Złoto i krew/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Złoto i krew
Podtytuł W szponach czerezwyczajki. Powieść sensacyjno-szpiegowska
Wydawca Bibljoteka Najciekawszych Powieści
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ST. A. WOTOWSKI.
ZŁOTO i KREW
(W szponach czerezwyczajki)
powieść sensacyjno-szpiegowska
WARSZAWA
Bibljoteka Najciekawszych Powieści


ODBITO CZCIONKAMI
ZAKŁ. DRUKARSKICH
W. PIEKARNIAKA
WARSZAWA
ORDYNACKA 3







ROZDZIAŁ I.
Tajemnicze zlecenie.

— Cóż to takiego? — zawołał z przerażeniem Korski.
W rzeczy samej, idący przed nim o kilka kroków mężczyzna, po pustym i ciemnym o tej wieczorowej porze placyku, nagle zachwiał się i runął.
— Cóż mu się stało? — powtórzył i szybko podbiegł do leżącego.
Nieznajomy był wysokim i dość tęgim człowiekiem, ubrany dostatnio, w kosztowne futro, a na jego palcach połyskiwały drogie pierścienie. Leżał teraz nieruchomo na ziemi, a tylko jego wargi wymawiały jakieś wyrazy z trudem.
— Co, panu? — zawołał Korski i pochylił się nad leżącym.
Ten otworzył oczy, spojrzał na Korskiego, poczem wybełkotał:
— Otruli mnie! Otruli... Spełnili swą pogróżkę!
— Któż pana otruł? — zapytał, coraz więcej zaniepokojony.
Lecz nieznajomy, którego twarz stała się tak blada, jak kartka papieru, nie dał wprost na zapytanie odpowiedzi, a cicho wyszeptał:
— Czuję, że za chwilę umrę! A nikt nie pomści nawet mej śmierci! Lecz ty, jeśli jesteś przyzwoitym człowiekiem, możesz mi oddać wielką usługę...
— Moje nazwisko brzmi Korski. Z zawodu literat — zawołał poruszony do głębi. — Uczynię wszystko, co pan mi rozkaże.
Konający obrzucił raz jeszcze badawczym wzrokiem Korskiego i wyszeptał:
— Pójdziesz natychmiast, ale natychmiast — na ulicę Kredytową... Pod numer 123... Tam zamieszkuje na pierwszem piętrze pani Czukiewiczowa... Wymienisz jej dwie cyfry... 23 i 15... Będziesz pamiętał... 23 i 15...
— Tak... tak... — powtórzył zdumiony — 23 i 15... Czy ta pani zrozumie?
— Doskonale zrozumie! — teraz Korski spostrzegł dopiero, że nieznajomy przemawia wybitnie cudzoziemskim akcentem. — Zrozumie... Grozi jej ogromne niebezpieczeństwo... Spełnisz mą prośbę?...
— Spełnię!...
— Jedno tylko jeszcze... — wargi mężczyzny poruszały się coraz powolniej, a głos brzmiał cicho. — Jedno... Nachyl się bliżej...
Korski, aż ukląkł na ziemi i przyłożył do jego ust swe ucho.
— Jedno... — tamten ledwie z siebie wyrzucał wyrazy. — Ani słówka nie szepniesz... o tem... nikomu... A zwłaszcza... Policji!...
— Policji?
Korski, zdumiony tajemniczem zleceniem, zawahał się chwilę, lecz nie chcąc drażnić umierającego, oświadczył:
— Przyrzekam!!!
— Ach, więc.... — wymówił tamten i nie dokończył zdania.
Drgnął jeszcze kilka razy, oczy mu zaszły bielmem. Skonał.
Korski powstał z klęczek i oszołomiony wypadkami, spozierał na stygnące zwłoki, gdy wtem rozległ się obok niego głos:
— Co tu zaszło? Zbrodnia?
Drgnął i odwrócił się. Obok stał posterunkowy, który zjawił się niespodzianie.
— Pan ten — wyjaśnił Korski — szedł przedemną i nagle upadł! Gdy zbliżyłem się, aby go podnieść, umarł!
— Ciekawe! — mruknął policjant. — A gdy pan nachylał się nad nim, nic nie mówił do pana?
— Owszem! Że go otruto!
— Otruto! Więc zbrodnia! Więcej nic nie nadmienił?
Korski zmieszał się na chwilę.
— Nic, nic! — odrzekł. — Bełkotał jakieś słowa bez związku... Dobrze ich nie pojąłem.
Skłamał i wnet żałował, że kłamie, lecz obecnie już cofać się było zapóźno.
Tymczasem policjant, nachyliwszy się z kolei nad zwłokami, badał zawartość kieszeni zmarłego. Wyciągnął paczkę banknotów, zawierającą znaczniejszą sumę, złoty zegarek i jeszcze jakieś drobiazgi.
— Hm!... — mruknął nagle. — Niema ani paszportu, ani papierów! Trudno będzie natychmiast ustalić tożsamość!
— Dziwne! — bąknął Korski.
— Nie ustali się dziś, to ustali się jutro! — oświadczył policjant. — Zaraz wydam zarządzenia, aby zabezpieczyć zwłoki...
— Czy jestem jeszcze potrzebny?
— Chwilowo, nie! — odparł posterunkowy. — Później, u sędziego śledczego! Zechce pan tylko pozostawić mi swe nazwisko!
Korski pośpiesznie wyciągnął paszport i wypełnił tę formalność. A gdy posterunkowy poczynił odpowiednie zapisy w swym notatniku, uchylił kapelusza i odszedł.
Teraz dopiero znalazł się naprawdę, w duchowej rozterce. Co znaczyło tajemnicze zlecenie, owa obawa przed władzami i w jaką niezrozumiałą przygodę on się wplątał? Kim była ta pani Czukiewiczowa i jaki ukryty sens zawierały kabalistyczne liczby 23 i 15...
Lecz, skoro zataił ten szczegół przed władzami, należało już brnąć do końca. Pójdzie natychmiast na tę Kredytową, a jeśli cała sprawa wyda mu się podejrzaną, zawsze będzie miał dość czasu, aby o wszystkiem szczerze wyznać sędziemu śledczemu.
Placyk, na którym miał miejsce tragiczny wypadek, trawiony ciekawością, postanowił wskoczyć do pierwszej napotkanej taksówki, chcąc tam co rychlej się znaleźć.
— Na Kredytową!! — zawołał, wsiadając do samochodu i zatrzaskując drzwiczki za sobą. — Tylko, prędko.
Rzucił się na siedzenie, lecz w tejże chwili z jego piersi wydarł się okrzyk przerażenia.
— Kto tu?
Pojął, że w nieoświetlonem aucie nie znajduje się sam. Jakaś mocna ręka pochwyciła go za gardło, a druga błyskawicznie przytknęła chustkę do twarzy.
Daremnie szarpnął się kilka razy. Poczuł mdły i słodki zapach, od którego ogarniała wielka niemoc... Przestał się bronić, zemdlał...
Kiedy Korski rozwarł oczy, stwierdził, że znajduje się w słabo oświetlonej izbie. W jakiemś podziemnem pomieszczeniu, zapewne, bo nigdzie nie było widać okien, a oświetlała je tylko, wysoko umieszczona pod sufitem elektryczna lampka. Urządzenie izby stanowił drewniany stół, kilka krzeseł oraz obita ceratą kanapka, na której leżał Korski.
Po pokoju chodził wielkiemi krokami wysoki mężczyzna, którego twarz przesłaniała czarna maska. Spostrzegłszy, że Korski powraca do przytomności, zbliżył się do kanapki i dość uprzejmie wymówił:
— Bardzo nam przykro, że musieliśmy w ten sposób postąpić z panem! Lecz, nie było innej rady! A co dalej nastąpi, zależy wyłącznie od pana!
Korski zerwał się ze swego miejsca.
— Co to wszystko ma znaczyć? — zawołał z gniewem. — Zbójeckie napady w śródmieściu! Proszę mnie, natychmiast, uwolnić.
— Może i uwolnimy! — odparł spokojnie zamaskowany nieznajomy. — Lecz wprzódy pragnę zadać parę zapytań!
— O co?
Z pod maski, świdrujące oczy nieznajomego wpijały się uporczywie w twarz ofiary.
— Co panu mówił — zabrzmiał ostry głos — ów mężczyzna, który upadł na placyku, zanim skonał!
Korski drgnął i zrozumiał. Dopiero rozpoczynała się przygoda i co miało oznaczyć tajemnicze porwanie.
— Nic nie mówił! — odparł przezornie.
— Nic?
— Oczywiście! Bo kiedym się nachylił nad, już nie żył!
— Hm... hm... — zauważył nieznajomy drwiąco. — To czemuż kazał pan się wieźć na Kredytową? Czy nie do niejakiej pani Czukiewiczowej?
Zapytanie to padło tak nieoczekiwanie, że Korski poczerwieniał gwałtownie.
— Nie znam takiej osoby! — wymówił, starając się zachować spokój.
— Nie zna pan? — wyrzekł tamten. — Możliwe! Ale jechał pan do niej, aby zakomunikować jakieś zlecenie! Czy wolno się dowiedzieć, na czem ono polega? Radziłbym być z nami szczery, bo nowe kłamstwa pociągną dla pana niemiłe konsekwencje!
— Jakie?
— Niezbyt przyjemne!
Korskiego porwała pasja.
— Dość tej komedji — wykrzyknął. — Tych błazeńskich masek i głupich zapytań! Zastraszyć się nie dam...
Zamaskowany mężczyzna roześmiał się głośno i klasnął w dłonie. Na progu wnet ukazał się inny mężczyzna, również zamaskowany.
— Słuchajno! — rzekł pierwszy do tamtego drwiąco — Ten ptaszek nie chce śpiewać, a nawet nam grozi! Przynieś, nasze zabaweczki, które mu przemówią do rozumu!
— Zabaweczki!
— Rozżarzone żelazo! A później go zwiążemy i ściągniemy mu buty!
— Łotry! — zawołał Korski.
Wykrzyknik ten nie uczynił na obecnych najmniejszego wrażenia.
— Wymyślaj, ile chcesz! — mruknął pierwszy mężczyzna, który zadawał zapytania i skinął na drugiego.
Obaj rzucili się na swą ofiarę.
Choć, Korski już nieco przygotowany był na ten atak i zdążył uskoczyć do kąta izby, nie pomogło mu to wiele. Osłabiony narkotykiem, nie mógł stawić skutecznego oporu, dwum atletycznie zbudowanym i daleko silniejszym przeciwnikom — i rychło legł związany, z powrotem na ceratowej kanapce.
— Zbóje! Zbóje! — powtarzał, w bezsilnej złości.
Lecz mężczyźni, jakby nie zwracali na niego uwagi. Wyszli, na chwilę, do sąsiedniej izby, a gdy powrócili, w ręku jednego z nich widniał rozpalony do czerwoności żelazny pręt.
Drugi przyskoczył do Korskiego i nie trwało sekundy, gdy ściągnął mu obuwie.
— Gadasz? — znowu zapytał.
Korski, nie był lękliwy, a miał taki charakter, że zacinał się podwójnie, w obliczu niebezpieczeństwa.
— Powtarzam wam, że nie mam pojęcia czego odemnie chcecie...
— Nie kłam! Nie ukrywaj!
Korski, w milczeniu odwrócił głowę.
Myślał, w jak straszliwej sytuacji, niespodziewanie się znalazł, przez obcego, zgoła nieznanego mu człowieka. Myślał i o swej narzeczonej, jasnowłosej Jadzi, która go niespokojnie oczekuje, pewnie od godziny i nie wie, co się z nim stało.
— Trzeba być szaleńcem, żeby tak postępować, jak ty postępujesz! — mówił pierwszy, zamaskowany mężczyzna. — Nawet nie wiesz, o co chodzi, a bawisz się w bohaterstwo! Na co, próżno, szukać guza...
Korski milczał.
— Szkoda czasu! — warknął drugi. — Łagodnością nic nie wydobędziesz z niego! Zaczynamy...
Rozpalony do czerwoności pręt od którego szedł dym i żar, zbliżał się w kierunku obnażonych nóg Korskiego.
Dotykał ich prawie...
— Ach! — rykął Korski, nieludzkim głosem.


ROZDZIAŁ II.
Panna Jadzia.

Jadzia Dulembianka, córka zamożnego fabrykanta, nerwowo krążyła po wytwornie urządzonym saloniku.
Czemuż nie nadchodzi Korski? Stach, jej narzeczony? On zazwyczaj, taki punktualny.
Już dziewiąta wieczór, a miał być o siódmej...
Kilkakrotnie chwytała za słuchawkę telefonicznego aparatu, rzucając numer Korskiego. Lecz tam nie odzywał się nikt, bo Korski mieszkał po kawalersku, a gdy wychodził z domu, pokój jego pozostawał pusty.
Widocznie, był nieobecny. Cóż się z nim stało?
— Wypadła Stachowi, jaka nieoczekiwana przeszkoda? — z rozgoryczeniem pomyślała panna Jadzia. — Nieładnie z jego strony, że mnie nie zawiadomił! Porządną mu dam za to burę!
Och, gdybyż mogła dojrzeć panna Jadzia, że w tejże chwili, biedny Stach Korski, leżał związany na ceratowej kanapce, a groźny, rozżarzony do czerwoności żelazny pręt, unosił się nad nim!
— Niedobry! — szepnęła — Niedobry...
Panna Jadzia również miała swe poważne troski i sądziła, że Korski posłuży jej dobrą radą. Odkąd jej ojciec, starszy już wdowiec, zakochał się w tej przeklętej Marcie Dordonowej i wprowadził ją do swego domu, życie stawało się nie do zniesienia, a wrzód należało przeciąć jaknajszybciej.
W przedpokoju zabrzmiał przeciągły dzwonek. Rychło, rozwarły się, otwarte przez pokojówkę drzwi, a do saloniku wbiegła trzydziestoletnia, przystojna, o wybitnie wschodnim typie kobieta.
Marta Dordonowa. Silna brunetka, o zmysłowych ustach i wielkich wyrazistych oczach. Wyczytać w nich było można i namiętność i niezłomną wolę. Podobne osoby, nie cofają się przed niczem, a do celu dążą, nawet po trupach.
— Czy, zastałam dyrektora? — zagadnęła pannę Jadzię uśmiechając się na pozór przyjaźnie, choć oddawna zarysowała się pomiędzy niemi źle ukrywana niechęć.
Jadzia udała, iż nie widzi wyciągniętej w jej stronę dłoni, przybranej w białą rękawiczkę.
— Ojca niema w domu! — odrzekła sztywno. — Kazał panią przeprosić! Wypadło mu jakieś posiedzenie!
— W takim razie — Dordonowa nadal grała komedję czułości — zaczekamy na niego! Zechce mi pani, panno Jadziu, chyba dotrzymać towarzystwa?
— Pani, jeśli tego sobie życzy, może pozostać! — padła niegrzeczna odpowiedź. — Ale ja wyjdę z pokoju...
— Czemu?
— Bo żadnej przyjemności mi nie sprawia jej obecność, ani z nią pogawędka.
Policzki Dordonowej poczerwieniały.
— Panno Jadziu! — wymówiła. — Od pewnego czasu, zauważyłam, że pani mnie nienawidzi! Wolno zapytać, czemu się to dzieje? Czy dlatego, że zamierzam poślubić pani ojca?
Ostra zmarszczka zarysowała się na czole panny Jadzi.
— Skoro pani nalega — rzekła — szczerze odpowiem! Dawno już, pomiędzy nami powinno było nastąpić to wyjaśnienie! Skorzystam teraz z chwili, że ojciec w domu jest nieobecny! Tak! Nienawidzę panią, bo jest złą i przewrotną kobietą!
— Złą? Przewrotną? — tłumiony gniew zadźwięczał w głosie pani Marty.
— Tylko zła i przewrotna kobieta, może postępować, jak pani postępuje! Ma pani lat trzydzieści kilka, ojciec z górą sześćdziesiąt! Proszę więc, nie opowiadać, że pani go kocha! Jej chodzi wyłącznie o pieniądze...
Marta nie hamowała się dalej.
— A pani żal — syknęła — że mniej dla niej pozostanie!
— Och! — w głosie Jadzi zadźwięczało niekłamane oburzenie. — W jednej sukience gotowam wyjść z tego domu! Mam narzeczonego, przyspieszę datę ślubu i bez grosza od ojca, damy sobie radę! Lecz pani, za drugą matkę nie uznam nigdy! Więcej jeszcze... Nie daruję jej nigdy, że pragnie omotać i unieszczęśliwić starego człowieka, zaślepionego przez namiętność. Bo, do czego pani dąży? Wyciągnąć zeń jaknajwięcej i go zgubić...
— No... no...
— Uczynię wszystko, aby biednemu ojcu otworzyły się oczy!
Dordonowa, podniosła się ze złoconego krzesełka, na którem na chwilę zajęła miejsce.
— Nie zamierzam — oświadczyła ze znakomicie odegraną dumą — nadal słuchać pani wymysłów! Ani odpowiadać na jej niesłuszne posądzenia! Przemawia przez panią, dziwna do mnie nienawiść, a czas pokaże, jak bardzo się myliła! Lecz, pozwoli pani, że o treści dzisiejszej rozmowy powiadomię dyrektora. Niechaj, on decyduje...
— Wiedziałam — wykrzyknęła Jadzia z pogardą, — że pani tak postąpi! Przedstawi mnie pani, oczywiście, jako złą i zazdrosną dziewczynę! Bardzo proszę! Nie ulęknę się walki.
Trzasnęły drzwi. Dordonowa opuściła mieszkanie Dulembów.
Wsiadła do pierwszej napotkanej taksówki, rzucając szoferowi po cichu adres.
Rychło się znalazła pod nowoczesna kamienicą, na jednej z bocznych ulic. Dobrze znaną sobie drogą, przebiegła przez podwórko i zadzwoniła do małego, parterowego mieszkania.
Otworzył je, wysoki, wygolony mężczyzna i ze zdziwieniem zapytał:
— Tak wcześnie? Sądziłem, że później przyjdziesz!
— Zaszły nieoczekiwane wypadki — jęła pośpiesznie wyrzucać z siebie. — Dyrektora nie zastałam w domu, a ta mała poczyna się buntować!
— Buntować!
— Grozi, że nie dopuści do małżeństwa z ojcem! Radź, co robić?
Po twarzy mężczyzny przebiegł dziwny grymas.
— Gdy stary się zakocha — powiedział sentencjonalnie — nic go w namiętności nie powstrzyma! A przeszkody podniecają jeszcze bardziej!
— Tak! Pewna jestem tego idjoty! Lecz, ta Jadzia może nam porządnie zaszkodzić.
— Uprzedź Dulembę! — mruknął — Bóg wie co, może mu napleść dziewczyna!
— Na szczęście, nie wie nic o nas! — odrzekła, poczem, zmieniając temat zapytała. — Czy posuwają się twoje sprawy z Czukiewiczową?
— Nie nadzwyczajnie i trudno z nią trafić do ładu! Coprawda, nie otrzymała jeszcze tego, co miała otrzymać!
— Komplikacje?
— Nawet bardzo poważne! Obawiam się, że tamci będą mocniejsi od nas!
Marta zmarszczyła czoło. On, tymczasem, powstał ze swego miejsca.
— Skoroś wcześniej przyszła — powiedział — to wykorzystam tę chwilę! Pójdę do niej i przemówię jej do rozumu, bo czas nagli! A ty zajmij się dyrektorem...
W chwilę później Marta, w rzeczy samej dzwoniła do dyrektora Dulemby, wiedząc, gdzie go odszukać. Tajemniczy jej towarzyszy zaś dążył pośpiesznie na ulicę Kredytową.

Około północy dyrektor Dulemba powrócił do domu, w jaknajgorszym humorze. Był to średniego wzrostu, otyły sześćdziesięcioletni mężczyzna, którego niezwykle staranny ubiór oraz ufarbowane resztki włosów, okalające łysinę i uczernione wąsiki, świadczyły o spóźnionych pretensjach do młodości i chęci podobania się niewiastom.
Mamrotał on do siebie jakieś gniewne słowa, usta mu wykrzywiał wyraz zawzięty — i bez namysłu, podążył do pokoju, zajmowanego przez pannę Jadzię. Zastukał.
— Nie śpisz, jeszcze?
— Proszę, ojcze!
Panna Jadzia, choć znajdowała się w swej sypialni, nie myślała jeszcze o udaniu się na spoczynek. Trapiła ją nieobecność Korskiego, a sercem jej poczynał już targać niepokój, czy nie spotkał go, jaki nieoczekiwany wypadek.
Pozatem, przeczuwała, że rozmowa z panią Martą, pociągnie za sobą niemiłe konsekwencje.
Dyrektor wszedł, starannie zamknął drzwi za sobą, poczem przystanął przed zasłanym jedwabnemi poduszkami i poduszeczkami tapczanem, na którym siedziała jego córka.
— Coś ty znowu narobiła, nieznośna dziewczyno? — począł z tłumioną pasją.
W milczeniu podniosła nań swe wielkie, niby zdziwione oczy, udając nieświadomość.
— Nie rozumiem, papo?
Czerwona, zazwyczaj twarz Dulemby stała się prawie ponsowa.
— Jak śmiałaś się obejść w ten sposób, z panią Martą. Wszak wiesz, że jest moją narzeczoną i mimo twych dąsów ją poślubię! Zapraszam panią Martę do nas na kolację, sam zatrzymany dłużej na posiedzeniu, do domu na czas powrócić nie mogę, a ty, zamiast, przyjąć ją grzecznie, przyzwoicie, prawisz jej skandaliczne impertynencje.
Panna Jadzia nie zamierzała się zapierać.
— Żadne impertynencje! — odrzekła. — Powiedziałam tylko to, co mi oddawna leżało na sercu.
— Mianowicie?
— Że jest złą i przewrotną kobietą! Że, nie kocha cię wcale, ojcze, a pragnie tylko twoich pieniędzy!
Dyrektor aż się zgiął, jakby go trafił niespodziany cios.
— Na jakiej zasadzie, to mówisz?
— Na zasadzie, głębokiego, moralnego przekonania.
— Nieprawda! Wszystko to są twoje uprzedzenia i kaprysy! Pani Marta jest najzacniejszą kobietą i niejednokrotnie dała mi dowody wielkiego uczucia i przyjaźni!
Panna Jadzia zerwała się z tapczana i podbiegła do ojca. Wsparła swą rączkę na jego ramieniu i serdecznie zajrzała mu w oczy.
— Papo! — prosto z duszy biegły jej słowa. — Otrzeźwiej! Daj się przekonać! Co ty właściwie wiesz, o pani Marcie? Że jest przystojną i dobrze ubraną kobietą! Pozatem, nic! Bo niedawno przyjechała do Warszawy, podobno, z Rumunji! Czy znasz jej życie! Może to zwykła awanturnica, grająca świetnie komedję przywiązania? Taką kobietę pragniesz wprowadzić do naszego domu, na miejsce mojej nieboszczki matki, którąś ongi tak bardzo kochał?
Pod wpływem ostatnich wyrazów panienki, Dulemba drgnął i zbladł lekko. Ale, wnet, otrząsnął się z wrażenia. Ta wspaniała, zmysłowa Marta, działała nań tak, że gotów był wszystko dla niej poświęcić!
— Pozostawmy umarłych w spokoju! — wyrzekł nieco głuchym głosem. — I mnie się należy jeszcze coś od życia! Wszystkie twoje zarzuty, nie są oparte na niczem! Przez dziwny egoizm, pragniesz mnie pozbawić szczęścia! Ale, daremne są twe wysiłki.
— Daremne?
— Nie zmienię mego postanowienia! Poślubię panią Martę! Ty zaś, możesz ją w duszy nienawidzieć, ile ci się podoba, na pozór, jednak, musisz zachować formy zewnętrznej przyzwoitości!
— Nigdy nie zdobędę się na to!
— Tem bardziej, że wychodzisz za mąż za Korskiego i niedługo będziemy pod jednym dachem!
Panna Jadzia, choć bardzo jeszcze młoda osóbka, odziedziczyła po ojcu upór i stanowczość.
— Dopóki będę w tym domu — oświadczyła z energją — uczynię wszystko, co w mej mocy, aby nie odwiedzała go... ta Marta... Więcej jeszcze... Nawet, wbrew twej woli, postaram się ocalić cię, ojcze!..
Lecz i dyrektor, gwałtowny z natury, miał tej rozmowy dość.
— Milcz! — wybuchnął nagle wielkim gniewem — ty, bezczelna dziewczyno! W jaki sposób, odzywasz się do mnie? Za długo, znosiłem twoje fochy! Jestem, zdaje się, tu panem i nikt nie będzie narzucał mi swoich kaprysów! Więc zapowiadam! Albo, zmienisz natychmiast postępowanie, albo ty ustąpisz z mego domu! I zechciej, powstrzymać się na przyszłość od wszelkich uwag!
Odwrócił się od Jadzi, nie czekając na jej odpowiedź i trzęsąc się z oburzenia wybiegł z pokoju.
A ona tylko smutno pokiwała główką.


