiecałeś mi dopomóc w pewnej sprawie.
— Nie potrzebuję zważać na to zobowiązanie, w razie gdy mi się trafi sposobność ucieczki, — starałem się świecić bakę.
— Może nie potrzebujesz — odrzekł dziadek, — jednakże będziesz do tego zmuszony.
To rzekłszy, oddalił się, polecając Saundersowi, by kazał spuścić czółno na wodę. Nie odzywał się już do nas ani słówkiem, aż do chwili, gdyśmy zaopatrzyli się u Benjamina Gunna w broń i węzełek z żywnością i powróciliśmy na pokład. Wtedy przestał doglądać opatrywania głównej rei i dogonił nas w korytarzu.
— Pragnę nadewszystko, Robercie, — rzekł do mnie, — postępować z tobą łagodnie. Dlatego proszę cię, byś mi wierzył, że myślę jedynie o waszem bezpieczeństwie, gdy wymagam od was przyrzeczenia, iż wrócicie na pokład najpóźniej w godzinę po zachodzie słońca.
— Czemuż to? Cóż to szkodzi... że...
W tej chwili tuż za nami przybił Koń morski. Żagle miał bezładnie powykręcane to wdół to wgórę, a z rufy, pokładu środkowego i forkasztelu rozbrzmiewały rozkazy i odpowiedzi, płynące z ust kilkunastu znajdujących się tam łudzi. Flint w czerwonym kapeluszu uwijał się na rufie, wtrącając swój głos tubalny do tego zgiełku, ilekroć zamieszanie przechodziło już w rozprzężenie. Pew zgarbił się nad helmątem[13], a zielony daszek przysłaniał mu oczy, prochem wypalone; Jan Silver stał koło niego, wspierając się na rzeźbionej kuli mahoniowej, a jego spokojny, miły głos był jedynym dźwiękiem, jaki można było rozpoznać w rozgardjaszu, panującym na pokładzie tego niesfornego statku.
— Hej, do licha, ale ci to była... ...podróż, Murrayu! — wrzasnął Flint.
— Jesteśmy już na miejscu — odrzekł dziadek grzecznie.
— Juści! ale co tu z sobą poczniemy? — odkrzyknął mu Flint. — A bodajby mnie..., jeżeli wiem, co pięciuset... myśli robić przez tyle miesięcy!... chyba tylko chlać rum i kłócić się dla rozmaitości!
— Należy oporządzić wasz okręt, człowiecze — odparł Murray. — On się tego domaga!
Flint w odpowiedzi rzucił przekleństwo. Koń morski stał nazbyt daleko, by można było rozróżnić wszystkie słowa kapitana, wszakże usłyszałem urywek pierwszego zdania:
— ...oporządzić okręt? Tylko... kiep... oficer marynarki miałby ochotę... swój...
Dziadek, jak to miał we zwyczaju, ruszył parę razy po gallijsku[14] ramionami i zażył tabaki.
— Podobno kapitan Flint chce iść ze mną na udry. Dziwny on z usposobienia, a jednocześnie człek to tęgi, Robercie, pomimo całej jego głupoty i zaślepienia. Ale wróćmy do twego zapytania. Chciałeś się dowiedzieć ode mnie, co ci się złego przydarzyć może na lądzie. Odpowiem ci, że dokładnie nie wiem, lecz mówiąc bez ogródek, że posłużę się językiem naszego sojusznika, może ci się to przydarzyć „kroćset......“ i innych przypadłości. Dlatego radzę, ażebyś wracał na okręt najpóźniej w godzinę po zachodzie. Żal mi cię bardzo, Robercie, ale nie będę mógł ci pozwolić na opuszczenie okrętu, jeżeli mi nie dasz słowa, że dotrzymasz tego warunku.
— Daję na to słowo waszmości — odpowiedziałem krótko i zacząłem zstępować za Piotrem po drabinie ku narządzonej już łódce.
Wzięliśmy się do wioseł i pomknęliśmy poprzez liman w kierunku ujścia rzeczułki, którą widzieliśmy z pokładu Jakóba; droga wypadła nam tuż koło żółtego kadłuba Konia morskiego. Ze strzelnicy ozwał się przeraźliwy krzyk i koło czarnego wylotu wystającej armaty ukazała się ruda łepeta Darbego Mc Graw.
— Chwała Bogu, panie Bob, a więc pozwalają paniczowi chodzić, gdzie mu się żywnie podoba? Musi tam pan chyba być w wielkich łaskach. Czy już zrobili panicza oficerem?