Rozdział III.
Walka o życie.

Świdrujące spojrzenia zamaskowanych mężczyzn wpijały się w twarz Korskiego.
Rozżarzony żelazny pręt dotknął jego obnażonej stopy. W mrocznej izbie czuć było swąd spalenizny.
— Bandyci! Mordercy! — ryknął z bólu i... szarpnął się gwałtownie.
— Smakuje? — zapytał złośliwie wyższy drab, pochylając się nad leżącym. — Zaśpiewasz?
Korski pojął, że tu żartów niema i że cało z pułapki nie wyjdzie.
A pręt zbliżał się znowu.
— Zastanów się?
Korski nagle powziął decyzję. Z nikąd nie mógł się spodziewać ratunku.
— Powiem! — wyrzucił z siebie zduszonym głosem, w którym dźwięczał ledwie tajony gniew i ból.
— Powiesz? — pręt oddalił się niespodzianie a biegnący od niego żar przestał parzyć Karskiego.
— Tak!
— Słuchamy?
— Dobrze! A czem wy zagwarantujecie, że skoro wyznam wam to, co posłyszałem, będę wolny i nie stanie mi się żadna krzywda?
Wyższy mężczyzna w masce wyrzekł uroczyście:
— Daję ci na to najświętsze słowo! Nie pragniemy, ani twej śmierci, ani kalectwa! Sam zmuszasz nas do okrucieństwa przez głupi upór! Powiesz i będziesz wolny... Doprawdy, osłem trzeba być, jak ty, żeby nadstawiać karku dla ludzi, których nieznasz wcale, a którzy może są zbrodniarzami.
Choć Korski miał już wyrobione zdanie, a za najgorszych łotrów, uważał swych oprawców, udał, że te argumenty przemawiają mu do przekonania. Zresztą, od kilku minut, w jego głowie zrodził się pewien plan.
— Więc, słuchajcie! — rzekł — Zapewniam was, że nie znam mężczyzny, który w moich oczach skonał i przedtem nie widziałem go nigdy...
— Wiemy o tem!
— Otóż, gdy upadł, mamrotał tylko słowa bez związku. Ukląkłem przy nim i przyłożyłem moje ucho do jego ust..
— Dalej... dalej...
— Wtedy dobiegły mnie wyrazy... Zawiadom, natychmiast Czukiewiczową, że umieram... Mieszka na Kredytowej.
Korski mówił to bez skrupułów, bo napastnicy, i tak wiedzieli, że udawał się na tę ulicę i do tej osoby. Ale dalszy ciąg postanowił zmienić.
— Wymienisz jej dwie cyfry! — powtarzał zlecenie umierającego. — Lecz, nie wspominaj o tem nikomu....
Nieznajomi w maskach, z widocznem podnieceniem, chwytali wyznanie Korskiego. To właśnie spodziewali się posłyszeć, a o te liczby im najwięcej chodziło.
— Cyfry? Jakie cyfry? Prędzej...
— 17 i 40! — skłamał najspokojniej, podczas, gdy prawdziwe liczby brzmiały 15 i 23.
— 17 i 40! — mruknął wyższy mężczyzna, jakby go te cyfry przejęły rozczarowaniem. — Nie rozumiem. A możeś się przesłyszał?
— Nie!
Nowa nieufność zabłysła w świdrujących oczach, za maską.
— Może starasz się wprowadzić nas w błąd!
— Powiadam wam, że nie! Toć nie mogę wam wymieniać innych liczb, niżli te, jakie dotarły do mego słuchu! Jeśli, wzbraniałem się, wymienić je dotychczas, to dlatego, że przysięgłem umierającemu zachować tajemnicę! Ale, w rzeczy samej, namyśliłem się, że niema potrzeby dla całkowicie obcego człowieka narażać się na niebezpieczeństwo i kalectwo!
Wymawiając to, z akcentami świetnie udanej szczerości, Korski spozierał uważnie na swych oprawców i cieszył się w duchu ze swej drobnej zemsty.
Bo, zamaskowani mężczyźni, spoglądali teraz na siebie nawzajem, jakby milcząco szukając rady jeden u drugiego.
— 17 i 40! — wyrzekł, wreszcie, niższy po namyśle. — Cóż, możebne! Sądzę, że ten gagatek nas nie zwodzi!
— Zapewniam...
Drugi napastnik zdążył się też zastanowić.
— Nie miałby celu! — mruknął. — Skoro raz zdecydował się mówić. Przedtem, bawił się tylko w jakieś niezrozumiałe bohaterstwa! Więc, napewno te liczby?
— Tak!
— Ano — dodał, niby kończąc jakąś swą myśl — sprawdzimy!
A ty — zwrócił się do Korskiego — jeślisz nałgał to mocno tego pożałujesz! Bo wszędzie cię odszukamy i potrafimy po raz drugi w nasze ręce pochwycić. Jak z twych papierów wynika, które pozwoliliśmy sobie przejrzeć, nazywasz się Korski, zamieszkujesz na Wspólnej i jesteś literatem.
Całą siłą woli ukrył mimowolne drżenie.
— Nie skłamałem!
— Tem lepiej! Gdyż my dotrzymujemy słowa i wnet będziesz wolny! Moglibyśmy cię zabić, żebyś nigdy przeciw nam nie świadczył, lecz nie lubię niepotrzebnych zbrodni! Nawet, znaczna krzywda ci się nie stała, bo żelazny pręt dotknął cię tylko lekko i oparzył powierzchownie...
Istotnie, Korski nie czuł wielkiego bólu.
— A teraz!... — wymówił wyższy nieznajomy.
Jakaś chustka spadła na twarz Korskiego. Znów poczuł słodki i mdły zapach chloroformu. Ponownie, stracił przytomność.
Tym razem ocknął się w szczerem polu, a chłodny wiatr muskał jego policzki. Zdala pluskała Wisła, świeciły tysiączne światła Warszawy i długa galerja latarni mostu Poniatowskiego.
— Dotrzymali słowa! — mruknął, przypominając sobie przeżytą przygodę. — A wywieźli, pewnie, w przeciwną stronę, abym nie mógł odszukać miejsca, gdzie się nademną znęcano...
Obmacał kieszenie. Nie brakło ani dokumentów, ani portfelu z pieniędzmi, ani zegarka. Był ubrany, jak poprzednio w futro i obuty, a obok na ziemi spoczywał kapelusz. Słowem, nic nie przypominało, że niedawno jeszcze znajdował się w jakiejś katowni. Nawet, gdy powstał na nogi i stąpnął, rana nie odezwała się bardzo dotkliwie, bo choć piekła trochę, mógł chodzić bez trudu.
Mimo to, jednak, w Korskim zagrała podrażniona ambicja. W taki sposób, nikt jeszcze w życiu, z nim, znanym literatem, się nie obszedł.
— Hycle! Psie krwie! Zbiry! — jął kląć głośno z pasją. — I ja pragnąłbym w życiu spotkać się z wami, żeby wam się odwdzięczyć! Ale, z dobrym browningiem w kieszeni! Bogu dzięki, że w ostatniej chwili, wpadłem na pomysł, aby was wystrychnąć na dudków.
O ich zemście teraz nie myślał wcale.
— Psie krwie! — powtórzył.
Sprawdził godzinę. Dochodziła północ, a jego porwano o siódmej. Co, teraz czynić? Zawiadomić Jadzię? Pewnie, niepokoi się maleństwo! Lecz, jest już zbyt późno, może nie podejść do telefonu, a z dyrektorem Dulembą, Korski nie znajdował się w jaknajlepszych stosunkach.
Odłoży to do jutra, a Jadzia, gdy opowie jej szczerze o przygodzie, niesłowność mu wybaczy.
Co robić? Zawiadomić policję? Niema sensu, zresztą musiałby wyznać wszystko. Lecz, przecież pozostaje niewykonane zlecenie. Owa, pani Czukiewiczowa. Skoro przez nią nacierpiał się tyle, niechaj choć tę tajemniczą osobę ujrzy!
Literaci, to naród lekkomyślny! Wcale się nie zastanawiał nad tem, że może być znów przez swych prześladowców śledzony i popadnie w nowe tarapaty i przygody.
Podniecona wyobraźnia, rysowała mu obrazy niezwykłe w związku z liczbami 15 i 23 — a sam przed sobą usprawiedliwiał się w duchu, że ta pani Czukiewiczowa, nie może się rozgniewać o tak późną, nocną wizytę, skoro się dowie, jakie okoliczności ją wywołały.
Kulejąc, ruszył z miejsca.


ROZDZIAŁ IV.
PANI MARJA CZUKIEWICZOWA.

W salonie wytwornego pięciopokojowego apartamentu na Kredytowej, na którego drzwiach na mosiężnej tabliczce widniał, widocznie dla większego szyku, napis w języku francuskim: Marie de Czukiewicz, zajmowały miejsce dwie osoby.
Jedną z nich był elegancki, wysoki trzydziestoletni mężczyzna, ten sam, jakiego, niedawno odwiedziła pani Marta Dordonowa, drugą zaś postawna blondyna, właścicielka mieszkania, Maria Czukiewiczowa.
Musiała ona liczyć, z górą lat czterdzieści, lecz była świetnie zakonserwowana, uszminkowana znakomicie, efektowna i mogła się jeszcze bardzo podobać. Strój pochodził, napewno, z pierwszorzędnych magazynów, nóżka była przybrana w najkokieteryjniejszy pantofelek i wyzywająco wysuwała się z pod sukni.
Ale, choć wizyta trwać musiała dłużej, znać było, że ta poza nie jest umyślna i że pani Marja, nie ma zamiaru uwodzić swego gościa. Na twarzy jej rysowało się raczej zniecierpliwienie i znudzenie, a na rzucane zapytania, odpowiadała jeno monosylabami.
Wreszcie, zbrakło jej, widocznie, cierpliwości.
— Mój Ralfie! — rzekła do swego towarzysza, który niedbale rozwalony na obitej jedwabiem kanapce, wciąż o czemś rozprawiał. — Czy wolno zapytać, jaki jest powód twych częstych u mnie odwiedzin?
Udał zdziwienie.
— Tylko, szczera życzliwość! — odparł, podnosząc brwi do góry. — Wiesz, jak cię lubię, Mary...
Lecz, ona skrzywiła się z niesmakiem.
— Dajmy temu spokój! Odkąd, pojawiłeś się z powrotem w Warszawie, przybiegasz do mnie, czy cię proszę, czy nie proszę! Łączył nas kiedyś, istotnie, bliższy stosunek, ale sam chyba rozumiesz, ile po tej znajomości pozostało niesmaku! Znam cię, na tyle dobrze, że wiem, iż nikogo bezinteresownie nie zaszczycasz swą przyjaźnią! Mów, wyraźnie, o co ci chodzi!
Pan Ralf, ongi tancerz zawodowy, który w ten sposób zcudzoziemszczył swe demokratyczne imię Antoniego, rozejrzał się po bogatem, stylowem urządzeniu saloniku i cicho szepnął.
— Domyśliłaś się, Mary...
— Więc?
— Znalazłem się w ciężkich kłopotach finansowych!
Zaśmiała się, urywanym, nerwowym śmiechem.
— To cię sprowadza! Wiedziałam od początku! Niestety, nie licz na mnie! Nie jestem już tą zakochaną gęsią, która ci ongi napychała kieszenie!
— Przecież jesteś bogata!
— Bogata? Mylisz się! Poniosłam na giełdzie wielkie straty! Część mojej biżuterji, którą dałam do naprawy, przepadła u tego jubilera Grabia-Grabińskiego...
— Hm... no... tak...
— Daruj więc, ale nie mogę ci służyć żadną pomocą.
Lecz na jego twarzy, błąkał się teraz złośliwy uśmieszek.
— A Brasin? — rzucił.
Nagle pobladła.
— Brasin? Skąd ty wiesz o Brasinie?
On uśmiechał się coraz ironiczniej.
— Moim obowiązkiem jest wiedzieć wszystko! Szczególniej, gdy się ma do czynienia z taką, jak ty, kapryśną kobietą!
Z wytwornej pani Czukiewiczowej niespodzianie opadła maska. Przypomniała sobie czasy, kiedy miast wielkokwiatowej damy, była tylko podrzędną, kabaretową artystką.
— Alfonsie! Szantażysto! — krzyknęło w porywie niepohamowanego gniewu. — Zamierzasz mnie szantażować? To ci się nie uda!
Lecz, jego nie przeraził ten wybuch.
— Kto, co nazywa szantażem! — bezczelnie zajrzał jej w oczy. — Ja używam tylko wtedy tego środka, gdy ktoś nazbyt twardy, nie chce mi udzielić pożyczki!
Czukiewiczowa porwała się z miejsca i tupnęła ładną nóżką.
— Precz z mego domu! Wynoś się w tej chwili!
I on powstał.
— Skoro sobie tego życzysz — wyrzekł powoli — odejdę! Ale, przódy pozwól, że ci nadmienię o pewnej tranzakcji, jaką zamierzałaś dokonać z Brasinem! Bardzo sprytna kombinacja! Są nawet ludzie, zdecydowani na wszystko, którzy zamierzają jej przeszkodzić! Jak sądzisz? Coby nastąpiło, gdyby te informacje dotarły do wiadomości publicznej?
— Łotrze!
— Tylko bez wymysłów! A teraz odchodzę!
Lecz, obecnie ona zastąpiła mu drogę. Na czole jej rosiły się krople potu.
— Ile, chcesz? — padło zapytanie ochrypłym nieco głosem.
On, całkowicie pewny siebie, przymrużywszy oko, jął cedzić powoli.
— Niewiele, Mary! Niewiele! Bo wchodzę w twoje położenie, żeś poniosła straty na giełdzie i ograbił cię ten Grabia-Grabiński! Zawsze byłem przyzwoitym człowiekiem! Na początek, dasz więc, teraz tysiączkę... a później, kiedy wasza „kombinacja“ dojdzie do skutku, a ma to, o ile się nie mylę, nastąpić jutro, albo pojutrze, doręczysz mi dziesięć tysięcy...
— Zbóju!... Oprawco!... — jęknęła — Tysiąc!... Dziesięć tysięcy!....
— Mary! Przecież to taki drobiazg w porównaniu do tego, co ty dostajesz!
— Ładny drobiazg!
— Zresztą, nie nalegam! Tylko...
Zrozumiała nową pogróżkę. Najchętniej wypoliczkowałaby teraz tego aroganckiego łobuza, lecz, niestety, wypada z nim politykować. W jaki sposób zdołał wywąchać wszystko i o „kombinacji“ i o Brasinie? Niepojęte! Należy jaknajszybciej porozumieć się z Brasinem, bo ten łotr na tych sumach nie poprzestanie.
— Zaczekaj! — rzekła. — Zaraz przyniosę pieniądze z sąsiedniego pokoju!
Weszła do sypialni, otworzyła biureczko i odliczywszy paczkę banknotów, powróciła do salonu.
— Oto tysiąc! — podała mu na pozór spokojnie zwitek różnokolorowych papierków.
Drżały tylko jej ręce. Opanowywała się z całej mocy, aby powtórnie nie wybuchnąć.
On, uśmiechnął się. Jakby, nie ufając jej przejrzał banknoty i wsadził niedbale paczkę do kieszeni.
— W porządku! — mruknął.
— Skoro jest w porządku, to może pozostawisz mnie teraz w spokoju!
Nie ruszał się z miejsca.
— Jeszcze nie idziesz?
Jego twarz zmieniła wyraz.
— Czekaj, Mary! — wyrzekł, zupełnie już innym tonem. — To, co obecnie ci powiem, pochodzi, naprawdę ze szczerej życzliwości i przekonasz się, że nie jestem takim łajdakiem, jak myślisz!
— Cóż to za świeży kawał?
— Żaden kawał! Sama wiesz chyba, że Brasin, nie ma zbytnio prawa rozporządzać kapitałami, które tobie pragnie przekazać! Wiedzą o tem i „tamci“ i uczynią wszystko, co w ich mocy leży, żeby temu przeszkodzić! Nie cofną się nawet przed morderstwem! Nietylko Brasinowi, ale i tobie grozi poważne niebezpieczeństwo!
— Wiem o tem! — szepnęła mimowoli, choć nie było jej zamiarem dać się wyciągnąć na słówka.
Lecz w rzeczy samej ze wszech stron zastawiano na nich pułapki! Drżała, że lada chwila, zanim wszystko zostanie ukończone, nieszczęście jakie może się przytrafić Brasinowi. Każda dłuższa jego nieobecność napełniała ją niepokojem. Toć i dziś miał przybyć i niewiadomo czemu, nie przybył...
— Wiem! — powtórzyła w zamyśleniu.
— Gdybym więc mógł wam być pomocny! — sądował ją wzrokiem. — Chętnie służę! Z najcięższych sytuacyj, nieraz umiałem znaleźć znakomite wyjście!
Ocknęła się z zadumy. Ten podstępny Ralf pod pozorem przychylności, jeszcze głębiej pragnął przeniknąć jej tajemnicę i wyraźnie wyciągał na słówka.
— Dziękuję! — wyrzekła wzgardliwie. — Sama potrafię dać sobie radę!
— Jak chcesz! — wzruszył ramionami. — Ale, mam wrażenie, pożałujesz kiedyś, żeś odrzuciła moją pomoc!
Czukiewiczowa postąpiła w milczeniu kilka kroków w kierunku przedpokoju. Oznaczało to, że bardzo prosi ona Ralfa, by nareszcie zechciał pozostawić ją w spokoju.

A gdy odszedł, dopiero ogarnęło ją przygnębienie. Do liczby wszystkich wrogów, przybywał i ten szantażysta. Ach, czemuż dziś nie zjawił się Brasin?...
Targana niepokojem już postanowiła podejść do telefonicznego aparatu, aby rzucić jego numer, gdy wtem przypomniała sobie, że zabronił on jej, kategorycznie, telefonować do siebie!
— Ha, trudno...
Spojrzała na zegarek. Blisko pierwsza po północy. Skoro dotychczas nie nadszedł, nie nadejdzie. Nic nie poradzi na to, a najrozsądniejszem będzie udać się na spoczynek.
Już zamierzała się skierować do swej luksusowej i pachnącej sypialni, gdy wtem ciszę mieszkania przerwał dzwonek. Zrazu nieśmiały, potem natarczywszy...
— Czyżby Brasin? Lecz, on tak nie dzwoni! Któż mógł ją odwiedzać o tej późnej porze! Zaciekawiona wybiegła do przedpokoju.
— Kto tam? — zapytała przez drzwi.
— Pragnąłbym rozmówić się natychmiast z panią Czukiewiczową! — zabrzmiał w odpowiedzi nieznajomy jej głos. — Proszę jej powiedzieć, że przybyłem z niezwykle ważnem zleceniem!...
— Tu, Czukiewiczowa! — odrzekła, coraz więcej zdziwiona. — Lecz kim pan jest?
— Pani Czukiewiczowa? — Jeszcze pani nie śpi? Znakomicie! Proszę mnie wpuścić!
— Kiedy nie znam pana!
— Nazwisko moje niewiele pani powie! Ale, niema chwili do stracenia! Tu, może chodzi, o pani życie!
Taka siła i taka szczerość zadźwięczały w tych słowach, że bez wahania zdjęła łańcuch i rozwarła drzwi.
Przed nią stał jakiś młody człowiek, w pomiętem i zabłoconem palcie, a gdy wszedł do przedpokoju, zauważyła, iż utyka silnie na jedną nogę.
— Co pana sprowadza? — zmierzyła nieufnym wzrokiem nieznajomego. — Od kogóż to naglące zlecenie, z jakiem pan przybył?
Nie dał wprost odpowiedzi. Rozejrzał się dokoła i zagadnął.
— Czy możemy tu rozmawiać swobodnie! Nikt nas nie podsłucha!
— Tu, proszę! — rzekła, otwierając drzwi małego gabinetu. — I zechce pan mi wyłuszczyć jasno swą sprawę! Bo, jeśli to jaki wybieg...
Wszedł, nie zdejmując palta.
— Żaden wybieg! — począł przemawiać. — Nazywam się Korski, z zawodu literat! Przytrafiła mi się dziś najdziwniejsza w życiu przygoda, w jaką niechcący się wplątałem! Lecz, skoro dałem słowo, że panią zawiadomię...
— Do rzeczy! — nagliła. — Prędzej, do rzeczy...
— Przechodziłem kilka godzin temu — krótko wykładał — pewnym pustym placykiem! Nagle, tuż przedemną, jakiś mężczyzna, runął na ziemię! Kiedym podbiegł do niego, oświadczył, że go otruto i prosił, abym panią o tem zawiadomił niezwłocznie...
— Brasin! — zawołała, nagle z rozpaczą załamując ręce. — Otruto, Brasina!
— Nie znałem — mówił dalej — tego mężczyzny, ani też nie wymienił mi swego nazwiska! Błagał mnie tylko szeptem, zanim skonał, żebym przybył, bez zwłoki do pani i powtórzył jej dwie cyfry...
Łzy szkliły się teraz w oczach pięknej kobiety, a pierś jej falowała gwałtownie. Nadal nie mogła już wątpić. Rzuciła gorączkowo zapytanie.
— Jakie cyfry?
— 23 i 15!
Drgnęła.
— Ach, tak! — mimo bólu, jakiś błysk radosny zaigrał w jej źrenicach. — Zgadza się najzupełniej! Właśnie na tę wieść oczekiwałam! Jakież to szczęście, że Brasin, przed swą nagłą śmiercią, napotkał uczciwego człowieka, który zechciał mi przynieść tę wiadomość! Tylko...
Na jej twarzy odbił się niepokój.
— Tylko... — zapytała. — Czy pan o tem już komuś wspominał?
— Nie! — odrzekł — Ów nieznajomy, czy też pan Brasin, jak się obecnie dowiaduję, prosił na wszystko, a nawet wymógł na mnie przysięgę, że nie powiem o tem nikomu, prócz pani, a o tym szczególe specjalnie nie napomknę policji!
— Spełnił pan to? Przecież, musiał na miejsce wypadku przybyć posterunkowy!
— Oświadczyłem mu, że nic nie wiem! Nie powziął żadnych podejrzeń! Raczej był zdziwiony, że przy nieboszczyku nie znaleziono papierów, mogących stwierdzić jego tożsamość!
Z piersi Czukiewiczowej wyrwało się głębokie westchnienie ulgi. Ręka jej legła poufale na ramieniu Korskiego, a usta jęły szeptać słodko:
— Naprawdę, złoty, kochany z pana człowiek! Nie mam pojęcia, jak się panu odwdzięczę! Bo, uratował pan mi życie! A mam nadzieję i nadal zachowa pan, co do wszystkiego milczenie! Ale? — po czole jej przebiegła nowa zmarszczka. — O której godzinie miał miejsce tragiczny wypadek?
— O ósmej wieczór!
— O ósmej! — zawołała z wymówką. — A teraz blisko druga w nocy! Czemuż tak późno raczył pan mnie zawiadomić?
— Bo, nie zdążyłem jeszcze opowiedzieć pani wszystkiego! — począł wyjaśniać. — Zaraz, po wypadku, wsiadłem do taksówki, aby przybyć do pani. Lecz, jacyś nieznani ludzie, musieli mnie obserwować i zauważyli, że umierający coś mi powiedział, gdyż, zaczajeni, oczekiwali na mnie w samochodzie, uśpili narkotykiem i zawieźli do podziemnego lokalu. Tam zagrożono mi, że o ile, szczerze nie powtórzę, co umierający mi wyznał przed śmiercią, wezmą mnie na tortury...
— A pan?
— Początkowo, wzbraniałem się! Lecz, gdy zamaskowani oprawcy jęli mnie przypiekać rozżarzonem żelazem, widzi pani, że kuleję i nogę mam ranną, pojąłem, iż żywy z ich rąk nie wyjdę. Wtedy, postanowiłem ich zmylić i miast prawdziwych cyfr, wymieniłem zmylone 17 i 40...
— A oni? — zagadnęła żywo.
— Wydawali się zdumieni! Ale, widocznie, uwierzyli w moje łgarstwo, bo zwrócili mi wolność, wywiózłszy tylko uprzednio, w stanie nieprzytomnym, za Pragę! Oto powód, czemu tak późno przybywam!
Czukiewiczowa, krążyła teraz w podnieceniu po bogatym saloniku, a z ust jej padały oderwane wyrazy.
— Zbóje! Zbóje! Spełnili swą pogróżkę! Zabili Brasina... Nie zawahają się przed niczem! Niewinnego człowieka biorą na tortury! Jakiż los mnie spotka?
Raptem, przystanęła przed Korskim i mocno uścisnęła go za ręce.
— Panie Korski — zapamiętała jego nazwisko. — Ileż trzeba mieć szlachetności, by tak postąpić i tak się zachować, jak pan się zachował! Dla obcych mu całkowicie ludzi! Gdybym, z mej strony mogła mu to czemkolwiek wynagrodzić...
Obrzuciła wzrokiem pomięte i powalane jego palto. Roześmiał się głośno.
— Jestem literatem — rzekł — więc biedakiem, ale nie przyjmuję zapłaty za usługi! Przeważnie, chodzę nawet porządnie ubrany, tylko mój strój ucierpiał nieco, podczas całej przygody...
Zmieszała się mocno.
— Ach, wcale nie to miałam na myśli...
On, tymczasem, przemawiał dalej.
— Gdyby, natomiast pani zechciała mi wyjaśnić bliżej, co to wszystko znaczy, byłbym niezmiernie wdzięczny! I te cyfry? I ów pan Brasin? I ci zamaskowani ludzie? Bo, zapewne, domyśla się pani również, kim byli moi oprawcy?
Twarz Czukiewiczowej zasępiła się nagle.
— Niech pan wejdzie w moje położenie! — powoli jęła tłomaczyć. — Nie jest to moja tajemnica, ale tyczy się ona i innych ludzi! Nic mi, chwilowo, powiedzieć nie wolno! Proszę się nie gniewać na mnie, ale naprawdę nie wolno! Może za kilka dni... Wówczas, sama zawiadomię pana!
Na obliczu Korskiego odbiło się rozczarowanie.
— Cóż? — rzekł z przekąsem. — Nie śmiem się wdzierać w cudze sekrety! Lecz, sądziłem, że pani szczerzej ze mną postąpi! Toć, nawet nie wiem, czy milcząc, przykładam rękę do godziwej sprawy. A może to o coś niewyraźnego chodzi, a obawa przed policją była więcej, niźli uzasadniona!
Lęk zamigotał w jej źrenicach, ale wnet z gorącą prośbą zajrzała mu w oczy.
— Drogi przyjacielu! — wyszeptała serdecznie. — Bo, pragnę cię już uważać za swego przyjaciela! Nie obrażaj się na mnie i nie przypuszczaj, że tu o jakąkolwiek złą rzecz idzie! Lub podejrzaną historję! Zaufaj mi i bądź dżentelmenem do końca! A na wdzięczności Czukiewiczowej nikt jeszcze nigdy się nie zawiódł!
Tuliła się prawie do niego i owiewał go zapach ciała kobiety, złączony z wonią odurzających perfum, a toczona nóżka ocierała się o jego nogę. Ale, Korski, zakochany po uszy w Jadzi, mało czuły był na te awansy.
— Trudno! — mruknął.
Po kilku zdawkowych frazesach, pożegnał dość sztywno piękną panią i znalazł się na ulicy.
— Po djabła — pomyślał — wdałem się w tę całą awanturę! A milczeć muszę, choćby przez wzgląd na siebie! Byle się na tem skończyło!
Lecz, niestety, właśnie nie skończyło się na tem.
Bo, gdy kulejąc wędrował z Kredytowej do domu, nagle jakiś drab, korzystając z pustki i mroku, panującego o tej spóźnionej sporze, otarł się blisko o niego na Świętokrzyskiej.
— Pomyliliśmy, pomyliliśmy cyferki! — jął syczeć. — Nie wiadomo tylko, czy umyślnie, czy przez roztargnienie! Oj, zdaje się, umyślnie, bo za prędko pobiegliśmy do tej Czukiewiczowej!
Przystanął, zdumiony.
Drab był ubrany, jak robotnik, ale trudno było rozróżnić jego rysy. Miał głęboko nasuniętą na oczy cyklistówkę, a na oczach ciemne okulary. Lecz, głos wydawał się Korskiemu znajomy.
— Wyższy, zamaskowany mężczyzna! — zawołał. — Poczekaj, ty kacie!
Chciał go grzmotnąć pięścią w kark, lecz tamten uskoczył zręcznie.
— Dosięgnie cię jeszcze nasza zemsta! — biegł zdala złośliwy szept. — Dosięgnie!
Oparzona noga, odezwała się teraz boleśnie, pobudzając Korskiego do podwójnej wściekłości.
— Policja! — ryknął. — Policja! Czy niema tu gdzie, w pobliżu policjanta!
Lecz, posterunkowego nie było widać. Jął biec za uciekającym, lecz przeszkadzała mu bardzo zraniona stopa i niezbyt skuteczny okazał się ten pościg.
Gdy wypadł na plac Napoleona — po napastniku nie było i śladu. Zginął, w ciemnościach bocznej uliczki.
— Do licha! — zaklął Korski. — Ta cała historja się nie kończy, a dopiero zaczyna!


ROZDZIAŁ V.
Niektóre szczegóły o pani Dordonowej.

Nazajutrz Korski, obudziwszy się dość wcześnie, daremnie poszukiwał w porannych pismach wzmianki o wczorajszej przygodzie. Lecz, czy władze nie zdążyły jeszcze ustalić tożsamości zagadkowego Brasina, czy też z innych względów trzymano sprawę w tajemnicy, nie znalazł w gazetach wiadomości, jakiej szukał.
Dlatego też, coraz więcej nabierał przekonania, że zupełnie niepotrzebnie wdał się w tę historję. Choć oparzona noga, dzięki nałożonemu w domu opatrunkowi, nie dokuczała — czuł się nieswojo. Tu nie o fizyczny ból chodziło — na dnie duszy osiadł jakiś niepokój, że rychło nastąpią nowe powikłania, w które i on zostanie wciągnięty.
Około jedenastej, pośpieszył do swej narzeczonej, Jadzi Dulembianki.
Początkowo przyjęła go ona z nadąsaną minką i jęła osypywać wymówkami, za to, że wczoraj się nie stawił. Lecz, gdy szczerze jej opowiedział o przygodzie, w jaką niechcący się wplątał, twarzyczka jej zasępiła się i wyrzekła w zamyśleniu:
— Sama nie wiem, Stachu, czyś dobrze postąpił, czy też za daleko posunąłeś swoją dżentelmenerję! Bo i mnie ta cała pani Czukiewiczowa wydaje się niewyraźna, jak również ten Brasin! A obawiam się, szczególniej po drugiej napaści, jaka miała miejsce na Świętokrzyskiej, że ci tajemniczy ludzie, domyślili się, że wprowadziłeś ich w błąd i zechcą się zemścić!
— I ja to przypuszczam! — mruknął. — Lecz, teraz, wyjścia już niema!
— W razie nowej zaczepki — oświadczyła — musisz o wszystkiem opowiedzieć policji! Czy bardzo ci dokucza zraniona stopa? — dodała z troskliwością.
— Nie! Nie, bardzo! Opatrzyłem ją i za kilka dni po oparzeniu śladu nie będzie!
Jadzia zmieniła temat.
— Że też musiałeś się wdać w tę awanturę — wyrzekła, jakby z lekką wymówką — gdy mamy tyle własnych kłopotów!
— Jakich? Myślisz o ojcu?
Dyrektora Dulemby nie było o tej porze w domu. Bawił w swem biurze. To też, swobodnie poczęła wyjaśniać.
— Ojciec zaprosił wczoraj do nas na kolację, tę wstrętną Dordonową, a ja nie mogłam się powstrzymać, dałam się porwać uniesieniu i powiedziałam jej wprost w oczy, co o niej myślę...
— Oj, czy nie za gwałtownie?
— Nie umiem grać komedji! Oczywiście, poskarżyła się ojcu, doszło pomiędzy nami do bardzo przykrej sceny i oświadczył on mi, że o ile, nie nagnę się do jego woli i nie będę zachowywała uprzejmie wobec Dordonowej, wyprosi mnie ze swego domu!
Poprzeczna zmarszczka przecięła czoło Korskiego.
— I tyś postąpiła lekkomyślnie! — wymówił. — Tu nie straszna jest pogróżka, że masz się usunąć z jego domu! Posiadasz trochę pieniędzy po matce, ja zarabiam jako tako, przyśpieszylibyśmy ślub i dalibyśmy sobie radę...
— Właśnie o tem myślałam!
— Ale, gdy zerwiesz z ojcem i stracisz na niego wszelki wpływ, opanuje go ta Dordonowa! A do tego, za wszelką cenę nie należy dopuścić! I ja mam przekonanie, że zgubi ona twego ojca!
Urwał. Po chwili milczenia, Jadzia, pierwsza rzuciła zapytanie.
— A tyś nie zebrał o niej żadnych informacyj? Bo, dotychczas nasza nienawiść do tej osoby, jest raczej oparta na moralnem przekonaniu, niźli na mocnych dowodach! Nie dowiedziałeś się nic o jej przeszłości?
Korski powoli zapalał papierosa.
— Owszem! — odrzekł. — Rozpytywałem się o nią umyślnie różnych znajomych, to i owo, zdołałem pochwycić. Podobno, w Rumunji, skąd przybyła przed kilku miesiącami, wiodła życie niespokojne! Ni to kokota, ni to awanturnica! Jakiś bardzo zamożny człowiek skończył przez nią samobójstwem! Wszystko są to jednak dość nieuchwytne fakty, ale najważniejsze...
— Najważniejsze?
— Panią Dordonową łączy bardzo bliski stosunek z niejakim Ralfem Morenem, byłym zawodowym tancerzem i bardzo nieciekawym osobnikiem. Prawdopodobnie, zgoła nawet inaczej, brzmi jego istotne nazwisko. Gdziekolwiek ona się pojawia i on tam natychmiast przybywa. Lecz Dordonowa umie się urządzać sprytnie. Ów pan Ralf nigdy jej nie odwiedza, a spotykają się ze sobą po cichu...
— Więc kochanek! — zawołała z błyskiem triumfu w oczach Jadzia. — Kochanek i najbliższy pomocnik! Domyślałam się czegoś podobnego! Czy twoje informacje są ścisłe? Czy będzie można o tem wszystkiem opowiedzieć ojcu?
— Powtarzał mi to ktoś — odrzekł — do kogo mam bezwzględne zaufanie i sądzę, że nie kłamie! Opowiedzieć jednak o tym fakcie dyrektorowi, nie miałoby sensu, bo zaślepiony w przewrotnej babie, nie uwierzyłby w tę wiadomość i wpadłby tylko w jeszcze gorszy gniew, że ośmielamy się szkalować ją...
— Cóż robić w takim razie? Opuścić ręce i patrzeć bezradnie, jak go ciągną w przepaść?
Korski powstał z miejsca.
— Nie! — oświadczył. — Do tego dopuścić nie wolno! Lecz mam inny projekt!
— Jaki?
— Zamierzam sam udać się do Dordonowej i powiedzieć jej wszystko! Zaznaczyć, że wiem o istnieniu pana Ralfa Morena i że domyślam się, jaki stosunek ich łączy! Następnie, poprosić ją, aby zechciała pozostawić dyrektora w spokoju, gdyż w przeciwnym razie, zmuszony będę go w te brudy wtajemniczyć! Sądzę, że wywrze to należyty skutek i że się przestraszy!
— Świetnie! — zawołała Jadzia. — Zdobędziesz się na to?
— Nie zabraknie mi odwagi do tej rozmowy! Tem bardziej, że znam adres Ralfa Morena i gdy zechce się zapierać, tym szczegółem ją oszołomię! Przypuszczam, że ulęknie się ona skandalu oraz moich rewelacji i zgodzi się na nasze warunki!
— Genjalny jesteś, Stachu! — Jadzia zarzuciła mu ręce na szyję i ucałowała serdecznie. — Genjalny! Och, gdybyż pozbyć się tej baby, jak szczęśliwie ułożyłoby się nasze życie! Bo, papa, w gruncie jest kochanym człowiekiem! Tylko obałamuconym przez namiętność i otumaniony przez złą i przewrotną kobietę! Idź! Już idź! Niecierpliwie będę oczekiwała na twój powrót do domu!
Korski, nie tracąc czasu, wyruszył ze swą „misją“ do Dordonowej.
Informacje, które posiadał, były tak ścisłe i pochodziły z tak wiarogodnych ust, że nie wątpił na chwilę w swe zwycięstwo i bardzo pewnie zadzwonił do jej mieszkania.
Otworzyła drzwi fertyczna pokojówka i oznajmiwszy jego nazwisko pani domu, wprowadziła go do niewielkiego saloniku.
Marta Dordonowa zajmowała trzypokojowe mieszkanko, ale jej salonik był urządzony z przepychem. Nie brakło tam niskich otoman, zasłanych drogiemi narzutami i pokrytych niezliczoną ilością lalek, poduszeczek i poduszek, dywanów perskich, zaścielających podłogę i makat, przetykanych złotem, porozwieszanych po ścianach.
Niezadługo, Korski posłyszał odgłos niewieścich kroków w sąsiednim pokoju i na progu ukazała się pani Marta, w zalotnym szlafroczku.
— Och! — rzekła, mrużąc oczy ironicznie. — Pan Korski! Co za niespodzianka! Przyszły zięć raczył odwiedzić przyszłą teściową! Ciekawam, doprawdy, co pana sprowadza, bo niezbyt serdeczny nas dotychczas łączył stosunek!
Korski, miast ucałować wyciągniętą, uperfumowaną i wymanicurowaną rękę, uścisnął ją dość ozięble i odparł:
— Zaraz pani się dowie!
Udała, że nie spostrzega tej drobnej impertynencji i wskazała mu dłonią na jedną z otoman.
— Proszę siadać!
Siadła również w pobliżu, a różowy szlafrok odsłonił jędrne piersi, ledwie przesłonięte jedwabiem koszulki. Otworzyła srebrną papierośnicę i wyciągnęła ją w stronę Korskiego.
— Może pan zapali?
— Dziękuję, paliłem przed chwilą! — odparł, wodząc wzrokiem po bujnych kształtach i zmysłowej twarzy Dordonowej. Nie dziwił się teraz, że ta o wyzywającej urodzie kobieta, łatwo mogła opanować, takiego starca, jakim był Dulemba.
— Więc, jakaż to sprawa? — poczęła, zaciągając się dymem.
Przybrał oficjalną minę.
— Domyśla się pani, prawdopodobnie, w jakim celu tu się zjawiam! Wczoraj, miała miejsce, pomiędzy panią, a moją narzeczoną, panną Jadwigą, bardzo przykra scena...
Dokoła czerwonych warg Dordonowej, ocienionych ciemnym meszkiem, przebiegł jakiś nieokreślony uśmiech.
— Bardzo, przykra scena!.. — wycedziła. — Pragnie pan, załagodzić sytuację!
— Nie! — oświadczył twardo. — Solidaryzuję się całkowicie z moją narzeczoną! Nie wolno wdzierać się siłą do niczyjej rodziny, wbrew jej woli!...
Gniew zamigotał w źrenicach Marty. Wykonała ruch, niby pragnąc podnieść się z otomany i zakończyć rozmowę.
— Ach i pan prawi impertynencje! W takim razie...
— Łaskawa, pani! — zawołał gwałtownie. — Zechce mnie pani wysłuchać do końca! Nikt niema zamiaru prawić jej impertynencji, pragniemy tylko od niewłaściwego związku uchronić dyrektora! Gdyż...
— Powtarza pan bezkrytycznie — przerwała nie mniej gwałtownie — słowa panny Jadzi, która żywi, nie wiedzieć dla czego, dziwne przeciwko mnie uprzedzenia! Kocham dyrektora i dla jej kaprysów, nie wyrzeknę się związku, mogącego zapewnić nam szczęście! Wolnoż zapytać, czemu miałby być niewłaściwy ten związek?
— Bo, nie tylko pani go nie kocha, ale łączy ją bliski stosunek z zupełnie kim innym!
— Bliski stosunek? Z kim?
Korski wyrzucił na stół, swój najważniejszy atut.
— Z niejakim Ralfem Morenem! — rzekł, patrząc jej prosto w oczy. — Proszę, nie zapierać się! Dobrze pani zna tego jegomościa i często widywano was razem! Nie wiem co powie dyrektor, gdy się dowie o tej zażyłej przyjaźni!
Ona, jakby drgnęła, lecz wnet się opanowała.
— Z Ralfem Morenem? — wyszeptała. — Nim pan mi grozi! Boże! Jeśli dyrektor się dowie, będę zgubiona!
— Widzi więc pani, sama... — wymówił, pewny zwycięstwa.
Lecz, w jej zachowaniu się, nastąpił nieoczekiwany zwrot. Roześmiawszy się głośno, zerwała się z otomany i klasnęła w dłonie.
— Ralfie! Chodź tu, Ralfie!
Korski patrzył i nic nie rozumiał.
Z sąsiedniego pokoju, sypialni zapewne, wyszedł jakiś wysoki, elegancko ubrany młody człowiek i przystanął, spozierając nieco ironicznie na Korskiego.
— Ralf Moren! Mój brat! — padł z ust Marty wesoły okrzyk. — Pozwoli pan, panie Korski, że mu przedstawię swego brata!
Jeśli Korski zamierzał oszołomić Dordonową swemi „rewelacjami“, to nie tylko nie osiągnął celu, lecz on sam stał teraz, mocno ogłupiały. Patrzył, rozszerzonemi ze zdziwienia oczami, na wysokiego eleganta, a nawet uścisnął rękę, którą ten wyciągnął łaskawie do niego.
— Brat? Bardzo mi przyjemnie... — wybąkał.
Dordonowa, tymczasem tłomaczyła, ze śmiechem:
— Wyobraź sobie, mój Ralfie, że w tej plotkarskiej Warszawie poczynają opowiadać, że jesteś moim kochankiem! Znakomite! Przybył nawet do mnie, tu obecny pan Korski i groźnie mi oświadczył, że poczuwa się do obowiązku zawiadomienia dyrektora Dulemby, że z tobą go zdradzam!
W stalowych źrenicach mężczyzny, zaigrał nieokreślony błysk.
— Spokojnie może pan to uczynić, panie Korski! — wyrzekł. — Dziś właśnie, zamierza siostra, przedstawić mnie dyrektorowi! Nastąpiłoby to wcześniej, lecz, dopiero przed kilku dniami powróciłem z zagranicy do Warszawy. Wyobrażam sobie, w jaki sposób dyrektor Dulemba, przyjmie pańskie rewelacje!
Korski poczuł, że wpadł. Choć, nie rezygnował z dalszej walki, rozumiał, że niema sensu przedłużanie obecnej rozmowy.
Wymamrotał parę banalnych frazesów i szybko opuścił mieszkanie Dordonowej.

Gdy znikł, Marta roześmiała się głośno.
— Poszedł, dudek, jak zmyty! — z jej piersi wydarł się okrzyk triumfu. — Widziałeś, jaką miał głupią minę! Wyobrażam sobie również, że przeciągnie się twarzyczka Jadziuchnie, gdy posłyszy tę wiadomość! Uwierzył w nasze pokrewieństwo! Brat i siostra! — dodała złośliwie. — Szczęście tylko, że nie zażądał naszej metryki, bo wtedy byłoby gorzej!
Lecz, Ralf nie miał rozradowanego oblicza.
— Chwilowo uwierzył! — odparł. — Również i dyrektor uwierzy w naszą bajeczkę! Ale, obawiam się, że Jadzia wraz z tym Korskim poczną wszystko sprawdzać, a prawda łatwo wypłynie na wierzch! Możemy być zgubieni! Przemkną, mimo nosa, pieniążki Dulemby.
— Cóż, tedy, robić?
— Chcę się natychmiast rozmówić z panem Tasiemeczką z Kercelaka! To bardzo pomysłowy jegomość!
— Zamierzasz?
— Zabezpieczyć się dobrze przed Jadziuchną, Korskim! Jeśli my ich nie uprzedzimy, oni lada dzień się z nami załatwią! A czas nagli, bo wczoraj ledwie tysiączkę wydusiłem z tej Czukiewiczowej, za Brasina!
— Tylko, tysiąc?
— Jeszcze nie załatwiła swej „kombinacji“! Bądź spokojna, lepiej ją uderzę! Gdybym się tylko, nie bał „tamtych“ ludzi...
— Hm... tak... — odparła. — Sam wiesz najlepiej, jak są oni groźni!



Rozdział VI.
Pan Tasiemeczka.