Miałem mu już coś odpowiedzieć, gdy z wyniosłej rufy spadło na nas chmurne spojrzenie Flinta.
— Bodajem skisł! — ozwał się z przekąsem. — Toć to bękart Murraya! nikt inny! Cóż ty na to, Billy?
Nad burtą ukazała się zwierzęca twarz Bonesa.
— To jeniec! — zadrwił Bones. — A hula sobie na swobodzie, widzisz, Flincie? Murray jeździł aż do Nowego Jorku, ażeby go porwać, a teraz, do..., pozwala mu jechać na ląd!
Chodźno tu na okręt, kochasiu! — zawołał na mnie Flint.
— Jedziemy na ląd — odpowiedziałem, — i mamy się czego śpieszyć.
Flint popatrzył na nas wilkiem.
— Dobrze, przyjdziesz tu jeszcze niedługo. A kiedy dostanę cię swe ręce, to cię nauczę mores! Na Jakóbie zawiele jest polityki i faworyzowania! Nazywajże go sobie ciotecznym dziadkiem czy wujeczną babką, a ja, Jan Flint, powiem mu, że jest .....
Darby, cały zadyszany, przypędził na rafę i stanął obok niego.
— Ach, czy pozwolisz mi pojechać z panem Bobem, kapitanie? — zawołał. — Nie odmawiaj mi! Doprawdy, nie widziałem się z nim już przez całe trzy miesiące.
— Nie pozwolę — warknął Flint, odwracając się do nas plecami. — Czy już ci się sprzykrzył ten okręt, Darby? Czy nie jesteś naszem szczęściem? Czyż mam cię puścić i zniweczyć to szczęście, pozwalając ci na włóczęgę z bękartem Murraya?
— Prawdę mówiąc, jest on prawym synem mego starego pana, u którego ja służyłem w Nowym Jorku, drogi kapitanie, a okazywał mi zawsze tyle dobroci, że byłem do niego bardzo przywiązany, naprawdę, naprawdę, byłem bardzo przywiązany! Pozatem mam ogromną ochotę wyjść na brzeg po tylu tygodniach i miesiącach, któreśmy...
Flint poklepał go po ramieniu jakby żartobliwie i rzekł:
— E, jeżeli o to idzie, że chciałbyś wyprawić się na ląd, to całkiem inna sprawa. Ja sam też mam ochotę iść na brzeg. Bill, skrzyknijno całą wiarę do łodzi, urządzimy sobie wspaniałe polowanie na kozły koło Lunety. Jan Silver upitrasi je dla nas. A wytoczcie ze dwie baryłki rumu! Dalej, chłopcy, dalej żywo! Zabawimy się, jak przystało na uczciwych korsarzy!
Odpowiedział mu zgiełk radosnych wrzasków i wiwatów, ja zaś odbiłem wiosłami wstecz.
— Słyszysz, Piotrze? — rzuciłem przez ramię.
Ja, to śle!
— Nie możemy jechać tam gdzie oni.
Neen.
Zadumałem się, przyglądając się uważnie ukształtowaniu większej wyspy, wznoszącej się przed nami po przeciwległej stronie zalewu. O jakie pół mili na wschód od rzeki, do której zmierzaliśmy przed chwilą, drugi jeszcze ponik, mniej ponętnie wyglądający, przesączał się do zatoki poprzez łęgi mokradeł. Poza nim, w kierunku wschodniej krawędzi wyspy ciągnęły się odsłonięte zdziary i piaskowiska. Luneta i występujące przed nią wyniosłości rysowały się w dali, o jakie parę mil na zachód w sam raz w przedłużeniu wyspy i obu strumieni.
— Tu będziemy bezpieczni, Piotrze, — odezwałem się. — Oni nie wybierają się w tę stronę, a jeżeliby przypadkiem chcieli zajść nam tyły, tedy zdołamy dostrzec ich zawczasu.
— Mosze bęcie lepiej, jeszeli wrócimy na okręt — odpowiedział Piotr z wahaniem.
— Ani myślę odparłem nadąsany. — Nie będziemy szukali niebezpieczeństwa, ale jeżeli ono zajdzie nam drogę, to stawim mu czoło!
Ja — rzekł Piotr i pochylił się nad wiosłem.