Ulubionem miejscem urzędowania pana Tasiemeczki była dość obskurna knajpa na Kercelaku „Pod Zielonym Bykiem“. Tam, załatwiał pan Tasiemeczka swe skomplikowane interesy, częściowo na ogólnej sali, a częściowo w pokoju gospodarza, który go się bał, jak ognia.
Nic dziwnego. Mimo bowiem swego zdrobniałego i napozór łagodnego nazwiska, pan Tasiemeczka już samym swym wyglądem budził grozę. Był to chłop wysoki, barczysty, atletycznie zbudowany, o jednem zezowatem oku, którego czerwoną i nalaną twarz, zdobiła poprzeczna szrama, ślad uderzenia nożem.
Pan Tasiemeczka był nietylko postrachem Kercelaka, ale i całej dzielnicy. Ktokolwiek nie okupił mu się należycie lub chciał bez niego prowadzić „na lewo“ interesy, długo potem swój upór pokutował w łóżku lub też chodził z obandażowaną głową. Natomiast, każdy, kto miał jakąś „niewyraźną“ historję i chciał się pozbyć rywala w sprawach handlowych lub miłosnych, biegł w te pędy do pana Tasiemeczki i mógł być pewien, że za określoną opłatą, on mu swej pomocy nie odmówi. Pan Tasiemeczka, bowiem, podejmował się wykonania, nie tylko robót „na sucho“, ale i „na mokro“ i nieraz okoliczni mieszkańcy, wskazywali go głośno, jako sprawcę różnych niewykrytych przestępstw.
Jednem słowem, Tasiemeczka, był kimś w rodzaju polskiego Al Capona, tylko bez jego rozmachu i bogactwa. Był hersztem wszystkich łobuzów i obwiesiów podmiejskiej dzielnicy, a jeśli dotychczas do więzienia, czyli „mamra“ się nie dostał, działo się to tylko dlatego, że tak sterroryzował okolicznych mieszkańców i tak każdy obawiał się jego zemsty, że nikt nie ważył się oskarżyć go jawnie, lub przeciw niemu świadczyć.
Kiedy Ralf Moren znalazł się w knajpie „Pod Zielonym Bykiem“, minęła już dziesiąta wieczór. Umyślnie, wybrał się późniejszą godziną, aby niespostrzeżenie wślizgnąć się, pod osłoną ciemności, do spelunki i zastać, napewno pana Tasiemeczkę.
Dojrzał go natychmiast. Siedział on, sam za stolikiem, w rogu ciemnej, zadymionej i pustej już o tej porze sali. Siedział, trawiąc kolację w ponurej zadumie, a próżna butelka z „białą główką“ i puste talerze po „zagryzkach“, świadczyły, że nie żałował on sobie ani jadła, ani napojów.
Prócz Tasiemeczki, o parę stolików dalej, znajdował się tylko w knajpie, jakiś młody człowiek, w szoferskiej kurtce, pochylony nad kufelkiem piwa, a gospodarz sennie kiwał się za bufetem.
Ralf zbliżył się do stolika, zajmowanego przez Tasiemeczkę. Ten zerknął na niego, w pierwszej chwili podejrzliwie i wykonał ruch, jakgdyby na wszelki wypadek, zamierzał pochwycić za browning, ukryty w bocznej kieszeni półkożuszka, lecz przyjrzawszy mu się uważniej, uśmiechnął się i wyciągnął rękę na powitanie.
— A!... hrabia!... — powtórzył. — Do mnie[1]
Znać się musieli dobrze i dawno. Bo, choć Moren na dzisiejszą swą wycieczkę, miast eleganckiego stroju, przybrał wytarte palto, a na oczy nasunął cyklistówkę — bez trudu, go poznał.
— A!... hrabia!... — powtórzył. — Do mnie z interesem?
— Tak, do was! — nachyliwszy się, cicho wymówił Moren. — Tylko, chciałbym pogadać, w cztery oczy, bez świadków!
— Możem! — mruknął Tasiemeczka, powstając ociężale z miejsca, w przewidywaniu „fajnej“ roboty. — Idziem, do gospodarza!
Przeszli za bufet, nie zwracając, po drodze, większej uwagi na zamyślonego młodzieńca, w szoferskiej kurtce. Lecz, tamten, obserwował ich nieznacznie, z pod oka. Szczególniej Morena. A gdy znikli, podniósł głowę i długo patrzył za nim w ślad.
— On? — wyszeptał. — Czyżbym się mylił?
Tymczasem, w niewielkim, pustym pokoiku, za bufetem, Moren wykładał sprawę, jaka go sprowadziła.
— Musicie mi sfabrykować lewe dokumenty — tłomaczył. — Takie, żeby z nich wyraźnie wynikało, że Marta jest moją siostrą! Macie, zdaje się, panie Tasiemeczka jakiegoś „profesora“, który tak wszystko podrabia, że sam czort się na tem nie pozna! Cóż, da się to wykonać?
Tasiemeczka podrapał się za uchem.
— Co nima się dać? — rzekł. — Jak się da, to się zrobi? Niby ile hrabia, odpalasz na te robote? Bo robota niełatwa i nie każdy kozak z ferajny nawet na nią pójdzie?
— Ale ilebyście chcieli?
— Trzy kawałki! — prędko rzucił Tasiemeczka i łysnął zezowatem okiem.
— Co? Trzy tysiące? — oburzył się Ralf, myśląc jednak w duchu, że ta suma jest drobiazgiem, w porównaniu do dwustu tysięcy, przyobiecanych przez dyrektora Dordonowej w dniu ślubu. — Granda!
— Jak granda, to idź se sam, frajer, odwalać pisanki! — burknął Tasiemeczka i udał, że kieruje się do wyjścia.
— Zaraz, zaraz, panie Tasiemeczka! — wymówił Ralf pospiesznie. — Pocóż się gniewać! Wolno mi było zaznaczyć, że to drogo! Ale się zgadzam! Szczególnie, że o ile sfałszowane metryki zawiodą, będę miał dla was poważniejszą „robotę“! Oto, zadatek!
Wyciągnął z kieszeni banknot pięćsetzłotowy, połowę wyszantażowanej wczoraj z Czukiewiczowej sumy.
— Proszę!
Widok zielonkawego papierka, wnet ostatecznie udobruchał Tasiemeczkę. Pochwycił on go grubemi, krótkiemi palcami, wsunął do kieszeni i uprzejmiej oświadczył:
— Wynajdziem równego profesora! Za jeden dzień... dwa... dostaniesz, hrabia, swoje mentryki! A tera, pisz na papirku, o co tobie w tych lewniakach chodzi?
Ralf już miał gotową notatkę. Wyjął ją i doręczył Tasiemeczce.
— Oto, ona! — rzekł. — Wasz „profesor“ wszystko z niej zrozumie! A za trzy dni przyjdę po papiery?
Uścisnął dłoń draba i uradowany, wybiegł ze spelunki.
Sądził, że znakomicie spełnił swe zadanie i że nikt go nie spostrzegł.
Ale, prawie w tejże chwili, podniósł się młody człowiek, w szoferskiej kurtce, od stolika i pośpieszył za nim.
— Antek! — zawołał, gdy się znalazł na ulicy, o kilka kroków za Morenem.
Ten drgnął. Było to jego prawdziwe imię, a i głos wydał mu się znajomy. Lecz udał, że nie słyszy.
Lecz, tamten, nie dał za wygraną. Dopędził Morena i mocno pochwycił za ramię.
— Antek! Cóż to, nie poznajesz starego przyjaciela?
— Psia krew! — zaklął Moren w duchu, przystając, gdyż inaczej nie mógł uczynić. — Czego pan chce? — wyrzekł głośno. — Nie jestem żadnym Antkiem i nie znam pana! Musiał się pan pomylić!
Młody człowiek, w szoferskiej kurtce, począł się śmiać ironicznie.
— Nie znasz mnie? Felka Zawiślaka? Naprawdę, tak krótką masz pamięć?
— Powtarzam, że tu zachodzi nieporozumienie!
Zawiślak,
nie wypuszczając ramienia Morena, począł się głośno śmiać.
— Antek! Przestań bujać!...
Moren, widząc, że nie uda mu się zwieść dawnego towarzysza i że nie wyrwie się z mocnego uścisku, choć wściekły w duchu zrobił nagle uradowaną minę.
— Ach, to ty! — wyrzekł z lekkiem drżeniem w głosie. — Nie poznałem cię, w pierwszej chwili! Bardzo się zmieniłeś.
Ale tamten śmiał się coraz głośniej.
— Bardzo się zmieniłem? Myślę, że wcale! Tylko, nasze spotkanie tobie nie jest na rękę!
Wykwintny Ralf, już się zdążył opanować.
— Dla czego? — mruknął.
— Bo czasami, niemiłe są stare wspomnienia! prawda, Antek?
Lekko zbladł.
— Ależ...
— Słuchajno! — mówił teraz Zawiślak poważnie, patrząc mu prosto w oczy. — Długo, polowałem na ciebie, ażem przyłapał! Długo! Lecz, kiedym cię przyłapał, niechajże w oczy ci powiem, co myślę! Na wielkiego ty się wyrobiłeś pana i inne nawet nosisz nazwisko! Ze zwykłego Antka Grzeli, przemieniłeś się w jakiegoś Ralfa Morena! Prawie, hrabia... Oj, bo dobrze przepytywałem się o ciebie...
— Skąd ty...
— Nie obawiaj się, nie jestem kapusiem! — przerwał. — Zawsze byłem uczciwym człowiekiem a teraz, jako szofer zarabiam na życie! To też, przejeżdżając moją taksówką niedawno przed Bristolem, zauważyłem, jakeś tam wchodził. A portjer opowiedział mi resztę.
Rzekomy Ralf odetchnął z ulgą.
— No, tak! — mruknął — Powiodło mi się! Zostałem artystą i przybrałem pseudonim! Gdybym ci mógł być pomocnym...
— Dziękuję, nie potrzebna mi twoja pomoc! Mnie, o co innego chodzi!
Poczuł, że nie minęło jeszcze niebezpieczeństwo.
— Pamiętasz? — mówił Zawiślak, gdy szli teraz obok siebie powoli i skręcali na jakiś pusty plac. — Pamiętasz, jakeśmy przed piętnastu laty pracowali razem w warsztacie? Dobrze chyba przypominasz sobie ten szczegół? Wtedy — niespodzianie twarde nuty zabrzmiały w jego głowie — tyś ukradł majstra pieniądze, a winę zepchnąłeś na mnie?
— Kiedy... kiedy... — bąkał.
— Nie kłam! Nie zapieraj się! Na nic się nie zda! Wpakowali mnie do więzienia, a zanim udowodniłem moją niewinność, ty już byłeś daleko! Uciekłeś! Tedy...
— Tedy? — powtórzył z niepokojem, mierząc oczami atletyczną budowę dawnego towarzysza.
— Tedy, psia krew, draniu! — syknął tamten z nagłą pasją. — Przysiągłem, najprzód, że jak cię kiedy spotkam, to połamię ci kości! Ale, później — dodał, opanowując się — postanowiłem darować moją krzywdę! Bądź spokojny! — zauważył widoczny przestrach Morena. — Nie trząś się! Nie rozwalę ci mordy!....
Ralf, wpijał się w niego rozszerzonemi z lęku źrenicami. Nie pojmował, do czego Zawiślak zmierza.
— Więc, ty...
— Powiedziałem sobie, nie będę się mścił! Ale pod jednym warunkiem! Jeśli, zostanie przyzwoitym człowiekiem! Bo, o ile znowu go przyłapię na draństwie, to jak mi Bóg miły, choć nigdy w życiu nie sypałem nikogo, ciebie najspokojniej wysypię! Koniec zrobię, z tem dętem jaśnie państwem!
— Przecież, widzisz — odrzekł niepewnie Moren — że uczyniłem karjerę!
— Karjera? A czort cię wie, co to za karjera? Ty, elegant, chodzisz w wytartem paletku, w nasuniętej na oczy cyklistówce pod „Zielonego Byka“, w odwiedziny do Tasiemeczki? Gadaj szczerze, co cię z nim łączy. Bo zbój to, nad zbóje! Nie żaden Tasiemeczka, a cały Tasiemiec!
— At, głupstwo...
— Głupstwo? Z tym Tasiemeczką, mam zadawnione porachunki i prędzej czy później z nim się rozliczę! Lecz jakież ty z nim możesz obrabiać interesy? Napewno, wielkie łajdactwo! Gdyż nie wda się z nim żaden człowiek przyzwoity i nikt o niczem uczciwem z nim rozmawiać nie będzie!
— Widzisz, Felek! — jął mówić Moren i uważnie rozejrzał się dokoła.
— Gadaj, zaraz! Chcę wiedzieć! I pamiętaj, że jeśli z nim knujesz coś złego, ja do tego nie dopuszczę!
— W tej chwili się dowiesz...
Placyk, na którym się znajdowali, był pusty i ciemny. Moren zaś, nie dawno wśród zagranicznych bandytów odbył szkołę. Umiał strzelać przez podszewkę. To też, choć Zawiślak bacznie obserwował jego ruchy, spodziewając się jakiejś zdrady, pocisnął za cyngiel browninga, który ściskał od dłuższego czasu w kieszeni. Padł przytłumiony strzał, a szofer z głuchym jękiem zwalił się na ziemię.
— Dowiedziałeś się? — mruknął złośliwie Moren i pochylił się nad leżącym.
Miał on teraz oczy zamknięte a ze skroni spływała cienka struga krwi.
Byłby może Moren, wystrzelił powtórnie, chcąc się całkowicie upewnić w śmierci swego wroga, lecz w tejże sekundzie, na drugim końcu placyka zabrzmiały czyjeś kroki.
— Chyba wystarczy? — pomyślał. — Umarł! — i raptownie rzucił się do ucieczki.
Rychło, nie zatrzymywany przez nikogo, zniknął w mroku zaułków.


ROZDZIAŁ VII.
PANI CZUKIEWICZOWA DAJE ZNAK ŻYCIA...

Przez kilka następnych dni, Korski w dalszym ciągu napróżno poszukiwał w pismach, choć najdrobniejszej wzmianki o śmierci Brasina. Gazety milczały, jakgdyby nigdy nie miał miejsca podobny wypadek.
Trawiony ciekawością, postanowił udać się do komisarjatu, do którego należał posterunkowy, sporządzający protokuł i tam rozpytać się o wszystko.
Komisarz przyjął go nadzwyczaj uprzejmie, lecz nie zaspokoił jego ciekawości.
— Wiemy, kim był zmarły! — rzekł. — Lecz, z różnych względów nie podajemy wiadomości do gazet! I panu nie udzielę bliższych szczegółów, gdyż dochodzenie jest w toku! Ale, wydaje mi się, że Warszawa będzie miała nielada sensację!...
— A nazwisko? Nazwisko zmarłego, który wyszeptał, że go otruto?
— Brasin! Nigdy, nie słyszał pan o Brasinie? Nie? Bardzo mi przykro, lecz nic więcej powiedzieć nie mogę! A i to, co powiedziałem, proszę zachować w tajemnicy!
Korskiego, świerzbiał mocno język, żeby wyznać i o cyfrach i o całej przygodzie. Ugryzł się, jednak w język, w obawie, aby poprzednie jego kłamstwa nie pociągnęły za sobą niemiłych konsekwencji i opuścił komisarjat, nie dowiedziawszy się niczego, coby mu mogło rozświetlić mroki niepokojącej tajemnicy.
Za to, ledwie powrócił do domu, oczekiwała go niespodzianka. Rozległ się telefoniczny dzwonek a w aparacie zabrzmiał głos Czukiewiczowej.
— Czy to pan Korski? Tak! Widzi pan! Odszukałam pana! Gdyby zechciał pan mnie odwiedzić, byłoby mi niezmiernie miło!
— Kiedy? — zapytał.
— Choćby, zaraz... Pragnęłabym poruszyć pewne ważne sprawy!
— Doskonale! — zawołał. — Już idę!
I choć, przedtem postanowił sobie nie iść więcej do Czukiewiczowej, choć ostre wymówki mogły go spotkać za tę wizytę, ze strony narzeczonej, Jadzi Dulembianki, nie zastanawiał się długo i trawiony ciekawością, pobiegł na Kredytową.
Pobiegł, nieroztropnie, nie przewidując, że mogą go spotkać nowe powikłania i przygody.
Aczkolwiek, Czukiewiczowa, na widok Korskiego, wywołała na swoją twarz uśmiech, znać było, że jest przygnębiona i smutna. A gęsta warstwa pudru na jej obliczu, przykrywała ślady łez.
Ujrzawszy Korskiego, uścisnęła jego rękę, jak się ściska dłoń, starego a wypróbowanego przyjaciela.
— Panie Korski! — rzekła. — Cieszę się naprawdę, że pana widzę! Od chwili śmierci Brasina, wprost miejsca sobie znaleźć nie mogę! Dręczą mnie przykre przeczucia! Wydaje mi się, że zawisło nademną jakieś niebezpieczeństwo, którego nie uniknę i że lada moment zginę!
— Rzeczywiście! — odparł, przypominając sobie szczegóły ostatniej napaści. — Jakaś zbrodnicza szajka mocno interesuje się panią, pragnie poznać sekrety, tego jakiegoś pana Brasina i sądzi, że jest pani w ich posiadaniu! Ja, niechcący, zostałem wplątany w tę sprawę, lecz do tego już doszło, że kiedym w nocy, wychodził od pani, znów mnie zaczepiono, grożąc zemstą za to, że poplątałem cyfry umyślnie. Po głosie, rozpoznałem jednego z drabów którzy się znęcali nademną w podziemiach!
— I cóż? — ledwie ukrywała niepokój.
— Narobiłem gwałtu, ale zdążył uciec! Przeszkadzała mi w pogoni ranna noga! Otóż, jeśli nawet na mnie są oni zawzięci, cóż dopiero wspominać o pani! Dlatego też, radzę mieć się na baczności.
Załamała z rozpaczą ręce.
— Mieć się na baczności! — powtórzyła. — Ale, co zrobię, jak się od ich zemsty osłonię! Toć i ja, wciąż doznaję uczucia, że zewsząd na mnie czyha śmierć!
Siedzieli obok siebie, w saloniku, na otomanie. W oczach jej zaszkliły się łzy, twarz widocznie pobladła i przysunęła się bliżej.
— Sama, nie wiem... — szepnęła.
Korski jął wyrzucać z siebie namiętnie.
— Szanowna, pani Marjo! — zawołał. — Przepraszam, że odzywam się tak poufale, ale zbliżyły nas wypadki! Przyznaję się, nic nie rozumiem z tej całej historji! Otruto tego pana Brasina, on, za mojem pośrednictwem przekazał pani kabalistyczne jakieś liczby, tajemnicę tę pragną pochwycić zdecydowani na wszystko przestępcy, a pani oczekuje spokojnie, co dalej nastąpi, gdy sama przyznaje, że zawisło nad nią groźne niebezpieczeństwo! Czemuż nie zwrócić się po opiekę do władz?
— Nie mogę! Nie mogę...
— Nie pojmuję tego lęku! Tem więcej, że wyznam pani — tu mówił to, czego nie powinien był powiedzieć — że byłem dziś w komisarjacie i policja prowadzi w tej sprawie bardzo energiczne dochodzenie!
— I o mnie wspominano? — niepokój zamigotał w jej źrenicach.
— O pani nie wspominano, lecz twierdzono, że lada chwila wybuchnie niebywała sensacja!
Nie odrzekła nic, tylko jeszcze bliżej przysunęła się do Korskiego, a ręka jej, niby niechcący legła na jego ramieniu.
On, tymczasem, przemawiał:
— Skoro, nie chce pani zwrócić się do władz, ani też mnie powiedzieć szczerze, o co w tej całej historji chodzi, przyznaję się i ja w ciężkiej pani sytuacji, nie umiem znaleźć rady. Więcej jeszcze, to samo powiem, co zaznaczyłem ostatnim razem...
Szybko przerwała.
— Że podejrzewa mnie pan, iż ukrywam coś złego i stąd pochodzi mój lęk? Że jest to sprawa nieuczciwa i dla tego, szczerze o pomoc do nikogo zwrócić się nie mogę?
Skinął głową.
— Więc, wyznam panu tyle, ile wyznać mi wolno! — poczęła.
Zamienił się cały w słuch.
— Chodzi tu o bardzo skomplikowane sprawy — wymówiła, mierząc przystojną twarz Korskiego i jego dobrze zbudowaną figurę badawczym wzrokiem. — Bardzo skomplikowane! Brasin przekazał mi pewną tajemnicę, oraz znaczne sumy pieniężne.
— Domyślałem się tego! — zawołał. — Lecz, cóż dalej? — naglił.
— Zarówno tę tajemnicę, jak i pieniądze pragną pochwycić ci ludzie, którzy napadów dokonali na pana! Czeka mnie z niemi ciężka walka! Bo, trzeba będzie...
Tu nagle urwała, jakby zastanawiając się, czy można o reszcie wyznać szczerze Korskiemu, nie będąc go całkowicie pewną.
— Dlatego też — z ust jej powoli padały wyrazy, podczas, gdy wzrok wpijał się weń coraz silniej. — Chciałabym mieć przyjaciela, oddanego przyjaciela, na którego mogłabym liczyć w każdym wypadku i który zawsze stanąłby w mej obronie... Bo, po śmierci Brasina, nie mam nikogo, ktoby mnie wsparł pomocą, lub radą.
Teraz, przysunęła się już całkiem blisko. Toczona jej nóżka, jakby niechcący wysunęła się z pod sukienki, aż po kolano, przepojone aromatem perfum włosy muskały twarz Korskiego, a jej rączka mocno ściskała jego ramię.
— Ależ, kobieta! — pomyślał i drgnął, niby przebiegł go po plecach tok elektryczny. Choć musi mieć koło czterdziestki, gdybym tak nie kochał Jadzi, to...
Ona, tymczasem, przekonana o swem zwycięstwie, gdyż tylu ludzi już w życiu udało jej się uwieść temi środkami, przemawiała czule dalej. W rzeczy samej, potrzebny jej był teraz koniecznie oddany pomocnik i sądziła, że łatwo zdobędzie Korskiego.
— Otóż, znalazł się pan przypadkiem na mej drodze. Wie, więcej od innych! Gdyby, pragnął pan zostać takim moim przyjacielem, nie miałabym dlań tajemnic! Aczkolwiek, różne mogą nas oczekiwać niebezpieczeństwa, przypuszczam, że stokrotnie opłaciłaby się podobna przyjaźń, tem więcej, że tu o bardzo duże sumy chodzi...
Prawie cała już opierała się o niego i była przekonana, że lada chwila porwie ją w swe ramiona, zgniecie w potężnym uścisku i zawoła, że na wszystko się zgadza.
Ale, Korski odsunął się gwałtownie i postanowił uwodzicielkę wyprowadzić z błędnego mniemania.
— Łaskawa pani! — rzekł. — W dalszym ciągu nie wiem, o co jej chodzi! Mimo, poprzedniej zapowiedzi, nie powiedziała mi pani nic nowego, natomiast nadmieniła, że pragnie posiąść oddanego przyjaciela! Ja, mam nim zostać? Hm... Gdybym znał całą prawdę, może służyłbym i nadal pomocą i radą! Lecz, nie mogę się pani poświęcić w żadnym wypadku, w tej mierze, jakby tego pani pragnęła...
Twarz ładnej kobiety poczerwieniała i odbiło się na niej wielkie rozczarowanie.
— Czemu? — wyrzuciła przytłumionym głosem, w którym zadźwięczała obrażona miłość własna. Podobna odprawa spotkała ją bodaj po raz pierwszy.
— Bo, mam narzeczoną! — twardo wymówił Korski — i jestem do niej bardzo przywiązany!
— Pan? Narzeczoną?
— W najbliższej przyszłości odbędzie się nasz ślub!
— Ach! Pojmuję... — szepnęła i zagryzła wargi. Nie wiadomo, jak dalej potoczyłaby się ta rozmowa i zapewne opuściłby Korski natychmiast mieszkanie Czukiewiczowej, znów nie zadowolniwszy swej ciekawości, gdyby wtem nie nastąpiła niespodziewana przeszkoda.
W przedpokoju, ostro, natarczywie zabrzmiał dzwonek.
Zmieszanie odbiło się na twarzy pani Marji.
— Ktoś dzwoni? — wymówiła ze zdziwieniem. — Któż taki? Nie spodziewam się nikogo...
Sama wybiegła do przedpokoju i otworzyła drzwi. Korski posłyszał odgłos przytłumionej rozmowy i wnet z powrotem w saloniku pojawiła się Czukiewiczowa.
— Musi pan zaczekać w sąsiedniej sypialni! — wyrzekła jakimś podnieconym głosem. — Zaraz się pozbędę, nieproszonego gościa! Ale, nie chcę, by on pana zauważył, lub, żeby pan, wychodząc natknął się na niego!
Szybko wskazała w kierunku przyległego pokoju. Korski, sam nie wiedząc, jak to się stało, znalazł się w sypialni Czukiewiczowej. Ona zamknęła za nim drzwi i klucz przekręciła w zamku.
— Cóż — pomyślał. — Niema wielkiego nieszczęścia, jeśli tu parę minut zaczekam! Lecz, pocóż zamyka mnie, niczem więźnia!
Ale rozmowa, która wedle zapowiedzi Czukiewiczowej, miała trwać tylko kilka minut, przedłużała się ponad miarę. Zdążył już obejrzeć Korski bogate urządzenie sypialni — i olbrzymie zasłane koronkami łoże, na którem śmiało pomieścić się mogły ze trzy osoby, i wspaniałą tualetę, uginającą się pod nieskończoną ilością oprawnych w złoto i srebro flakonów, i nieco wyuzdanej treści obrazy, zdobiące jedwabiem obite ściany — nikt się nie zjawiał aby uwolnić go z zamknięcia.
Natomiast, z sąsiedniego saloniku, dobiegały coraz bardziej podniecone głosy. Słychać było gniewne wykrzykniki Czukiewiczowej i nie mniej gwałtowne odpowiedzi męskie.
— Najwyraźniej spiera się z jakimś mężczyzną! — pomyślał i zbliżył się do drzwi. — O co im chodzi?
Ledwie, jednak stanął przy drzwiach, pobladł. Z sąsiedniego pokoju doleciało ostre zdanie.
— Więc, tam, w sypialni ukryłaś swego kochanka! Więc, dlatego przedemną urządzasz te komedje!
— Dobryś! — przestraszył się nie na żarty. — Tego jeszcze brakło, by jakiś zazdrosny amant przyjął mnie za kochanka Czukiewiczowej. A będzie święcie przekonany o tem, gdy mnie zastanie w jej sypialni! Znowu, idjotycznie, wpadłem w kabałę!
Nadsłuchiwał.
Nie ulegało najlżejszej wątpliwości. Mężczyzna, pragnął otworzyć sypialnię, a Czukiewiczowa zagradzała mu drogę, powtarzając z rozdrażnieniem:
— Nie wejdziesz! Jak śmiesz? — Jakiem, prawem?
Musiał on ją odepchnąć, bo wnet zgrzytnął klucz. Mocna dłoń szarpnęła drzwi, a na progu ukazała się czyjaś wysoka postać.
— Ach! — prawie jednocześnie wyrwał się okrzyk z piersi obu mężczyzn.
Przed Korskim stał Ralf Moren.
Nic nie wiedząc o śmierci Brasina, przybył on do Czukiewiczowej po „nową zapomogę“ pieniężną, a spostrzegłszy, iż zamknęła ona kogoś w swej sypialni, postanowił on tam, siłą się dostać, aby tem lepiej móc szantażować, sądząc, że ukryła ona kogoś, komu bardzo na dyskrecji musi zależeć.
— Pan?
Mierzył teraz Korskiego nie mniej zdziwionym wzrokiem, niźli ten spozierał na niego. Tymczasem Czukiewiczowa, wołała.
— Co za podłość! Co za łotrostwo! Nie, to przechodzi wszelkie granice!
Korski wybełkotał.
— Zdaje się... pan Moren! Brat pani Dordonowej.
Ale, sprytny Ralf, wnet ogarnął sytuację. W obecnej chwili, obchodziło go mało, skąd i w jaki sposób Korski tu się znalazł i czy jest, istotnie, kochankiem Czukiewiczowej. Nadarzała się znakomita sposobność utrącenia jednego z najniebezpieczniejszych wrogów i postanowił ją, bezzwłocznie, wykorzystać.
— Tak, to ja, w rzeczy samej! — wyrzekł, mrużąc ironicznie oczy — i miałem zaszczyt parę dni temu poznać pana! Co prawda, nie chował się pan wtedy w niewieściej sypialni i udawał strasznie cnotliwego człowieka!
Korski też zrozumiał dokąd tamten zmierza i zaczerwienił się, zmieszany.
— Nie mam pojęcia — bąkał — jaki stosunek łączy pana z panią Marją, to jest chciałem powiedzieć... panią Czukiewiczową. Widocznie, bardzo zażyły, skoro tu wdarł się pan siłą! Ale, daje najświętsze słowo honoru, że znalazłem się tu przypadkiem...
Przerwała mu Czukiewiczowa. Choć niepojętem dla niej było, skąd Korski mógł znać Ralfa, drżała nadal z gniewu i oburzenia.
— Żaden stosunek mnie z tym łobuzem nie łączy! — z jej piersi wyrwał się okrzyk gwałtowny. — To, na co dzisiaj sobie pozwolił, jest szczytem bezczelności! Urządził, jedną ze swych ulubionych sztuczek! Proszę, natychmiast wynosić się za drzwi — wskazała Ralfowi drogę do wyjścia, — gdyż inaczej zawołam dozorcę!
Ale, Moren tak czuł swą przewagę, że tylko uśmiechnął się lekko.
— Zaraz, stąd odejdę! — odrzekł spokojnie. — Mam, jednak wrażenie, kochana Mary, że kiedyś mocno pożałujesz swych słów! — rzucił pogróżkę. — Odejdę, ale wprzód powiem parę słów panu Korskiemu!
— Mianowicie? — zagadnął.
Moren podszedł do niego i wycedził powoli.
— Kto głosi tak „cnotliwe“ zasady, jak pan, nie powinien się pakować w podobne sytuacje! A skoro, wówczas groził nam pan rewelacjami, ja dzisiaj ostrzegę przed nim kogo należy!
— Kogo?
— Pańską narzeczoną! Pannę Jadwigę Dulembiankę!
— Ale, niechże pan pozwoli mi się wytłomaczyć! — zawołał Korski, czując, iż raptowna fala gniewu zalewa mu pierś.
— Zbyteczne tu są tłomaczenia!
— Więc, rację miała pani Czukiewiczowa! — syknął. — Szantaż?
— Nie! Spełnię tylko mój obowiązek! Kto odgrywa rolę czułego narzeczonego nie powinien składać wizyt kochankom!
Jeszcze chwila, a Korski rzuciłby się naprzód i wypoliczkowałby czelnego łobuza. Lecz, ten przewidując, że niemiło, może się dlań skończyć ta cała scena, zdobywszy cenne dane, jakie pragnął zdobyć, przybrał minę pełną godności i pośpiesznie opuścił mieszkanie, rzucając na odchodnem aroganckie słowa:
— Żegnam dobraną parę... i życzę powodzenia!
Skoro, za Morenem zatrzasnęły się drzwi, Korski pochwycił się za głowę.
— Pani! — wykrzyknął, zwracając się do Czukiewiczowej. — Co narobiła mi pani, zamykając mnie, w swej sypialni! Toć ten łotr, napewno pobiegnie do mojej narzeczonej, lub jej ojca, dyrektora Dulemby i djabli wiedzą, w jaki sposób przedstawi ten niewinny szczegół! Jadzia, może mu nie uwierzy, ale dyrektor...
Czukiewiczowa była obecnie również silnie zmieszana.
— Naprawdę, drogi panie Korski! — jęła tłumaczyć. — Chciałam zrobić tylko dobrze! Jest to szantażysta, który mnie nachodzi od dłuższego czasu i dla tego, właśnie, pragnęłam ukryć pana, aby nie zobaczył go! Nie sądziłam nigdy, że posunie się on do podobnego zuchwalstwa! Lecz, cóż pana łączy z tym Morenem! W jaki sposób, ten nikczemny człowiek ma dostęp do pańskiej narzeczonej?
Korski pośpiesznie wyjaśnił.
— Ojciec mojej narzeczonej, dyrektor Dulemba, oszalał na starość! Pragnie poślubić niejaką Martę Dordonową! Oddawna przypuszczaliśmy z Jadzią, że jest to zła i przewrotna kobieta, która poluje na majątek dyrektora! Wydawało mi się, przed kilku dniami, że zdobyłem przekonywujące dowody, iż ten właśnie Ralf Moren utrzymuje z nią bliższe miłosne stosunki! Zagroziłem jej temi rewelacjami, a wtedy pokazało się, iż szantażysta przeklęty jest nie jej kochankiem a bratem! Poniosłem kompletną porażkę, a on zachce mi się obecnie za to w najzłośliwszej formie odwdzięczyć.
Czukiewiczowa roześmiała się głośno.
— Ależ on nigdy nie miał siostry!
— Nie miał siostry? — powtórzył Korski a serce mu drgnęło radosną otuchą. — Co pani mówi? Błagam, skoro pani go zna, niechaj mi o nim udzieli bliższych informacyj! Muszę się przed nim zabezpieczyć! A z jakim gustem zdemaskowałbym łotra!
Czukiewiczową nurtowała złość. Jęła pośpiesznie wyrzucać szczegóły ze siebie, choć wielu rzeczy jej powiedzieć nie było wolno.
— Przedewszystkiem nie nazywa się on wcale Ralf Moren, a był zwyczajnym czeladnikiem ślusarskim i prawdziwe jego nazwisko brzmi Antoni Grzela. Pracował później jako pikolak w jakiejś restauracji, nabrał tam ogłady a dzięki szczęśliwej powierzchowności, gdyż jest przystojny, został fortancerzem! Wtedy to, przybrał pseudonim Morena, pod którym występuje. Ale karjera „artystyczna“ trwała krótko. Tak naciągał, szantażował i okradał panie, które miały nieostrożność z nim się wdać, że wyrzucono go ze wszystkich dancingów. Więcej jeszcze! Na skutek jakiejś bardzo cuchnącej sprawy, musiał przed dwoma laty uciekać z Warszawy zagranicę, skąd niedawno powrócił.
— Ach, tak! — mruknął. — Więc taka jest karjera, świetnego pana Ralfa!
— Nie miał on nigdy siostry — mówiła dalej w podnieceniu Czukiewiczowa — i napewno, nie jest nią Dordonowa. O tej osobie, też coś nie coś słyszałam! Jest to bardzo niebezpieczna awanturnica, która dotychczas grasowała w Rumunji, gdzie, prawdopodobnie, rzekomy Moren się zwąchał z nią! Nie ulega najlżejszej wątpliwości, że udając rodzeństwo, szykują oni łotrowski zamach, na pańskiego przyszłego teścia, owego dyrektora Dulembę!
Korski, z uciechy, aż podskoczył na swem miejscu.
— Pani Marjo! — zawołał, zwracając się do niej po raz pierwszy poufale. — Nie żałuję, że zniosłem tyle przez nią przykrości! Toć, pani, swemi rewelacjami, ratuje wprost nam życie! Czy wolno, natychmiast, te wszystkie szczegóły powtórzyć dyrektorowi Dulembie?
— Po to je panu i opowiedziałam! — odrzekła, blednąc nieco. — Najwyższy czas skończyć z tym fałszywym Ralfem Morenem!
Obecnie Korski nie chciał zwlekać dłużej. Ledwie ucałowawszy, na pożegnanie rączkę pięknej pani, jak oszalały wybiegł z jej mieszkania.
Wskoczył do pierwszej przejeżdżającej taksówki — i popędził w Aleje Ujazdowskie do Dulembów.
Ale, gdy przybył, już było zapóźno.
Moren zdążył go wyprzedzić.
Wyprzedził go o kilkanaście minut. I on, wprost od Czukiewiczowej, udał się do apartamentu dyrektora. Gdyby zastał tylko pannę Jadzię w domu, byłoby pół biedy i nie wiadomo, jak przyjęłaby ona jego „rewelacje“.
Ale, na nieszczęście, Dulemba znajdował się w domu. Dordonówna, zdążyła już parę dni temu przedstawić mu Ralfa, oczywiście, jako swego brata, a sprytny szantażysta, człowiek, który nie wahał się nigdy przed niczem, nawet przed skrytobójczym strzałem do swego przyjaciela Zawiślaka, zdążył się już wkraść w łaski dyrektora.
Dulemba zaś, który w gruncie, niecierpiał Korskiego i jemu przypisywał wszystkie intrygi, skierowane przeciw ukochanej Marcie, ucieszył się niezwykle z wieści, że Korski odwiedza potajemnie dawne kochanki i postanowił to wykorzystać, nie oszczędzając, bynajmniej, Jadzi.
To też, z miną pełną zadowolenia, wysłuchał niespodzianej „relacji“ Ralfa, a jego opowieści wtórował pomrukami:
— Tak! tak! Dobry, chłopczyk! Udał się! Doskonale umie się maskować! Mam nadzieję, że mojej córce nareszcie otworzą się oczy... Prawdziwie wdzięczny panu jestem, panie Moren...
Nie zwlekając, pobiegł do pokoju panny Jadwigi.
— Jadzieczko, pozwól do mnie, na chwilę...
A gdy panna Jadzia, pojawiła się u niego w gabinecie, mierząc zdziwionym wzrokiem postać nieznanego jej z widzenia Morena, jął pospiesznie tłomaczyć.
— Przedstawiam ci, pana Ralfa Morena, brata mojej narzeczonej, pani Marty...
Ledwie skinęła główką, posłyszawszy kim jest znajdujący się u ojca mężczyzna, a na jej twarzyczce zarysował się wyraz niechęci. On, tymczasem ukłonił się Jadzi nisko.
— A, pan? — bąknęła, niezbyt uprzejmie, nie wyciągając na powitanie doń ręki.
Dyrektor dalej wyjaśniał.
— Przybył do mnie tu, pan Moren, w pewnej sprawie, która i ciebie zainteresuje! Otóż, twój najdroższy Stach, przepraszam, chciałem powiedzieć, pan Stanisław Korski, który stale usiłował wytworzyć fermenty, pomiędzy mną a Martą, a jednocześnie obrzucał ją i tu obecnego, pana Morena, kalumnjami, sam zachowuje się dość dziwnie.
— Co zrobił? — zapytała z lekkim przekąsem.
— Zastał go, pan Moren, przed chwilą, w mieszkaniu niejakiej Czukiewiczowej, osoby, cieszącej się podobno, bardzo niewyraźną reputacją...
— Cóż z tego? — odrzekła, spokojnie, przypominając sobie, opowiedzianą jej przez Korskiego tajemniczą historję o Czukiewiczowej i Brasinie. — Zapewne, miał do niej jakiś interes.
— Znajdował się w jej sypialni!
— Niemożebne!
Policzki panny Jadzi raptownie poczerwieniały. Jak można już było spostrzec z paru poprzednich jej gwałtownych scen z ojcem, posiadała ona bardzo porywczy charakter. A również, kochając Korskiego pierwszą swą miłością, była o niego mocno zazdrosna. Niespodziewana to wiadomość, uderzyła ją, niczem sztylet w serce, ale jeszcze nie chciała jej wierzyć.
— W sypialni? Kłamstwo!
Moren, uznał za stosowne się wmięszać.
— Tam ukrywał się pan Korski, a nawet prosił mnie — zełgał bezczelnie — abym nikomu nie powtarzał o tym fakcie, panią zapewne, mając na myśli. Może i zachowałbym tę małą przygodkę miłosną, pana Korskiego, w tajemnicy, gdyby nie jego poprzednie intrygi i insynuacje.
Nie wiadomo, co na to odpowiedziałaby Jadzia, bo poryw zazdrości, hamowało podejrzenie, iż Moren umyślnie przesadza. Ale, w tejże chwili w przedpokoju zabrzmiał niecierpliwy dzwonek, a po upływie kilku sekund, do gabinetu wpadł spocony i zadyszany Korski, we własnej osobie.
— Oto, Stach! — wykrzyknęła ucieszona. — Najlepiej, on tą tajemniczą historję nam wyjaśni!
Korski powiódł wzrokiem, po znajdujących się w gabinecie osobach i zauważył ich miny. Nie zdziwiło go to bynajmniej, bo odrazu przypuszczał, że Moren, prosto od Czukiewiczowej, pobiegnie ze swemi rewelacjami do dyrektora Dulemby.
Zdążył pan tu się znaleźć! — wymówił, mierząc Morena, wzgardliwym wzrokiem.
Dulemba szybko wyrzekł:
— Pan Moren, który jako brat pani Marty, częściowo należy do naszej rodziny, zdążył nam już opowiedzieć o pańskiem dość dziwnem postępowaniu! Podobno, zastał go w sypialni, niejakiej Czukiewiczowej, osoby, o mocno nadszarpanej opinji! Zaiste...
Korski szybko przerwał, chcąc jaknajprędzej wyjaśnić sytuację.
— Czy pani Czukiewiczowa ma zaszarganą opinję, niewiem, bo znalazłem się u niej w pewnej sprawie, o której dobrze jest nawet poinformowana Jadzia! Przybył do niej niespodzianie, ten pan — wskazał na Morena — a ponieważ uważa go ona za niebieskiego ptaka i szantażystę, schowała mnie do swej sypialni, chcąc uchronić od zetknięcia z nim. Rzekomy, pan Moren, zauważywszy, iż pani Czukiewiczowa ukryła kogoś, dostał się tam przemocą i obecnie, gwoli podłej intrygi, wykorzystuje sytuację! Oto, faktyczny stan rzeczy, a teraz?
Ralf, słysząc te słowa, nawet nie drgnął. Natomiast Dulemba, zawołał porywczo:
— Prosiłbym pana, panie Korski, miarkować się w wyrażeniach! Niezbyt to szlachetnie, przytaczać na swe usprawiedliwienie, zręcznie ukutą bajeczkę, ale i człowieka, który przez uczciwość mnie o panu ostrzega, obrzucać stekiem wymysłów! Obraża pan mego gościa! Jakiem prawem, nazwał pan, pana Morena, niebieskim ptakiem i szantażystą, a nawet jego nazwisko podał w wątpliwość?
Korski wytrzymał gniewny wzrok dyrektora.
— Bo dzięki właśnie, pani Czukiewiczowej — odrzekł — zebrałem o tym jegomościu dobre informacje! To ja, przychodzę, aby go zdemaskować!
Twarz Jadzi zmieniła nagle wyraz i zajaśniało na niej, coś w rodzaju uśmiechu. Natomiast, Dulemba, skrzywiwszy się, powtórzył:
— Pan?
— Tak! — wyrzucał teraz gorączkowo z siebie posiadane informacje. — Ten pan, nigdy nie nazywał się Morenem, a prawdziwe jego nazwisko brzmi: Antoni Grzela. Był on najprzód czeladnikiem w jakimś warsztacie, później pikolakiem w restauracji, a następnie zawodowym tancerzem. Jego przeszłość jest pełna ciemnych sprawek, a nawet przed dłonią sprawiedliwości, musiał uciekać zagranicę. W Rumunji, napotkał on zacną panią Martę Dordonową — podkreślił z przekąsem — z którą wszedł w zażyłą przyjaźń, lecz nigdy nie był jej bratem! Tak jest, panie dyrektorze! Posądzenia, jakie żywiłem przeciwko tej parze oddawna, znalazły całkowite potwierdzenie!
Dulemba nagle zbladł i widocznie zatrzęsły mu się ręce.
— Co pan, na to, panie Moren? — wyrzucił głucho.
Łotr, nadal stał uśmiechnięty i zdawało się, że zarówno wymysły, jak i kompromitujące go słowa Korskiego, nie czynią na nim najlżejszego wrażenia. Postąpił kilka kroków, w kierunku dyrektora, który siedział za biurkiem i spokojnie oświadczył:
— Pan Korski, w swej wściekłości, obrzuca mnie potokiem obelg i gołosłownych insynuacji! Ja, z mej strony, składam pisemne dowody! Oto, najlepsza odpowiedź!
Sięgnął powoli i pewnie do kieszeni, wyjął z tamtąd jakieś dokumenty, rozprostował je i złożył przed dyrektorem.
— Służę! Może te metryki przetną, nareszcie, wszystkie kłamstwa, pana Karskiego! Z nich łatwo można się przekonać, czy Marta jest, czy też nie jest moją siostrą!
Dulemba pospiesznie pochwycił papiery i począł je odczytywać. Jadzia, nie mogąc pohamować swej niecierpliwości, podbiegła do ojca i pochyliwszy mu się przez ramię, wpiła się wzrokiem w papiery. Tylko Korski, pozostał na miejscu, osłupiały ze zdziwienia.
Moren tymczasem, uważał za stosowne dodać:
— W rzeczy samej, zarówno moje, jak i siostry nazwisko brzmi Grzela! Pochodzimy z ubogiej, robotniczej rodziny i wcale nie zamierzamy tego ukrywać! Marta wyszła za mąż za inżyniera Dordona, który zmarł przed paru laty, wobec czego obecnie zwie się Dordonową, ja zaś poświęciwszy się artystycznej karjerze, przybrałem pseudonim Ralfa Morena! Oto, prawda! Co zaś się tyczy reszty kalumnji pana Korskiego, o mojej ciemnej przeszłości i siostry, to nie warte są one odpowiedzi, a z dokumentu, który przedstawiłem, najlepiej wynika, jak pan Korski stale kłamie!
Westchnienie ulgi wyrwało się z piersi Dulemby. Wyciągnął papiery w stronę Korskiego.
— Proszę! Zechce pan przejrzeć!
Pochwycił je drżącemi dłońmi i uważnie odczytywał słowo po słowie. Wynikało z nich całkowite potwierdzenie oświadczenia Morena. On i Marta byli rodzeństwem. Raz jeszcze zerknął na metryki. Pieczęcie i podpisy znajdowały się w jaknajlepszym porządku. Więc, w błąd wprowadziła go Czukiewiczowa?
— Hm... — mruknął, nie wiedząc, co powiedzieć.
Ralf, z nieukrywanym triumfem, spozierał na przygnębienie swego wroga. Oddawna oczekiwał on na tę chwilę i nie zawiodły go papiery, dostarczone przez Tasiemeczkę. „Profesor“ artystycznie spełnił swe zadanie i Moren nie żałował obecnie, wydanych na to trzech tysięcy. Z nich, wyłożył on tysiąc, wyszantażowany od Czukiewiczowej, dwa pozostałe, ze swych „oszczędności“, Dordonowa. Lecz, „metryki“ warte były tego.
— Cóż pan na to? — groźnie wymówił Dulemba, podczas gdy Korski nadal wpijał się wzrokiem w dokumenty, wprost nie wierząc własnym oczom.
— Nic nie pojmuję! — wybąkał.
Dulemba zmarszczył czoło.
— Ale, ja zato znakomicie wszystko pojąłem! — rzekł podniesionym głosem, uderzając mocno dłonią o blat biurka — Zrozumiałem, do czego zmierza pański system, polegający na obrzucaniu bliskich mi ludzi stekiem oszczerstw i kalumnji! Niestety, zawiodła pana ta gra, oraz cenne „rewelacje“ owej pani Czukiewiczowej! Nie zrazi mnie wiadomość, że panieńskie nazwisko mojej narzeczonej brzmi Grzelakówna, lub, że przyszły mój szwagier przybrał pseudonim Morena! Co zaś, pana się tyczy...
— Mnie? — powtórzył Korski blednąc, gdyż czuł, że ton dyrektora nie wróży nic dobrego.
— To — dokończył Dulemba — moja córka postąpi, jak zechce, bo nie mam prawa narzucać Jadzi mej woli! Lecz, ja nigdy nie uznam pana za zięcia!
Nowe, mocne uderzenie pięści w stół podkreśliło te słowa.
Panna Jadzia to czerwieniała, to bladła, a Ralf spozierał drwiąco na swego przeciwnika.
Korski jeszcze usiłował się usprawiedliwić.
— Panie dyrektorze! Proszę zrozumieć, że kierowały mną jaknajlepsze pobudki! Może, istotnie, zostałem wprowadzony w błąd...
Słowa ostre, niczem cios szabli, przerwały dalsze wyjaśnienia.
— Panie Korski! Skończyłem! Opuści pan, natychmiast mój gabinet!
Nie chcąc rozdrażniać bardziej Dulemby, skłonił się i wyszedł. Czuł się teraz, niczem skarcony żak a ze wstydu płonęły mu policzki. Zdala dobiegał teraz śmiech Morena i jakieś obraźliwe słowa...
Wyszedł z gabinetu, lecz zatrzymał się w przedpokoju. Liczył, że Jadzia za nim wybiegnie, rzuci kilka słów pociechy i wobec niezwykle zaognionej domowej sytuacji, oświadczy, co dalej należy przedsięwziąć.
Nie zawiodły go oczekiwania. Rozległy się lekkie pośpieszne kroki i rychło panna Jadzia, znalazła się przy nim.
— Też, licho nadało... — począł, chcąc mówić o swym niefortunnym występie, lecz wnet drgnął i urwał.
Oczy narzeczonej spoglądały nań dziwnie. Nie przebijało się w tym wzroku ani współczucie, ani gniew, z powodu poniesionej porażki. Przeciwnie, jakaś pogarda dla Korskiego a grymas niesmaku krzywił jej usta.
— Jadziu! Czemu patrzysz tak na mnie!
Odrzekła, z ledwie tłumionem rozdrażnieniem.
— Nie wiń licha, gdy sam jesteś wszystkiemu winien! Bo i mnie, mocno podejrzane wydaje się twoje postępowanie!
— Jadziu! Co to znaczy!
Gdyby Korski był udowodnił wszystkie swe zarzuty, wysunięte przeciw Morenowi, panna Dulembianka, na pozornie dziwne szczegóły jego wizyty u Czukiewiczowej, nie zwróciłaby uwagi. Lecz Korski, nie tylko nic nie udowodnił, a się skompromitował. Wobec tego, cała historja nabierała w jej oczach odmiennego oświetlenia i nie mogła ona dłużej pohamować swej zazdrości.
— To znaczy — powtórzyła — że nie możesz temu zaprzeczyć, iż znajdowałeś się ukryty w kobiecej sypialni! Wogóle, zaczynam przypuszczać, że okłamujesz mnie bezczelnie.
— Okłamuję?
— Przed kilku dniami, nie przybyłeś do mnie całkiem wieczorem, a natomiast opowiedziałeś mi zręczną bajeczkę o tym jakimś napadzie, Czukiewiczowej i Brasinie. Dziwna rzecz, że do tej pory o tych faktach, w pismach nie było wzmianki.
— Ależ, pozwól...
— Nie, ty pozwól dokończyć! Jesteś literatem i masz bujną fantazję, a chcąc odwiedzać dawne kochanki, mnie pleciesz różne brednie, wyssane z kryminalnych romansów! Umieść to w swoich powieściach!
— Jadziu! Jak możesz.
— Nie mogę ci uwierzyć! Bo, dziś znowu wybrałeś się do tej wstrętnej Czukiewiczowej, w tajemnicy przedemną, nic mi nie wspominając, że zamierzasz ją odwiedzić! I gdyby nie przypadkowe zetknięcie się z Morenem, nic nie wiedziałabym o „ślicznej“ wizycie! Skoro ją tak kochasz i wciąż do niej latasz, biegaj i nadal, ale mnie pozostaw w spokoju!
— Błagam cię! Pozwól mi się wytłumaczyć! Toć, doprawdy wszystko sprzysięgło się na mnie! — zawołał, usiłując pochwycić jej rączkę.
Lecz, ona wyrwała mu rękę i gniewnie zaiskrzyły się jej oczy.
— Nie powiem ci tego, coś posłyszał od ojca! — z jej piersi wyrwały się gwałtowne wyrazy. — Ale dobrze się jeszcze namyślę, zanim zdecyduję się wyjść za ciebie zamąż!
— Jadziu! — wykrzyknął z rozpaczą.
Ale ona wybuchnęła niespodziewanie płaczem i wybiegła do swego pokoju. Podążył za nią, lecz ta próba pogodzenia się z narzeczoną pozostała bezowocna. Bo, panna zamknęła się na klucz i mimo natarczywych stukań Korskiego nie chciała drzwi otworzyć, a nawet nie odzywała się ani słówkiem.
— Czy ja oszalałem, czy też ona? — pomyślał z pasją i nie mogąc uczynić inaczej, opuścił mieszkanie Dulembów.
Jak nieprzytomny, pędził ulicą, na oślep, przed siebie, roztrącając przechodniów. Dopiero, gdy przebył kilkaset kroków, nieco ochłonął i przystanął.
— Jadzia uspokoi się i sama zrozumie, jak postąpiła ze mną niesprawiedliwie! — starał się pocieszyć w duchu. — Ależ, ładnie urządziła mnie, ta Czukiewiczowa!
Nagle w jego głowie zrodził się nowy plan.
Skoro Czukiewiczowa swemi informacjami, naraziła go na takie przykrości, ona jedna może wytłomaczyć, znając dobrze Morena, co znaczy ta historja z metrykami i ona jedna może udobruchać Jadzię. Nawet, gdyby siłą miał ją sprowadzić do narzeczonej, by osobiście wyjaśniła niedorzeczne nieporozumienie.
Nie namyślając się długo, zawrócił w kierunku Kredytowej, niepomny, że każda wizyta u Czukiewiczowej kończyła się dlań fatalnie.
Zapadał już mrok, a na ulicach zapalano latarnie, gdy po marmurowych schodach, wbiegł na pierwsze piętro wytwornej kamienicy. Otworzyła mu pokojówka a Czukiewiczowa, znajdowała się w domu. Mało nie obalił służącej, tak raptownie wpadł do mieszkania i pospiesznie zrzuciwszy w przedpokoju palto, znalazł się w saloniku.
Siedziała tam Czukiewiczowa, jakaś blada i zmieniona, lecz on w swem podnieceniu, nie zwrócił na to uwagi.
— Przybywam, w niezwykle ważnej sprawie! — zawołał od progu.
Podniosła się z miejsca, jakby wcale niezdziwiona jego obecnością. Widocznie, pod wpływem silnego wzruszenia, zapomniała o poprzedniej rozmowie i o tem, że tylko na skutek tej rozmowy, Korski do niej przybywa.
— Panie! — wyszeptała, chwytając go mocno za rękę. — Czy nie zauważył pan na schodach podejrzanych ludzi?
— Nie! — odrzekł, zdumiony.
— A jednak — wymówiła — ci bandyci się tu kręcą! Nie zawodzą mnie nigdy moje przeczucia! Czuję, że zawisło nademną groźne niebezpieczeństwo i że dziś jeszcze, coś strasznego stać się musi!
Ale Korski nie przejął się temi słowami zbytnio. Posyłał on do djabła obecnie w duchu i Brasina i wszystkie tajemnicze historje. Obchodziła go Jadzia i niedawno przeżyta scena.
— Stała się rzecz straszna! — jął opowiadać o przebiegu niemiłej sceny w gabinecie dyrektora Dulemby. — Z całą dobrą wiarą powtórzyłem informacje, otrzymane od pani, a tymczasem ten Moren posiadał metryki, z których wynikało, że Marta jest jego siostrą! Cóż to, wszystko, znaczy?
Teraz, dopiero jakby oprzytomniała, przypominając sobie przebieg poprzedniej rozmowy.
— Przedstawił metryki? Marta jego siostrą? Nic nie pojmuję!
— Metryki obejrzałem starannie! Posiadały należyte pieczęcie i podpisy! Trudno zarzucić mu fałszerstwo! Przegraliśmy kampanję na całej linji!
Zmarszczka zarysowała się na jej czole.
— Czyżby — rzekła, po chwili zastanowienia — ukrywał przedtem istnienie siostry? Lecz, przecież, ta Dordonowa jest międzynarodową awanturnicą! Nic, nie rozumiem, ale przeczuwam, że znów kryje się tu jakieś arcysprytne szelmostwo! Ale, niestety, ma pan rację! On, tymczasem, jest górą! I zechce, się mścić! A dyrektora niewiele nawet wzruszy ciemna przeszłość Morena! W jednym tylko wypadku znienawidziłby go, gdybyśmy udowodnili, że Marta wraz z Ralfem oszukiwali Dulembę!
Wszystkie te rzeczy, wiedział Korski doskonale i bez Czukiewiczowej.
— Wyszedłem na intryganta i kłamcę — wołał w podnieceniu. — Moja narzeczona, panna Jadzia przypuszcza niesłusznie, że bliski stosunek mnie łączy z panią! Doszło już do tego, że mi zarzuciła, iż historja z Brasinem i cała moja przygoda, są tylko zmyśloną bajeczką!
— Taka zazdrosna! — zauważyła, zerknąwszy nań dziwnie.
— Widocznie! Pani Marjo! Niechaj mnie pani ratuje! Pani jedna może wyjaśnić te idjotyczne nieporozumienia! Proszę więc, usilnie! Niechaj, pani, sama rozmówi się z Jadzią i wszystko jej wytłumaczy!
Znów padło z jej oczów nieokreślone spojrzenie.
— Dobrze! — rzekła, powstając z miejsca. — Naraziłam pana niechcący na znaczne przykrości i moją rzeczą jest je usunąć! Natychmiast, zatelefonuję do panny Dulembianki. Jaki jest, jej numer?
A gdy wymienił go, wyszła do przedpokoju, gdzie znajdował się, zawieszony na ścianie, telefoniczny aparat, Korski zaś pozostał w salonie.
Lecz próżno nastawiała pani Marja automatyczne cyfry — aparat milczał, jak zaklęty.
— Zepsuty? — przebiegło w jej myślach. — Kiedyż zdążył się popsuć, wszak rozmawiałam niedawno!
W tejże chwili, u wejścia, rozległ się dzwonek.
— Któż to taki? — zdziwiła się. — Otworzyć, czy nie otwierać! A nuż, nowa niemiła niespodzianka?
Lecz, przemogła ciekawość. Rozwarła drzwi — i natychmiast odskoczyła z okrzykiem przerażenia.
— Boże!
Do przedpokoju wślizgnął się wysoki mężczyzna, w cyklistówce, nasuniętej na czoło i wielkich, czarnych amerykańskich okularach. Zamknął, za sobą drzwi starannie, a w jego ręku zabłysł browning.
— Acha! — zasyczał. — Zastaliśmy panią Czukiewiczową! Tem krótsza będzie rozprawa!
Pragnęła wyrzucić ze swej piersi wołanie o ratunek, ale tylko bezdźwięcznie poruszały się jej wargi. Do tego stopnia sparaliżował ją przestrach.
Tamten zajadle wyszeptał:
— Oddajesz, po dobroci? Bo jeśli nie oddasz, zginiesz!
— Kiedy, jeszcze... nie... podjęłam... — ledwie wybełkotała i wnet zamilkła, spozierając na napastnika rozszerzonemi z przerażenia oczami, bo groźny browning wzniósł się do wysokości jej czoła.
— W takim razie...
Korski nie mógł dosłyszeć prowadzonej przyciszonemi głosami w przedpokoju tragicznej rozmowy, gdyż ciężkie portjery tłumiły wykrzykniki. Przeczuł raczej, że coś niedobrego się dzieje. Niby podrzucony tokiem elektrycznym, zerwał się z fotela i wybiegł z saloniku. Ujrzał straszliwą scenę. Czukiewiczową, skamieniałą z przerażenia i bladą, a tuż przed nią bandytę, z wymierzonym w jej czoło rewolwerem.
— Zbóju! — ryknął nieswoim głosem i nie zważając na wycelowaną broń, rzucił się naprzód.
Atak ten na tyle był nieoczekiwany, a napastnik nie spodziewał się, zapewne, że zastanie w mieszkaniu mężczyznę, bo udało się Korskiemu błyskawicznie, jedną ręką podbić rewolwer, a drugą pochwycić nieznajomego za gardło.
— A... a... — nieartykułowany dźwięk wydobył się z jego piersi i zachwiawszy się na nogach runął na podłogę, a wypuszczony z ręki browning, potoczył się z brzękiem po gładkiej posadzce.
Korski walczył z wściekłością. Wydawało mu się, że w powalonym przez siebie mężczyźnie, rozpoznaje owego zbira, który znęcał się nad nim w podziemiach a następnie naigrywał się na ulicy. Bił go, z całej mocy pięścią po twarzy, jakby, nietylko chcąc pomścić oparzoną nogę, ale i wszystkie dotychczasowe porażki.
— Masz, zbóju! Masz... — powtarzał, ponawiając ciosy, podczas, gdy Czukiewiczowa, przytulona do ściany, jeszcze nie mogła otrząsnąć się z przerażenia.
Lecz, tamten również pojął, że tu walka idzie nie na żarty. Pięść Korskiego spadała raz po raz a z oka i z nosa poczynała się sączyć krew. Czując, że nie poradzi sobie inaczej z silnym i wygimnastykowanym Korskim, który na dobitek gniótł go kolanami, zwinął się nagle i boleśnie ugryzł w rękę.
— Gryziesz? — zawołał Korski, mimowolnie zwalniając uścisk, ale szykując się do nowego ciosu.
Sekunda ta jednak zwłoki wystarczyła. Mężczyzna, niczem piskorz, zaiste kocim ruchem, wyślizgnął się z pod Korskiego, zerwał na nogi i z kolei, pchnął go, tak mocno, że ten zatoczył się o kilka kroków. Poczem rzucił się do ucieczki. A gdy Korski odzyskał równowagę, znajdował się już na schodach, za drzwiami.
— Ucieka! — wykrzyknął, wściekły — chwytajcie bandytę!
Ale, w tejże chwili ręka Czukiewiczowej, pochwyciła go za ramię.
— I tak go nie dogonimy! — wyszeptała. — Niechaj, lepiej ucieka! Nie chcę skandalu!
Popatrzył na nią z nieukrywanym gniewem.
— Nic nie pojmuję! — zawołał. — Zbój nastawał na pani życie, ledwie udało mi się panią obronić, a teraz pragnie go pani puścić wolno! Doprawdy, niezwykłe postępowanie!
— Kiedy... kiedy... — bąkała, daremnie szukając odpowiedzi.
— Bo — wyrzekł z pasją — nadal obawia się pani, żeby policja, która pochwyciłaby łotra, nie dotarła do wątka tej całej historji! Przecież, te wszystkie napaści łączą się w jedną całość! Woli pani być narażona na niebezpieczeństwa, niźli zwierzyć się władzom!
Kilka sekund milczała, poczem wyrzekła z nagłem postanowieniem:
— Daję panu słowo, że jutro złożę oficjalną skargę! Dziwi się pan, że jutro? Pragnę, do tego czasu jeszcze pewne rzeczy załatwić! Również, jutro i panu szczerze wszystko opowiem. A ponieważ, doskonale jest mi wiadome, kto organizuje te ciągłe na mnie zasadzki, a nawet domyślam się kim był napastnik, nie gra to żadnej roli, czy dziś, czy jutro ujawnię jego nazwisko!
Wzruszył ramionami, niezbyt przekonany tem rozumowaniem. A ponieważ, rozmowa z Czukiewiczową, drażniła go coraz bardziej, wykonał ruch, jakgdyby zamierzając pożegnać się i odejść.
— Nie! — zawołała, spostrzegłszy to. — Pan pozostanie! Umarłabym z lęku teraz, sama w mieszkaniu! Bo, nawet pokojówka wyszła, a ci bandyci, chcąc bezkarnie dokonać napaści, uszkodzili telefoniczne druty!
Rad, nie rad, musiał pozostać. Choć był na nią porządnie zły, trochę żal mu było jej, a również nie chciał z nią ostatecznie się pokłócić przez wzgląd na Jadzię. Powrócił więc, do saloniku i przesiedział tam, z dobrą godzinę prawie w milczeniu, paląc papierosa za papierosem. Nie przerywała tej ciszy Czukiewiczowa, głęboko nad czemś zamyślona i coś rozważając w duchu.
Dopiero, gdy powróciła pokojówka, odzyskał swą wolność i pospiesznie opuścił mieszkanie, przódy otrzymawszy od Czukiewiczowej uroczyste zapewnienie, że jutro z samego rana porozumie się i wszystko wyjaśni pannie Dulembiance.
— Uf! — westchnął, znalazłszy się na ulicy.
Była godzina dziesiąta wieczór. Już miał ruszyć z miejsca, aby się udać w stronę swego domu, gdy wtem ktoś wyłonił się z sąsiedniej bramy, podszedł doń szybko i pochwycił go za ramię.
— Ty? — zawołał ze zdumieniem.
Poznał Jadzię Dulembiankę. Była widocznie zmieniona i blada i musiała nań oczekiwać od dłuższego czasu.
— Więc teraz dopiero, wychodzisz od swej kochanki? — syknęła z gniewem. — Natychmiast, po scenie u nas, pobiegłeś do niej?
Zrozumiał, w jak ciężkiej sytuacji znów się znalazł, znając zazdrość Jadzi.
— Posłuchaj... — począł, myśląc z obawą, co nastąpi, jeśli ona, jak poprzednio w porywie uniesienia, nieda mu ani dojść do słowa, ani się wytłomaczyć.
W rzeczy samej, przerwała.
— Chciałam się przekonać, co robisz? Miałam wyrzuty sumienia, że może posądzałam cię niesłusznie i postąpiłam z tobą niesprawiedliwie! Skoro tylko ochłonęłam nieco, telefonowałam, raz za razem do ciebie! Telefon, milczał, oczywiście, jak zaklęty! Wtedy, w mojej główce zrodziła się myśl... A nuż, kochany Stasieczek, który udawał takie oburzenie i wykłamywał się ślicznie, pobiegł do Czukiewiczowej? Pobiegł, żeby wstrętnej babie oświadczyć, iż ją tylko kocha i ponieważ poróżnił się, ze mną, do niej należy niepodzielnie! I cóż? Przyszłam tu, aby to sprawdzić... i Stacha przyłapałam...
— Jadziu! — wyrzekł energicznie. — Poprzednio, nie pozwoliłaś mi się wytłomaczyć i stąd powstało nieporozumienie! Może teraz, zechcesz wysłuchać spokojnie, co ci powiem, a wtedy sama dojdziesz do przekonania, jak niedorzeczne są twe zarzuty!
— Słucham? — wymówiła, na pozór łagodnym tonem, lecz ktoby ją dobrze znał, odgadłby wnet, że drży w niej wewnątrz wszystko i bliską jest nowego, gwałtownego wybuchu.
— Więc — tłomaczył, usiłując daremnie ująć ją pod ramię, które odsunęła szorstko — po scenie z tobą, istotnie udałem się do pani Czukiewiczowej, aby ją uprosić, gdyż nie pozostawało innego wyjścia, aby ona porozumiała się osobiście i ci wytłomaczyła, że cię nie oszukiwałem i wszystko, coś posłyszała z mych ust jest prawdą!
— Zgodziła się?
— Naturalnie! Jutro, z rana, ma zatelefonować!
— Hm! — ironiczny uśmiech przebiegł po twarzyczce Jadzi. — Dość długo ją namawiałeś! Cztery godziny! Bo, pobiegłeś, wprost od nas o szóstej do niej, a obecnie minęła dziesiąta! Czemuż ta, pani Czukiewiczowa, skoro zamierzała postąpić uczciwie, odrazu nie zatelefonowała do mnie, a tyle czasu musiałeś ją błagać o to?
— Przeszkodził nieoczekiwany zbieg wypadków! Jacyś nieznani sprawcy popsuli druty telefoniczne, aby dokonać napadu na Czukiewiczową, w związku, zapewne, ze sprawą Brasina. Podczas, kiedy się tam znajdowałem, wdarł się do mieszkania, jakiś mężczyzna, zdaje się, jeden z tych, którzy więzili mnie w podziemiach i stoczyłem z nim ciężką walkę.
— Pochwyciliście go?
— Nie! Zdążył uciec! A wówczas, Czukiewiczowa, przerażona napaścią, jęła mnie prosić, abym przez pewien czas pozostał w mieszkaniu, bo jest wyjątkowo zdenerwowana, a służąca wyszła na miasto...
— Dałeś znać o całem zajściu policji? Władze już poszukują bandytę?
— Nie!
— Czemu?
— Nie chciała, Czukiewiczowa! — odparł nie pewnie, sam nie wiedząc, czem ten fakt wytłomaczyć. — Twierdziła, że nie chce skandalu! Ma to uczynić, jutro dopiero!
Jadzia, nagle parsknęła złym śmiechem.
— Nie chciała? — powtórzyła. — A ty, znów pleciesz, jedną ze swych ulubionych bajeczek! Tajemniczy mężczyzna, walka, napad, o którym nikt, prócz ciebie nie słyszał i o jakim, nie melduje się policji! Widzisz, że spokojnie wysłuchałam cię do końca, żeby się przekonać, jak artystycznie kłamiesz i w dalszym ciągu nie wierzę ci, ani słowa!
— Jadziu! Czukiewiczowa jutro porozumie się z tobą i całkowicie potwierdzi moją opowieść!
Ale długo tłumiony wybuch, nastąpił.
— Bo — wyrzucała z siebie podniesionym tonem wyrazy, nie zważając nawet na to, że oglądali się na nich, mijający ich przechodnie, — omówiłeś wszystko dobrze z Czukiewiczową, aby mnie nadal oszukiwać, a chcąc znaleźć usprawiedliwienie spędzenia w jej mieszkaniu szeregu godzin, wynalazłeś nową historyjkę, o tajemniczej napaści! Rozumiem, że bardzo to wygodnie, mieć narzeczoną, w którą się wmawia, że okropnie się ją kocha, a jednocześnie utrzymywać stosunki z dawną kochanką...
— Jak, możesz? Przecież, ona...
— Wszystko mi wytłomaczy? Dziękuję bardzo! I zapowiadam, z góry! Z tą przeklętą babą, ani wprost, ani telefonicznie rozmawiać nie będę i nie chcę żadnych tłomaczeń! Nie jestem naiwną gąską i nie zadowolnię się byle blagą! A to, co zobaczyłam, na własne oczy wystarcza!
— Boże! — zawołał z rozpaczą. — W życiu, nie napotkałem jeszcze nikogo, kto byłby, jak ty, równie podejrzliwy i uparty!
— A ja — krzyknęła z pasją. — Nie napotkałam człowieka, bardziej fałszywego i przewrotnego! Dlatego też, wiedz, że raz na zawsze pomiędzy nami skończone!
— Jadziu!
— Skończone! I bądź łaskaw, zapomnieć o mojej osobie. Nie narzucaj się i nie staraj mnie przekonywać, bo na nic się nie zda! Nie zobaczymy się już nigdy więcej! Żegnam, cię na zawsze!
Zanim zdążył ją powstrzymać, podbiegła do stojącej w pobliżu taksówki, wskoczyła do niej... i znikła.
A gdy patrzył w ślad za oddalającą się taksówką, wydawało mu się, że wyrwano mu serce z ciała. Niby, groźne ostrzeżenie zawisło w powietrzu, że Jadzia w porywie zazdrości i gniewu, pędzi sama do nieuchronnej zguby.