Nie wjeżdżaliśmy w łożysko drugiej rzeki, gdyż trzęsawiska, które ciągnęły się wzdłuż jej biegu, nie pozwalały nigdzie wylądować, tylko przytwierdziliśmy łódkę na ławicy piaskowej, po drugiej stronie cypla, który zasłaniał nas przed oczyma załogi Konia morskiego. Następnie wzięliśmy rusznice i przedzierając się pomiędzy drzewami, poszliśmy w głąb lądu; po tarasowatem zboczu piaszczystem dostaliśmy się na szczyt małego wzgórka, skąd poprzez prześwietlę między sosnami roztaczał się dalszy widok. Widać było i Konia morskiego — od którego boków raz wraz odbijały łodzie i dążyły ku ujściu pierwszej z dwu rzek; ponad grzbietem Wyspy Szkieletów widniały marsy Króla Jakóba.
— Dobreby tu miejsce było na warownię — zauważyłem.
Ja — rzekł Piotr. — Moszna tu nawet znaleść wodę.
I wskazał na pasmo zarośli, ciągnące się wzdłuż piaszczystego stoku wzgórka, które, jakeśmy się domyślali, musiało zawdzięczać swą zieloność źródełku, bijącemu na szczycie.
— Skorośmy już znaleśli wodę, najlepiej bęcie coś przekąsić — dorzucił.
— Lecz jakże będzie z kozłami? — zawołałem. — Przecież mieliśmy...
— Nie, — uparł się Holender, — nie bęciemy strzelać. Jeszli bęciemy strzelać, korsasze usłyszą i przyjdą tutaj. Poczekamy tu, aż oni wsziscy wyjadą na bszeg. Wtedi wrócimy do Murraya.
— Nie chcę być pozbawiony pierwszej przyjemności, jakiej zaznać możemy po tylu miesiącach — opierałem się jak dziecko.
— Uczinimy to za drugim razem — odpowiedział Piotr spokojnie. — Na prziszły raz sam Murray też pójcie z nami, ja.
— Tak, ale...
— Bąć-sze teraz rozsądny. Bob. Indianie są barankami wobec tich łotrów, ja. Wróćmy na Jakóba. Niezadługo oni wsziscy dostaną się na ląd i zaczną chlać w najlepsze. Gdy się upiją, będą chcieli nas pozabijać, ale nie będą mogli wiosłować, neen.
I o zmroku odpłynęliśmy, jak niepyszni, z powrotem do Króla Jakóba, a w uszach brzmiała nam wrzawa majtków Konia morskiego, ucztujących na wybrzeżu.









  1. Flota angielska rozpadała się dawniej na 3 eskadry czyli dywizje: białą, czerwoną i błękitną. (Przyp. tłum.)
  2. Przypis własny Wikiźródeł Cadwallader Colden (1688–1776) — lekarz, pełniący obowiązki gubernatora brytyjskiej Prowincji Nowy Jork, pierwszy brytyjski przedstawiciel kolonialny przy Lidze Irokezów, autor pierwszej pracy na temat historii plemion irokeskich pt. The History of the Five Indian Nations (1727).
  3. Przypis własny Wikiźródeł Tobias Smolett (1721–1771) — szkocki pisarz, autor powieści lotrzykowskich i piracko-przygodowych. Zob. hasło w Wikipedii.
  4. Przypis własny Wikiźródeł O duchu praw (fr. De l’esprit de loix) — traktat filozoficzny z 1748 roku. Zob. hasło w Wikipedii.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Thomas Carte (1686–1754) — angielski historyk, jakobita, autor m.in. Life of James Duke of Ormonde, biografii Jamesa Butlera, księcia Ormond (1610–1688) — angloirlandzkiego polityka, przywódcy rojalistów irlandzkich, lorda namiestnika Karola I i Karola II.
  6. Przypis własny Wikiźródeł Edward Hyde, hrabia Clarendon (1609–1674) — angielski mąż stanu, dyplomata, prawnik, historyk, doradca króla Karola I, lord kanclerz Karola II, autor m.in. The History of the Rebellion and Civil Wars in England (historia angielskiej wojny domowej w XVII w., wydana w latach 1702–1704).
  7. Dla lepszego zrozumienia topografji wyspy należy mieć przed oczyma mapę, załączoną do „Wyspy SkarbówR. L. Stevensona (Świat podróży i przygód, tom I-szy). Przyp. Red.
  8. Z lewej strony okrętu.
  9. Spokojna toń.
  10. Płaskie wybrzeże, plaża.
  11. Ławica, mielizna w morzu.
  12. Prawy bok okrętu.
  13. Rękojeść steru, inaczej hamulec.
  14. Gallowie — Celtowie, plemię obejmujące Szkotów, Irlandczyków, Walijczyków i Bretończyków; Język ich nazywa się do dziś dnia galickim (Gaelic). (Przyp, tłum.).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Howden Smith i tłumacza: Józef Birkenmajer.