Nazajutrz, pomimo wszystko, usiłował się z nią porozumieć. Choć, czuł żal do niej za jej porywczość, pojmował, że i jego zbieg okoliczności, postawił w dwuznacznem świetle. Lecz, próżno telefonował, próżno wysłał posłańca z listem.
Telefony, albo odbierała służąca, oświadczając, że panienki w domu niema, albo też Dulemba, który poznawszy Korskiego po głosie, wprost rzucał słuchawkę, nie racząc nawet odpowiedzieć. Bilet odniósł posłaniec, nierozpieczętowany — oznajmił, że nie chciano od niego przyjąć listu.
Wtedy, Korski, zdecydował się na krok ostateczny. Pobiegł w Aleje Ujazdowskie i przed domem, w którym zamieszkiwali Dulembowie, począł czatować. Liczył na to, że z domu wyjdzie może Jadzia sama, a wówczas on zdoła ją udobruchać i przebłagać.
Ale, zawiódł się. Stał przeszło godzinę, — a Jadzia nie wychodziła. Czyż, nie opuszczała dziś, wogóle, mieszkania?
Natomiast, gdy już zamierzał odejść, ku swemu zdumieniu dojrzał niezwykłą scenę.
Z bramy, nagle wypadł dyrektor Dulemba, zaczerwieniony i wzburzony. Rzucił parę słów do dozorcy, który wychodził wraz z nim, poczem dalej pośpieszył, otarłszy się prawie po drodze o Korskiego i nie poznając go w swem podnieceniu. Dozorca sam, pozostał na ulicy, kiwając w zamyśleniu głową.
Korski, postanowił wykorzystać nieobecność Dulemby.
— Panie! — rzekł, podchodząc do dozorcy i wsuwając mu złotówkę do ręki. Czy nie mógłby pan poprosić panny Jadwigi Dulembianki, żeby zeszła, bo oczekuję na nią, na dole!
Ten, wzruszył ramionami.
— Panienki niema! Uciekła!
— Jakto, uciekła?
— Z samego rana, zabrała tylko walizeczkę i dokądciś wyjechała! Dokąd, nikt nie wie! Widział pan, jaki pan dyrektor lata rozgniewany!
Korski, zlodowaciał, lecz dalej pytał:
— Nie zostawiła, żadnej kartki, żadnego listu?
— A cóż miała zostawić! — burknął dozorca — Toć nie szukałby jej tak dyrektor...
Korski postał jeszcze kilka sekund, z opuszczoną głową, poczem odszedł, powoli...



ROZDZIAŁ VIII.
W kawiarence panny Lodzi.

Panna Jadzia wstała, w rzeczy samej, tego dnia wcześnie. O szóstej rano. Chodziła po swej sypialni, namyślając się nad czemś, a wreszcie, powzięła, widocznie, postanowienie, bo wargi jej wyszeptały, z zadowoleniem:
— Tak! U niej się schowam! Tam, mnie nikt nie odnajdzie!
Pośpiesznie zapakowała najniezbędniejsze przedmioty i ubrania do małej walizeczki — i o siódmej, po cichu, na palcach, niezauważona przez nikogo z domowników, opuściła mieszkanie.
— Na Wolską! — rzuciła szoferowi adres, wsiadając do taksówki.
Po upływie, kilkunastu minut, taksówka zatrzymała się w wskazaniem miejscu, przed jedną, z kamienic, na Wolskiej, w której mieściła się mała, ale nadzwyczaj schludna kawiarenka. Mimo, wczesnej pory, była ona już otwarta, a po niewielkim pokoiku, w którym stał wąski bufet, przyozdobiony sztucznemi kwiatami i półmiskami z szeregiem ciast oraz kilka stolików, lśniących bielą obrusów — kręciła się młoda i przystojna kobieta, sprzątając i porządkując, w czem jej pomagała jakaś starsza posługaczka.
Jadzia zapłaciła szoferowi i ująwszy swą walizkę wysiadła z taksówki. Zajrzała do kawiarenki przez okno, a dostrzegłszy, że znajduje się tam owa młoda osoba, właścicielka zapewne, pośpiesznie weszła do wewnątrz.
— Czem pani mogę służyć? — zagadnęła tamta, nieco zdziwiona, że tak elegancka klijentka i o tej wczesnej porze, w jej skromne progi przybywa. — Kawa? Herbata?
— Nie poznajesz mnie, Lodziu!
— Jadzia!
— Jadzia, we własnej osobie! — poczęła się śmiać. — Przecież, od kilku dni, kiedyśmy spotkały się na ulicy, nie zmieniłam się tak bardzo!
— Ale, podobna niespodzianka! Wytworna córka, znanego bogacza, dyrektora Dulemby, o ósmej rano, moją ubogą kawiarenkę odwiedza?
— Przestań żartować! Zjawiam się do ciebie, z wielką prośbą! Ty, jedna, możesz mi dopomóc!
— Ja?
— Tak!
Panna Lodzia Klimaszewska, starsza o kilka lat od Jadzi, była jej koleżanką z pensji i mimo, znacznych różnic majątkowych i społecznych, przyjaźniły się one tam bardzo. Później, rozłączyło je życie i każda poszła własną drogą. Dulembianka stała się światową panną, a Lodzia, opuściwszy pensję wcześniej, jęła pomagać swej matce, ubogiej wdowie, w gospodarowaniu kawiarenką, jedynem ich źródłem zarobkowania. A gdy przed rokiem, umarła jej matką, sama musiała sobie dawać radę i prowadziła nadal jadłodajnię, wespół ze starą i przywiązaną do niej służącą. Z Jadzią, zupełnie przypadkowo, spotkały się przed kilku dniami na ulicy, gawędziły dość długo i dlatego, właśnie, w głowie Jadzi zrodził się pewien plan.
— Słuchaj, Lodziuchna! — poczęła prosić — Masz kawiarenkę, a przy niej małe mieszkanko! Przyjmij mnie za lokatorkę do siebie, na jakiś czas! Nie będę ci ciężarem! Zapłacę i będę pomagała we wszystkiem!
— Chcesz zamieszkać u mnie? — niezmierne zdumienie odbiło się na twarzy młodej właścicielki.
— Tak, widzisz... — poczęła, dając znaki Lodzi, że pragnie rozmówić się z nią sam na sam.
A gdy ta skinęła służącej, która wciąż wycierała mokrą ścierką drewnianą podłogę, by odeszła, Dulembianka tłumaczyła prędko...
— W domu nadal nie chcę pozostać — z ust Jadzi padały krótkie szczegóły i o jej niesnaskach z ojcem, na tle nienawistnego małżeństwa z Dordonową i o ostatecznem zerwaniu z narzeczonym — A nie chcę, również, by mnie odnalazł ojciec, lub Korski! Pragnę, zupełnie inaczej ułożyć moje życie! Więc, gdzież się podzieję? W hotelu, prędko odszukaliby mnie i niezbyt wypada nawet tam mieszkać! Aby wyjechać, nie wystarczy pieniędzy! W Warszawie ani bliższej, ani dalszej rodziny nie mam! U ciebie zaś, znakomicie się ukryję i z tobą nie będę się czuła tak obco... Nie odmawiaj, Lodziuchna! Oddasz mi olbrzymią przysługę.
Po twarzy Lodzi przebiegł dziwny cień.
— Posłuchaj, Jadziu! — odrzekła — W innych warunkach, ucieszyłabym się nawet bardzo, bo szczerze cię lubię i we dwójkę byłoby nam raźniej! Prócz tej salki, kuchni, mam jeszcze spory pokój, w którym możemy pomieścić się znakomicie i nie przeszkadzałabyś mi wcale. Ale, muszę cię uprzedzić, że niezbyt bezpieczne wybierasz sobie schronienie!
— Niezbyt, bezpieczne? — zdziwiła się Dulembianka — Nie rozumiem!
— Dzielnica, w której mieści się ta kawiarenka nie jest spokojna! Pełno tu łobuzów, terroryzujących wprost mieszkańców. Kiedy, żyła moja matka, było jeszcze pół biedy, bo miałam obronę, a jej, starej kobiety, nikt nie zaczepiał. Lecz, od chwili jej śmierci, wciąż mnie nachodzą najprzeróżniejsze draby, z propozycjami, jakich możesz się domyślić, a gdy wyrzucam ich za drzwi, grożą zemstą! Ty, jesteś młoda i przystojna. Również, narazisz się, dzięki mnie, na niemiłe napaści.
Ale Jadzia nie była bojaźliwego ducha.
— Et, Lodziuchna! — wykrzyknęła energicznie — Jeśli, tylko tę wynalazłaś przeszkodę, to mnie nie zrazi ona! Każda młoda kobieta, prowadząca, jak ty, samodzielnie przedsiębiorstwo, musi być przygotowana na głupie zaczepki! Furda! Nie lękam się podobnych zalecanek, a nawet ci się przydam! Będziemy razem przepędzały niepowołanych amantów... Co?...
— Hm... — oblicze Lodzi zasępiało się coraz bardziej — przyznałabym ci słuszność, gdyby to chodziło o zwykłych poszukiwaczy przygód miłosnych. Nie zapominaj, że jesteśmy na Woli. Gdy tu kobieta odmawia, w odpowiedzi, widzi przed sobą wyciągnięty browning, lub nóż. W najlepszym zaś wypadku, grożą jej zniszczeniem całkowitem tego, co posiada, zdemolowaniem kawiarenki i wyrzuceniem na bruk...
— Niemożebne! — zawołała Jadzia, pojąwszy, że przyjaciółka nie straszy daremnie. — Toć podobne historje dzieją się tylko w kryminalnych powieściach! Przecież...
— Chcesz powiedzieć — przerwała tamta — że można poskarżyć się władzom! Czasem na takiej skardze, wychodzi się gorzej, niźli na milczeniu. Istnieje tu pewna banda, o której wszyscy gadają głośno, a przeciw której nikt jawnie nie ośmielił się wystąpić!
— Jaka?
— Banda Tasiemeczki! — wymówiła z gniewem — Śmieszne nosi on nazwisko, lecz zbój to nad zbóje! Teraz ten Tasiemeczka zawziął się na mnie! Wciąż nachodzi z oświadczynami! Sama pojmujesz, co z tego może wyniknąć! Dostać się w szpony ohydnego draba, który nie waha się nawet przed morderstwem, to zginąć! A przeciwstawić mu się, oznacza również zgubę! Sama już nie wiem, co robić, chcę rzucić kawiarenkę i uciec!...
— Ależ — głos Jadzi zabrzmiał porywczo, a na myśl jej przyszło nowe spostrzeżenie — czemuż w podobnych warunkach, nie postarałaś się o opiekę męską? Toć, gdybyś miała męża, lub narzeczonego, ustałyby napaści i nie doszłoby do tego, że aż nosisz się z zamiarem zlikwidowania kawiarenki!
— Miałam go, niestety! — z piersi tamtej wyrwał się cichy szloch i teraz dopiero spostrzegła Dulembianka, że jej oczy noszą ślady łez. — Miałam i go zabito! Felka Zawiślaka! Bo znikł, w niepojęty sposób od tygodnia i jestem przekonana, że sprzątnął go Tasiemeczka, aby mu nie zawadzał w zdobyciu mojej osoby!
Jadzia wzdrygnęła się lekko.
— Powiadasz, że zabił twego narzeczonego, Zawiślaka? Nic nie wspominałaś mi o tem, kiedy spotkałyśmy się na ulicy, że zamierzasz wyjść za mąż!
— Cóż? Widziałyśmy się krótko i nie myślałam, że taką wytworną, jak ty osobę, zainteresuje wieść o moim ślubie. Bo, skromną robiłam „partię“! Zawiślak był szoferem, ale bardzo porządnym i inteligentnym chłopcem! Kochaliśmy się...
Tu Lodzia, nie mogąc pohamować się dłużej, wybuchnęła płaczem.
— Uspokój się, Lodziuchna! — jęła ją pocieszać, obejmując Dulembianka. — Opowiedz mi, o swem nieszczęściu! Bo, jeszcze dobrze nie pojęłam!
— Myślisz, że ja co z tego rozumiem! — wyszeptała tamta, wśród łkań. — Nagłe znikł... i go niema! Napewno, sprzątnęli Felka ci bandyci! Tembardziej, że odgrażali się oddawna, ale on nic nie robił sobie z tego! Twierdził, że da sobie radę z tą całą bandą... A w jaki sposób go poznałam? Przychodził do kawiarenki codzień na obiady, a później...
Znów jej piersią wstrząsnął płacz. Zakryła twarz chusteczką.
— Złota, kochana Lodziuchna! — ucałowała młodą kobietę serdecznie Jadzia. — Nie rozpaczaj! Toć, nie wiesz, napewno, że narzeczony zginął! Może wypadło mu coś niezwykłego i tylko przez te parę dni nie mógł przybyć. Pojawi się jeszcze! Co zaś mnie się tyczy, to właśnie, w warunkach, w jakich się znajdujesz, nie opuszczę cię na chwilę!
Tamta, odpowiedziała równie serdecznie uścisnieniem ręki i niewiadomo, jak dalej potoczyłaby się rozmowa, gdyby, w tejże chwili, z trzaskiem nie rozwarły się drzwi kawiarenki, a na progu nie stanął wysoki i barczysty mężczyzna.
— On! — drgnęła Lodzia, spojrzawszy na przybysza. — Tasiemeczka! — Znów przybywa, żeby mnie dręczyć!
Był to, rzeczywiście, pan Tasiemeczka, we własnej osobie. Choć godzina była wczesna, zdążył już wzmocnić się „czystą“, bo zdala zalatywał zapach alkoholu, a twarz miał czerwoną i spoconą.
— Szanowanie! — rzekł, ledwie palcami dotykając czapki i łyskając zezowałem okiem na dwie młode dziewczyny, znajdujące się w kawiarence. — Przechodziłem, tom se i zaszedł! Myślę, trzeba odwiedzić pannę Lodzię!
Podczas, gdy Dulembianka ze strachem spozierała na olbrzymią i budzącą grozę postać pana Tasiemeczki i na jego wstrętną twarz, przeciętą szeroką blizną, Lodzia, starając się opanować, wymówiła na pozór spokojnie, powstając.
— Pragnie pan coś spożyć?
Tasiemeczka podszedł do stolika, przy którym siedziała Dulembianka, obejrzał ją bezczelnie, jak się ogląda towar na wystawie, cmoknął ustami i opuścił się ciężko, obok, na krzesło.
— Cie... — wymówił. — Fajna dziewucha! Niezłe koleżanki ma, panna Lodzia! A wedle, niby zagrychy? Za zagrychę, dziękuję! Zdałaby się buteleczka piwa, bo gorzały, panna Lodzia, bez frajerstwo nie trzyma!
Jadzia, ze wstrętem porwała się z miejsca, jakby pragnąc pomóc Lodzi, w obsłużeniu gościa. Właścicielka kawiarenki, wyjęła, rzekłbyś obojętnie, z lodówki, znajdującej się koło bufetu, butelkę piwa, odkorkowała ją i wraz ze szklanką postawiła na stoliku, przed Tasiemeczką.
— Proszę!
Poczem, skinąwszy na Dulembiankę, odeszła do pokoiku, za kawiarenką.
— Małgorzato! — zawołała, w stronę starej służącej, uwijającej się po kuchni. — Proszę, zejść do kawiarni, bo przyszedł gość! O ile czegoś zażąda, to obsłuży go Małgorzata!
Dulembianka, jeszcze nie mogła ochłonąć z wrażenia.
— Ależ, to istny potwór! — wyszeptała, gdy znalazły się same w niewielkim pokoiku, z staroświeckimi meblami — Nie dziwię się teraz, że się lękasz go! I takie bydlę, śmie zalecać się do ciebie!
— Bogu dzięki, że tu jesteś! — odparła z lekkim drżeniem w głosie — Nie ośmieli się on, napastować mnie w twej obecności! A gdy spostrzeże, że zastawiłam na dole starą Małgorzatę i nie mam zamiaru powracać do kawiarenki, znudzi mu się samotne przesiadywanie i odejdzie...
Ale, niestety, zawiodły pannę Lodzię, te przewidywania. Bo, Tasiemeczka rychło spostrzegłszy zachowanie się panien, podniósł się od stolika, najspokojniej wszedł za bufet, przebył kilka schodków, wiodących z kawiarenki na górę do pokoiku Lodzi i ze zwykłym mu zuchwalstwem, przystanął na progu.
— Cóż to — wymówił, niby żartobliwie, podczas gdy one wprost oniemiały na podobną czelność — gość przychodzi, a panny uciekajom! Nie potom, tu przyszedł piwo doić, żeby się gapić na stare próchno, kuchtę!
— Panie Tasiemeczka! — wykrzyknęła Lodzia, ledwie panując nad sobą — To przechodzi wszelkie granice! Jak pan śmiał wejść do mojego pokoju, w którym rozmawiam z przyjaciółką! Proszę wyjść, natychmiast!
— Jakem wszedł, to nie wyjdę! I ja se, waszej rozmowy posłucham!
— Panie!
Tasiemeczka, nagle zmienił ton. Postąpił kilka kroków naprzód, a ponuro zabłysło zezowate oko.
— Słuchaj-no — rzekł groźnie do Lodzi, nie krępując się wcale obecnością Dulembianki. — Nie takie, jak ty, próbowały grymasić z Tasiemeczką i nie na zdrowie im to wyszło! I ty, ze mnie, nie będziesz strugała warjata!
— Panie! — Jadzia pragnęła załagodzić sytuację. — Przybyłam, do mojej przyjaciółki w odwiedziny i mam z nią wiele spraw, do omówienia! Skoro skończymy, zejdziemy do pana, na dół...
Tasiemeczka roześmiał się cynicznie.
— Nie bądź, cwana, sikoro! — wycedził — Chcecie, zwiać niby, bez kuchnię! Ta sztuka, nie uda się, z Tasiemeczką! Już ja, z wami dojdę do ładu....
Lodzia rozglądała się bezradnie. Położenie, zaiste, było rozpaczliwe. Tasiemeczka, zagradzał, swą olbrzymią postacią wyjście, a na pomoc starej i przygłuchej służącej, nie można było liczyć.
Lecz, jak daleko, zamierzał on posunąć się w swej bezczelności i zuchwalstwie? Słowa, jakie z ust draba padły, nie pozostawiały żadnych wątpliwości.
— Niezła dziewucha jesteś! — wyrzekł, spozierając na Jadzię, jakby ją taksował, niczem konia — A kiedyś tu się znalazła, to i tobie wynajdziem równego chłopaka! A, Lodźkę, po dobroci, lub siłą, zrobię dzisiaj moją narzeczoną!
— Niszcz pan, demoluj, moją kawiarenkę! — zawołała nie hamując się dłużej — To mnie, nie przestraszy! Ale odemnie wara! W tej chwili, zbóju, wynoś się stąd, lub zawołam ludzi!
— Zawołasz ludzi? — syknął — Pokoik leży w podwórku, daleko i nikt nie posłyszy twoich krzyków!...
Zbliżał się, z widocznym zamiarem, pochwycenia Lodzi w swe ramiona.
Jadzia, nie wytrzymała. Poniósł ją, wybuchowy jej temperament.
Niespodzianie rzuciła się naprzód i uderzyła z całej siły pięścią w twarz draba. A gdy jej palce przywarły do czerwonego i spoconego policzka, odniosła wrażenie, że dotknęła się jakiegoś gada.
— Masz! — krzyknęła z pasją. — Ty, łotrze!
Ale, na nim uderzenie nie uczyniło najlżejszego wrażenia.
— Dziobiesz, sroko? — mruknął i zerkał na Jadzię złośliwie krzywem okiem.
Błyskawicznym ruchem, pchnął ją nagle w piersi tak, że zachwiała się, potoczyła o kilka kroków i padła na znajdującą się w rogu pokoju otomankę. Poczem, porwał stojącą przed nim, skamieniałą z przerażenia Lodzię, schwycił w ramiona i jął mocno ściskać.
— No, co? — warknął z triumfem. — Nie prawdę gadałem, że przychwycę dziś narzeczoną!
Podczas, gdy Jadzia daremnie usiłowała się podnieść z otomanki, oszołomiona gwałtownym upadkiem, Lodzia pojęła, że tu niema żartów i za wszelką cenę musi się bronić.
— Ratunku! — krzyknęła. — Ratunku!
Lecz, daremnie, szamotała się w żelaznym uścisku. Ohydne oblicze pochylało się nad nią coraz niżej, z widocznym zamiarem ucałowania jej, a olbrzymia łapa legła na ustach, tamując dalsze wołania.
— Jestem, całkowicie w mocy tego zbója! — przemknęła w głowie myśl, pełna rozpaczy. — Jak się ocalić?
Wtem,
kiedy wydawało się, że wszystko już stracone, zabrzmiały pospieszne kroki. Ktoś prędko dążył na górę, schodami, wiodącemi do pokoiku z kawiarni. Czyżby, stara Małgorzata, posłyszała krzyki i spieszyła na pomoc? Lecz, nie! To nie kroki starej kobiety, a energiczne, pospieszne stąpania mężczyzny.
— Któż taki?
Nagle silny cios pięści spadł na głowę Tasiemeczki, a jednocześnie czyjaś dłoń, tak silnie szarpnęła go za kołnierz, iż wypuścił Lodzię z uścisku i zachwiawszy się na nogach, mało nie runął na podłogę
— To, w mojej nieobecności, pozwalasz sobie na bandyckie napady, łotrze! — zabrzmiał w pokoju młody, podniecony głos.
Tasiemeczka, pewny bezkarności, spozierał teraz na przybysza zdumionemi oczami. Nie spodziewał się napaści i nie spodziewał się, że ktoś młodym kobietom na ratunek pospieszy. Przed nim stał wysoki, przystojny mężczyzna w szoferskiej kurtce, z obandażowaną głową i powtarzał z gniewem.
— Ty, łotrze!
Ale, na jego widok, aż poczerwieniały z radości policzki Lodzi.
— Felek! — zawołała. — Więc, żyjesz? Nic ci się nie stało? A ja, już sądziłam, że cię zabili! W samą porę przybywasz, aby nas uwolnić od tego draba!
Zawiślak, on to był istotnie, rzucił przepojone czułością spojrzenie narzeczonej, z pewnem zaciekawieniem zerknął na obcą mu całkowicie Dulembiankę i butnie oświadczył.
— Jeśli żyję, to w każdym razie nie zasługa tych, którzy pragnęli mnie wyprawić na tamten świat! Ale, później o tem! Teraz, musimy zakończyć naszą rozmowę z panem Tasiemeczką!
Zmierzył go wzgardliwym wzrokiem, wyciągnął rękę w kierunku wyjścia, rzucając jedno, krótkie słowo:
— Precz!
Tasiemeczka, zdołał już ochłonąć z wrażenia. Znać było, że jest wściekły, pragnie pomścić swą porażkę i nie odejdzie łatwo.
— Precz! — jeszcze dobitniej wymówił Zawiślak.
Miast odpowiedzi, Tasiemeczka wykonał jakiś nieokreślony ruch, jakby zamierzając rzucić się na Felka, lub też wyciągnąć broń z kieszeni.
Ale, Zawiślak, nauczony doświadczeniem, wzniósł do góry browning, który od dłuższej chwili trzymał w swem ręku.
— Słuchajno — no! — rzekł, patrząc mu prosto w oczy. — Jak krwi rozlewem się brzydzę i muchy nie skrzywdziłbym nawet, tobie najspokojniej wpakuję w łeb kulę! Rozumiesz? I najspokojniej cię zastrzelę, o ile kiedykolwiek jeszcze, ośmielisz się nachodzić tę kawiarenkę!
Zabrzmiał cichy gniewny pomruk. Tasiemeczka, pojął, że na dziś, przegrał sprawę. Warcząc jakieś niezrozumiałe słowa, jął się cofać powoli, jak cofa się dzikie zwierzę, przed groźnym stalowym prętem swego pogromcy. Dopiero, gdy znalazł się na dole, tuż przy drzwiach, wiodących z kawiarni na ulicę, rzucił w stronę Zawiślaka postępującego wciąż za nim, z podniesionym do góry browningiem, pogróżkę:
— Porachujemy się jeszcze!
— O, tak! Porachujemy! — odparł tamten również z gniewem. — Bo, nie spocznę, łajdaku, dopóki nie znajdziesz się za kratą!
Gdy znikł groźny opryszek, spadł jakby przygniatający wszystkich ciężar. Lodzia, podbiegła do narzeczonego i jęła całować i ściskać go serdecznie.
— Felku! — mówiła wzruszona. — Jakżeż jestem szczęśliwa, że cię widzę! Co się z tobą działo? A oto, moja przyjaciółka — wskazała na Jadzię, na którą Zawiślak wciąż spozierał pytająco. — Córka, dyrektora Dulemby! Zaraz ci wytłomaczę, skąd u mnie się znalazła! Lecz, ty przódy opowiadaj o sobie! Masz głowę obandażowaną? Napadnięto na ciebie? Uległeś nieszczęśliwemu wypadkowi?
Zawiślak uśmiechnął się lekko.
— Chciał mnie sprzątnąć ktoś o kim za wiele wiedziałem. Na szczęście, trafił niezbyt groźnie w głowę. Może i byłby wykończył następnemi strzałami, ale spłoszyli go przypadkowi przechodnie! Odnaleźli mnie oni i przenieśli do szpitala, gdzie spędziłem kilka dni na kuracji! Ale, czyż nie otrzymałaś Lodziu, mojej kartki? Zawiadamiałem cię, w krótkich słowach ze szpitala, co mi się przydarzyło i prosiłem, abyś zechciała mnie odwiedzić! Byłem, bardzo niemile nawet tem dotknięty, żeś nie przyszła do mnie!
— Kartki? — zawołała ze zdumieniem. — Nie otrzymałam żadnego listu! Ja, również, nie wiedziałam, co sądzić o tem wszystkiem...
Pokiwał głową, w zamyśleniu.
— Dziwne? — mruknął. — Bardzo dziwne? Czyżby ktoś umyślnie przejął i zniszczył tę kartkę? Nie rozumiem...
Ale Lodzi było pilno dowiedzieć się bliższych szczegółów.
— Więc, cudem ocalałeś! — zawołała, tłumiąc siłą cisnące się do oczów łzy, na wspomnienie niebezpieczeństwa, jakie groziło narzeczonemu. — Lecz, kim jest ten zbój, który pragnął cię zamordować? Znasz jego nazwisko?
Pokiwał głową, niby rozważając coś ze wstrętem.
— Czy ja znam? — odrzekł powoli — Doskonale! — Pragnął mnie zamordować, mój towarzysz z lat dziecinnych, przez którego o mało niewinnie nie siedziałem w więzieniu! Bom żądał, aby został uczciwym człowiekiem!
— Któż taki?
— Antek Grzela, z którym wychowywałem się od dziecka! Teraz wyrósł on na wielkiego pana a nawet zmienił nazwisko! Lecz pozostał łotrem... Pan Ralf Moren!
— Kto? — wykrzyknęła, nieswoim głosem Jadzia, obserwująca dotychczas w milczeniu całą scenę. — Jakie pan wymienił nazwisko? Moren?
— Tak! Ralf Moren! — powtórzył zdziwiony, iż jego słowa wywarły podobne wrażenie na Jadzi. — Czyżby znała go pani?
— Przez tego człowieka — mówiła w podnieceniu — musiałam uciekać z domu! Przez niego poróżniłam się nie tylko z ojcem, ale i z moim narzeczonym! Lecz, zanim powtórzę bliższe szczegóły, bo Lodzia nawet ich nie wie, powiedz mi pan rzecz jedną, skoro zna Morena z lat dziecinnych! Czy miał on siostrę?
Zawiślak gwałtownie zaprzeczył.
— Nigdy Antek nie miał siostry! — Mogę to stwierdzić z całą stanowczością!
— A te metryki, te świadectwa... — szepnęła. — Skąd one się wzięły? Łajdactwo... Same łajdactwa! Widocznie, nie wprowadzała Stacha w błąd Czukiewiczowa...
— Czukiewiczowa? — powtórzył Zawiślak, jakby uderzony tem nazwiskiem. — Pani ją zna?
— Ja, nie! — odrzekła nieco zmieszana. — Mój narzeczony. Oto, właśnie poszła cała awantura!
Wpatrywał się uporczywie w Dulembiankę.
— Czy pani narzeczonym nie jest przypadkiem, pan Korski?
Drgnęła.
— Tak! Skąd pan wie?
Nie odrzekł wprost na to zapytanie.
— Grozi mu wielkie niebezpieczeństwo! — wymówił poważnie. — Lecz, może jeszcze będzie pora go uratować!
— Niebezpieczeństwo?
— W rzeczy samej — począł wyjaśniać Zawiślak — od pewnego czasu, spotykają mnie same nadzwyczajne przygody! Stało się to właśnie, tego samego dnia, kiedy napadu dokonał Moren, na kilka godzin wcześniej. Do mojej taksówki, wsiadło dwóch mężczyzn, polecając się wieźć do jednego z warszawskich hoteli.
— Dwóch mężczyzn?
— Nie było w tem nic tak dalece dziwnego! Ale, rozmawiali oni z sobą po angielsku, sądząc, że ich nie zrozumiem! Tymczasem, ja uczyłem się umyślnie obcych języków, aby móc rozmówić się z cudzoziemcami, gdyby zechcieli skorzystać z moich usług.
— O czem mówili? — przerwała zaintrygowana Lodzia.
— Całej rozmowy, dobrze nie mogłem posłyszeć. Lecz padło kilka razy nazwisko tej jakiejś pani Czukiewiczowej, a następnie Korskiego. Wyrażali się o niej z zawziętością, a pod jego zaś adresem padały pogróżki. W czemś im przeszkodził, czy też im zepsuł jakąś robotę i zato zamierzali się mścić...
— Więc, nie kłamał Stach! — zawołała Jadzia. — A ja przypuszczałam, że to są zręcznie ukute bajeczki! Panie Zawiślak, samo niebo mi pana zsyła! Cóż dalej?
— Więcej nic nie posłyszałem, bo zdaje się, nieznajomi spostrzegli, że zanadto zaciekawia mnie ich rozmowa i powzięli podejrzenia, czy przypadkiem nie rozumiem po angielsku. Bo umilkli, a gdy wysiadali, jeden z nich, zapytał mnie żartobliwie, czy władam obcemi językami. Oczywiście, zaprzeczyłem, lecz spostrzegłem, że mimo to spozierał on na mnie podejrzliwie.
— Ach, tak...
— Wywnioskowałem tedy, że panu Korskiemu i tej pani Czukiewiczowej, grozi poważne niebezpieczeństwo i pragnąłem o tem uprzedzić. Niestety, nie znałem ich adresów i przeszkodził temu dalszy bieg wypadków.
— Sami wiedzą o tem! — szepnęła Dulembianka, choć drgnęło w niej serce, na myśl, jak niesprawiedliwie postępowała z narzeczonym i w jaką groźną przygodę on się uwikłał.
— Że sprawa jest poważna — mówił dalej szofer — wywnioskowałem z tego, że i ja miałem wrażenie, że później mnie śledzono...
— Jacyś obcy zupełnie ludzie, dopytywali się o mnie, w domu, kiedym leżał w szpitalu, a gdy im powiedziano, że jestem chory, jeden z nich zachodził podobno nawet do szpitala! Widocznie, zapisali numer mojej taksówki i stąd doszli, kim jestem. Obawiają się, abym nie był dla nich, niebezpiecznym świadkiem! Więcej jeszcze! Przypuszczam, że to właśnie, któryś z nich, przejął kartkę, jaką napisałem do Lodzi.
W kawiarence, zapanowała cisza. Nagle, rozwarły się drzwi i do wewnątrz wsunął głową jakiś mężczyzna. Był wysoki, szczupły, w robotniczem ubraniu, na czoło miał nasuniętą cyklistówkę, a oczy mu zasłaniały ciemne okulary.
— Przepraszam! — mruknął, obrzuciwszy badawczym wzrokiem, stojącą w kawiarence grupę. — Pomyliłem się! Chciałem wejść do szewca, a nie do kawiarni!
Szybko zamknął drzwi. Spojrzeli na siebie. Byłaż to istotnie pomyłka, czy też słusznie przypuszczał Zawiślak, iż — śledzono go?
— W tym domu niema żadnego szewckiego zakładu! — wymówiła cicho Lodzia, patrząc na Felka porozumiewawczo.
Tymczasem, Dulembianka, która na ten drobny incydent, nie zwróciła uwagi, zawołała:
— Dziś wieczorem, pierwsza odszukam Stacha! Pójdziecie ze mną i wszystko się wyjaśni! A trzeba go oderwać od tej Czukiewiczowej, bo przez przeklętą babę zginie jeszcze!


ROZDZIAŁ IX.
Czukiewiczowa prosi o ostatnią przysługę.

Ledwie Korski, wzburzony nieoczekiwaną ucieczką narzeczonej, zdążył powrócić do domu, spotkała go nowa niespodzianka.
Rychło zabrzmiał dzwonek, a gdy pospieszył drzwi otworzyć, ujrzał przed sobą, Czukiewiczową.
— Pani? — wymówił zdumiony.
— Wiem, że jest to wysoce niewłaściwe, że przychodzę do pana — odrzekła czerwieniąc się lekko. — Obawiałam się, że pan więcej do mnie nie przyjdzie, a przybywam błagać go wprost, o ostatnią przysługę...
— Ależ, pani — odparł, nie mogąc się pohamować gdy znaleźli się w jego skromnym gabinecie, — tyle już miałem przez panią przykrości, że doprawdy, przeklinam dzień, kiedy niechcący zetknęły nas losy, a właściwie przygoda z Brasinem!
— Domyślam się — przerwała, zajmując spokojnie miejsce w fotelu przed biurkiem, mimo niezbyt uprzejmego tonu Korskiego — że coś niezwykłego się stało! Dzwoniłam kilkakrotnie do pańskiej narzeczonej, jak to zostało pomiędzy nami ułożone i odpowiedziano mi, że panna Dulembianka nagle opuściła Warszawę.
— Uciekła! — zawołał, z gniewem — Uciekła, gdyż przypuszcza, że ją oszukuję z panią! Wczoraj, wyśledziła mnie, kiedym późnym wieczorem wychodził od niej i znów doszło pomiędzy nami do gwałtownej sceny! Nie uwierzyła w moje tłomaczenia i dziś wyjechała niewiadomo dokąd! Aczkolwiek, nieco rozżalony jestem na Jadzię, za jej nieopanowany i porywczy charakter, przyzna pani sama, że jej zawdzięczam te wszystkie powikłania!
Znać było, że słowa Korskiego, niemile dotykają Czukiewiczową. Poczęła, jednak, tłomaczyć.
— Drogi panie! Naprawdę nie jestem winna temu, co zaszło i dołożę wszelkich starań, aby pomiędzy panną Jadwigą a panem usunąć wszelkie nieporozumienia! Przypuszczam, że panna Jadzia, gdy ochłonie, zrozumie, jak niesprawiedliwie, względem pana postąpiła i do Warszawy powróci... Ja zaś, jeśli zdecydowałam się narzucać panu poraz ostatni, to tylko dla tego, że pan jeden może mi dopomóc, a również tylko panu, mogę odsłonić część otaczających mnie tajemnic.
— Pani pragnie mi wyjaśnić swą tajemnicę? — zawołał zdziwiony, gdyż dotychczas prosił ją o to napróżno.
— Zaraz ją panu wyjawię — odrzekła poważnie — a wtedy stanie się panu zrozumiałe i moje postępowanie i owe „kabalistyczne“ cyfry, które pan mi zakomunikował.
— Więc? — z niecierpliwości aż zadrżało w nim wszystko.
— Z Brasinem — jęła mówić przyciszonym głosem, jakgdyby mógł ich kto podsłuchać — łączyły nas wspólne interesy! Brasin, miał złożyć na moje nazwisko depozyt, składający się ze znacznej sumy pieniężnej i papierów, ale wiedząc, że uczynić tego nie może sam, bo jest śledzony, załatwiał to przez swego wysłannika. Wysłannik ten, lokował depozyt, oczywiście poza obrębem Warszawy, a Brasin, którego podstępnie otruto, zdołał tylko przed śmiercią panu wyszeptać kiedy ów wysłannik powróci i gdzie mam się z nim spotkać.
Nic jeszcze nie pojmował.
— Ależ Brasin wymówił mi — zaprzeczył — tylko dwie cyfry... 23 i 15!
— To najzupełniej wystarcza! — wyrzekła — Dziś mamy 23 listopada! 23 oznacza ten dzień właśnie, dzień powrotu do Warszawy, zaufanego człowieka Brasina. Druga zaś cyfra 15 — miejsce, w jakiem mam się spotkać z nim! Pojmuje pan? Aby uchronić się od szajki, która nas ściga, nazwaliśmy rozmaite lokale odpowiedniemi liczbami. Gdyby więc Brasin wymienił nie 15, a 12 oznaczałoby to, że mam się z owym wysłannikiem spotkać w hotelu Bristol. Cyfra 15 zaś, ukrywa, mnie tylko jedynie dobrze znane mieszkanie w pewnej podmiejskiej dzielnicy! Dziś, wieczór, muszę się tam udać! Tam, na mnie będzie oczekiwał, wysłannik!
— Ach! — zawołał, olśniony. — Więc, dlatego ci bandyci tak nalegali o te cyfry! A kiedym wymienił im inne, mianowicie 17 i 40, wydawali się zdumieni?
— Oczywiście, że zmylił pan ich całkowicie! Domyślali się oni sensu, niektórych cyfr, znajdujących się w szyfrze Brasina i nic zrozumieć nie mogli z podanych przez pana liczb!
— Nareszcie, poczyna mi się rozwidniać w głowie! — odrzekł. — Lecz, nadal nie pojmuję, czemu wiedząc, iż na panią czyha jakaś szajka, nie zwrócić się o pomoc do władz?
Spojrzała mu teraz prosto w oczy i wnet poznał, że obecnie nie kłamie.
— Widzi pan! — wymówiła. — Ta szajka jest szalenie potężną organizacją i nie sztuka zawiadomić policję, iż dokonała ona napadu, lub pochwycić jednego z jej członków. Należy znać wszystkie nazwiska, a wtedy zmiażdżyć ich ostatecznie! Nazwiska te poda mi wieczorem wysłannik! Wtedy ich wszystkich pochwycimy! Pojął pan, czemu zwlekałam? Gdybym, bez niezbitych danych, udała się do policji, sprawa nabrałaby tylko rozgłosu, powstałby krzyk w prasie, przestępcy zostaliby ostrzeżeni, a ja narażona na dalsze niebezpieczeństwa i napaści!
Zrozumiał — i skinął głową.
— Więc dziś zdobywa pani dane, żeby ich zdemaskować? — zapytał.
— Tak! — odparła. — Dziś, o dziewiątej wieczór! Ale, pan musi się udać wraz ze mną na to spotkanie!
— Ja?
— Do kogóż, prócz pana, mogę się w tej sprawie zwrócić? Nie sądzę, by groziło nam najmniejsze niebezpieczeństwo, bo lokal jest tak ukryty i tak zręcznie doń się wślizgnę, że najsprytniejszy szpieg nas nawet nie wytropi! A pragnę, przy rozmowie z człowiekiem Brasina, mieć świadka! Pan zaś, po tem spotkaniu, gdy się dowiem, gdzie został złożony depozyt oraz papiery, kompromitujące szajkę, łatwo przekona pannę Jadzię o swej niewinności, a jednocześnie odda mi znaczną przysługę!
Pomyślał chwilę. Choć głos wewnętrzny mu mówił, że może się wpakować, w nowe, zgoła zbyteczne, powikłania, odrzekł:
— Dobrze! Idę z panią!
Wydawało mu się, że w taki sposób, nie tylko ostatecznie zaspokoi swą ciekawość, ale i wykaże narzeczonej, jak niesprawiedliwie z nim postępowała.

Spotkali się około ósmej wieczór, w jakiejś małej cukierence, dla niepoznaki i natychmiast wsiedli do oczekującego na Czukiewiczową auta.
Samochód długo krążył po bocznych ulicach, niby usiłując zmylić czyjąś pogoń, aż wreszcie, niczem strzała pomknął za rogatki i zatrzymał się na końcu ulicy Belwederskiej. Widać tam było, niskie, słabo oświetlone domki, tonące w ciemnościach.
— Tu wysiądziemy! — szepnęła Czukiewiczowa. — Dalej wypadnie nam iść pieszo!
Wyskoczył wślad za nią. Pociągnęła go za rękę, a gdy przeszli może ze sto kroków, nagle skręciła w mroczny zaułek. Ucinała się tam właściwie ulica, a zaczynały jakieś pola i ogrody. Korski brnął, wciąż ślizgając się, po błotnistej drodze, ale Czukiewiczowa, ubrana w kostjum sportowy, na obecną wyprawę, czuła się znakomicie.
— Zaraz kres naszej wędrówki! — oświadczyła, wskazując na czerniejącą wśród drzew masę. — Ot, ten domek!
W rzeczy samej, rychło spostrzegł jakąś niską parterową willę. Stała ona, na pozór całkowicie opuszczona i wydawało się, że oddawna nikt w niej nie zamieszkuje. Sprawiała na tyle niemiłe wrażenie, że Korski mimowolnie drgnął i wykonał ruch, jakgdyby zamierzał się cofnąć.
— Istna zbójecka jaskinia! — pomyślał.
Ale, cofać się już było za późno. Czukiewiczowa, przebyła stopnie, wiodące na werandę, otwarła kluczem, wyjętym z torebki, drzwi i skinęła na Korskiego, aby do wewnątrz wślizgnął się za nią. A gdy wszedł, przekręciła kontakt elektryczny.
— Okiennice szczelnie zasłaniają okna — rzekła — i nie przepuszczą na dwór najlżejszego promienia! Siadajmy!
Mimo niepozornego wyglądu willi, pokój, w jakim znalazł się Korski, był urządzony dość przyzwoicie. Stała tam otomana, parę foteli i biurko, na którem, jak można było odrazu zauważyć, nikt oddawna nie ścierał kurzu.
— Już wpół do dziewiątej! — wyrzekła, zajmując miejsce w fotelu i spoglądając na zegarek-bransoletę. — Musimy, zaczekać pół godziny! O dziewiątej zjawi się człowiek Brasina!
Usiadł naprzeciw niej, rozglądając się w milczeniu po pokoju. Uznała za stosowne wyjaśnić.
— Domek ten wynajął Brasin, aby móc swobodnie, zdala od szpiegów, załatwiać różne swoje sprawy! Jakie, później panu opowiem! Na szczęście, pozostawił mi od willi klucz i tu nas nikt nie wytropi!
Zaległa cisza. Korski, zastanawiał się, czy słusznie postąpił, udając się tak nieopatrznie na to tajemnicze spotkanie. A nuż, myli się Czukiewiczowa i mimo wszelkich przedsięwziętych ostrożności, grozi nowe niebezpieczeństwo? Toć poznał on już zuchwałość bandytów, wchodzących w skład szajki, ich zręczność i przebiegłość!
Te same myśli nawiedzić musiały i głowę Czukiewiczowej, gdyż niespodzianie zagadnęła:
— Zabrał pan browning ze sobą?
— Zabrałem! — odparł. — Ale, czy i pani przypuszcza, że może nastąpić coś niezwykłego?
— Nie! — odrzekła, wzdrygnąwszy się jednak. — Ot, tak zapytałam!
Mijały długie minuty za minutą. Upłynęła może z pół godziny, a nikt się nie zjawił.
— Czyż nie przyjdzie? — wyszeptała, a cień niepokoju przebiegł po jej twarzy.
Nagle drgnęli. Zabrzmiały trzy ciche, w pewnych odstępach uderzenia w okiennicę. Najprzód trzy powolne, a później cztery pośpieszne. A ten, który podszedł do willi, zbliżył się tak cicho, że nie dobiegł do wewnątrz najlżejszy nawet odgłos kroków.
— To on! Umówiony sygnał! Siedem uderzeń! — zawołała radośnie, porywając się z miejsca. — Człowiek Brasina! A ja już sądziłam, że przytrafiło mu się jakie nieszczęście! — Szybko wybiegła do sionki i Korski posłyszał jej nerwowe zapytanie:
— Kto tam? Pan Krebs?
— Ja, Krebs! Z Gdańska! — zabrzmiała odpowiedź.
Czukiewiczowa otworzyła pośpiesznie drzwi i rychło wślad za nią wślizgnął się do pokoju jakiś niepozorny człowiek. Niski, garbaty, ubrany w stare i zabłocone palto, o niemiłem i świdrującem spojrzeniu. Korski pomyślał, że niezbyt wzbudzających zaufanie pomocników, dobierał sobie Brasin.
Również i Czukiewiczowa wydawała się zdziwiona.
— Pan Krebs? — powtórzyła. — Inaczej sobie pana wyobrażałam! Inny nawet rysopis podał mi Brasin!
— Inny? — zaskrzeczał garbus. — Niemożebne! Jestem Krebs. Zawsze tak wyglądałem!
Ona, przystąpiła wprost do rzeczy.
— Szczęśliwie załatwił pan swe zadanie! Złożył w bezpiecznem miejscu depozyt?
— Złożyłem...
— Gdzie, w banku, jak zostało umówione? W Gdańsku?
— A w Gdańsku! W banku...
— Cóż pan odpowiada tak mętnie! — zawołała ze zniecierpliwieniem. — Proszę, o bliższe szczegóły! Obecnością tego pana, który tu siedzi — wskazała na Korskiego — może się pan nie krępować!
— Wcale się nie krępuję — odparł garbus z dziwnym błyskiem w oczach — tylko...
— Tylko?
Nagle garbus głośno chrząknął, a wtedy stało się najstraszniejsze.
Z trzaskiem, rozwarły się drzwi, które Czukiewiczowa pozostawiła widocznie niezamknięte, a Korski z przerażeniem porwał się na nogi...
Ach! — zawołała Czukiewiczowa.
Do pokoju wślizgnęło się trzech mężczyzn, których miny nie wróżyły nic dobrego, a w tejże chwili garbus wyciągnął rewolwer z kieszeni.
— On! — wykrzyknął Korski, rozpoznając w jednym z nieznajomych, człowieka, z którym stoczył wczoraj walkę, a który ongi więził go w podziemiach.
Lecz, tamten obecnie nie ukrywał się wcale i nie miał nawet czapki nasuniętej na czoło. Przeciwnie, uśmiechał się drwiąco i ironicznym tonem zwrócił się do Korskiego.
— Cóż, drogi panie! — rzekł, z lekkim śpiewnym, cudzoziemskim akcentem. — Nie pomogło poplątanie cyferek, tak doszliśmy prawdy, a szanowny Krebs leży zabity, gdzieś pod Gdańskiem! Ale, za świadome okłamywanie nas i wprowadzanie w błąd, odwdzięczymy się panu, panie Korski! Ja zaś szczególniej, za otrzymane wczoraj siniaki!
W bezsilnej złości, zagryzł wargi, mierząc tylko nienawistnym wzrokiem nieznajomego.
Tymczasem, z piersi Czukiewiczowej wydarł się gniewny okrzyk.
— Bandyci! Zbóje! Zamordowali Brasina, zabiliście Krebsa! Czyż sądzicie, że niema na was sprawiedliwości! Że wszystko wolno wam czynić! Jest jeszcze, Bogu dzięki, policja, która stanie w naszej obronie! Proszę, w tej chwili wynieść się z tego pokoju!
W odpowiedzi, zabrzmiał zły śmiech.
— Zaraz pójdziemy, tylko załatwimy małe rachuneczki! Może odpowiecie, na nie po dobroci! A jeśli nie, to wie pan Korski, jak nasze badanie smakuje! Tylko, że wtedy żartowaliśmy, a dziś pogadamy na prawdę! Ręce do góry!
— Oprawcy! — jęknęła.
Korski wpijał się teraz wzrokiem w trzech wysokich drabów i czwartego garbusa, którzy wznosili rewolwery, gotowe do strzału. Z malującego się na ich twarzach okrucieństwa, łatwo mógł wywnioskować, że ani on, ani jego towarzyszka na żadne względy, lub litość liczyć nie mogli.
— Lepiej zginąć — pomyślał — niż znowu wpaść żywym w ich ręce!
Był zdecydowany na walkę, aczkolwiek nie mógł wyciągnąć browninga z kieszeni.
— Ręce do góry! — padła powtórna komenda, a garbus złośliwie dodał. — Co się ceremonjujecie z niemi, towarzyszu Sieroża?
Korski nie wahał się dłużej. Porwał stojące w pobliżu ciężkie krzesło i błyskawicznie cisnął nim w napastników, kopnąwszy jednocześnie mocno w brzuch garbusa. Ten zwalił się na podłogę, a krzesło padło z takim impetem na trzech mężczyzn, iż ci zachwiali się i straciwszy równowagę zatoczyli się na ścianę. Droga do drzwi wolna, a w pokoju rozbrzmiewały tylko głośne przekleństwa.
— Naprzód! — krzyknął do Czukiewiczowej — Uciekajmy!
Lecz, ona ze strachu, widocznie, straciła całkowicie głowę. Miast spełnić rozkaz Korskiego, kurczowo uczepiła się jego ramienia, wprost przytrzymując go na miejscu i powtarzając nieprzytomnie.
— Ja się boję! Ja się boję!
Pchnął ją brutalnie naprzód.
— Prędzej! Prędzej!
Zorjentowała się i pobiegła w kierunku drzwi, ale już było zapóźno. Sekunda namysłu, sekunda stracona przez Czukiewiczową, zadecydowała o wszystkiem i pozwoliła napastnikom ochłonąć. Trzej mężczyźni już podnosili się, aby zagrodzić wyjście, a leżący na ziemi garbus podniósł rewolwer w kierunku uciekającej pary.
— Nie uciekniecie! — zajadle zawołał i nagle wystrzelił.
Kula gwizdnęła koło czoła Korskiego, nie czyniąc mu żadnej krzywdy.
— Już drzwi! — szepnął i pochwycił za klamkę. Jeszcze chwila, a znalazłby się w sieni i byłby ocalony.
Wtem huknął drugi strzał, a za nim rozległ się cichy jęk.
Obejrzał się. Czukiewiczowa osuwała się na podłogę, a z piersi jej cieniutką strugą jęła się sączyć krew.
— Zabili! Zabili! Mordercy! Mord... — ryknął nie swoim głosem, lecz nie zdążył powtórzyć okrzyku, bo rękojeść czyjegoś rewolweru ciężko spadła na jego głowę.
Pociemniało mu w oczach, poczuł straszliwy ból, stracił przytomność...

Kiedy się ocknął, spostrzegł, że leży na podłodze w tym samym pokoju. Nadal paliło się światło, lecz pokój był pusty. W pierwszej chwili nic nie mógł zrozumieć i z trudem dopiero, zbierał wspomnienia.
— Wpadliśmy w pułapkę! — przypomniał sobie. — Czukiewiczową zastrzelono, a mnie ktoś po łbie zdzielił potężnie! Jeszcze czuję to uderzenie! Czemu jednak, jestem tu sam? Czyżby napastnicy, sądzili, żem umarł i zbiegli?
Wtem posłyszał ciche westchnienie. Z wysiłkiem, uniósł się na łokciu i spostrzegł, że na otomanie leży Czukiewiczowa okrwawiona i blada, ale oczy ma otwarte.
— Więc pani żyje — wyszeptał, ledwie doczołgawszy się do niej. — Tylko zranili panią, bandyci? Bogu, dzięki! Uciekli oni, zdaje się i może jako tako wydostaniemy się z tej mordowni!
Lecz Czukiewiczowa z wyrazem rezygnacji, potrząsnęła głową.
— Nie łudź się, drogi przyjacielu — z trudem wymawiała wyrazy. — Jestem śmiertelnie ranna i ocknęłam się tylko na kilka sekund! Może czasu starczy, aby wyznać, co mam do wyznania i cię ocalić! Bo ci zbóje odeszli, ale lada moment powrócą. Poszli po swe auto, aby cię zabrać i wywieść do swych lochów. Bo sądzili, żem już umarła, a ty tak prędko nie odzyskasz zmysłów.
— Ależ, pani! — zawołał przerażony. — Co pani mówi? Przecież pani nie umrze...
Uśmiechnęła się słabo.
— Ucieka ze mnie życie! Nie przerywaj, lecz słuchaj, bo rychlej, niźli tego chcę, mogą się zamknąć moje usta, na wieki...
— Boże!
— Krótko opowiem, od początku! — szeptała, nie zwracając na wykrzyknik Korskiego uwagi. — Brasin, przez którego wplątałeś się w tę całą przygodę, zajmował wysokie stanowisko w jednem z sąsiadujących z Polską państw, ale zniechęcony panującemi tam stosunkami, z owego państwa uciekł!
— Domyślałem się, tego!
— Przedtem, mnie również dopomógł do wyjazdu, bo tam się znajdowałam, a jak wiesz nie łatwo od nich się wydostać. Lecz, mało jeszcze! Może podkochiwał się we mnie, lecz wiedząc że posiadam znaczny majątek, składający się ze złota i brylantów, przyczynił się do tego, że i ten majątek został z tamtąd potajemnie zabrany. Razem z jego pieniędzmi, przeszmuglował go przez granicę ów Krebs i miał złożyć w Gdańsku.
— Rozumiem! Wszystko, rozumiem!
— Oczywiście, państwo o którem wspominam ma potężną rozgałęzioną sieć szpiegowską! Przewąchali oni „zdradę“ Brasina i postanowili go ukarać. Poniósł on śmierć, a pieniądze i klejnoty, które uważali, że stanowią ich własność, postanowili siłą odebrać! Teraz pojmujesz, w jaką walkę się zaplątałeś i jak moje położenie było trudne...
Skinął głową.
— Otóż — ciągnęła dalej — dobrali się oni i do sekretu szyfru i do wysłannika Brasina, owego Krebsa. Ale, mam wrażenie, że nie przewąchali gdzie depozyt został złożony, gdyż inaczej niedawna ich napaść byłaby bezcelowa. Brasin dał wyraźne zlecenia Krebsowi, a dzisiejsza jego wizyta miała tylko potwierdzić, czy ściśle on je spełnił, jak również miał on zakomunikować nazwiska głównych naszych prześladowców. Słuchaj, teraz, uważnie! Brasin kazał złożyć Krebsowi, biżuterję, złoto i dokumenty u swego przyjaciela w Gdańsku, Schultza, który jest zarządzającym jednego z banków „Merkur banku“. Schultz miał wydać depozyt, albo osobiście Brasinowi, gdyby ten mógł bez przeszkód, nieśledzony, udać się do Gdańska, lub też mnie, wedle umówionego hasła.
— Acha! — mruknął.
— Przypuszczam, że Krebs spełnił swe zadanie i że depozyt leży bezpiecznie! Hasłem zaś tem jest „Marbra“ sylaby powstały z początkowej litery, mojego imienia i nazwiska Brasina. Ponieważ ja umieram, ty podejmiesz depozyt.
— Ja?
— Tak! W znajdujących się tam papierach, łatwo odnajdziesz, co stanowiło moją własność, a co Brasina! Moją, zabierz sobie! Słusznie ci ona się należy...
— Ależ! — zaprotestował, bo wcale nie uśmiechał mu się ten spadek.
— Nie przerywaj! Nie mam ani bliższych, ani dalszych krewnych! Mieszka w Warszawie, pewna moja kuzynka, lecz nie wiem co się z nią stało! Ty sobie zabierz i uczyń z tem, co chcesz! A Schultz, gdy powiesz mu wszelkie szczegóły i wymienisz hasło, napewno nie będzie ci robił żadnych trudności! Zresztą, weź ten pierścionek — tu zsunęła z palca dziwnego kształtu sygnet — to przekona go ostatecznie...
— Kiedy... — niechętnie obracał w palcach pierścień.
— Natychmiast schowaj i słuchaj dalej, bo sił mi już nie wystarcza... Teraz, wiedz, jak masz stąd uciekać.
— Z tego pokoju można uciec? — zawołał, czując, że wstępuje weń nowa otucha. — Przecież, te zbiry zamknęły nas podobno i krążą dokoła domu...
— Tak! Ale znajduje się tu potajemne przejście.
— Potajemne przejście?
— Urządził je Brasin, na wszelki wypadek! Tuż, koło pieca znajduje się sprężyna. Jeśli ją nacisnąć, otwierają się drzwiczki, a dalej mały korytarz... Tym korytarzem wyślizgniesz się z willi...
— Ach!
— Tym korytarzykiem wydostaniesz się, poza obręb domu i miejmy nadzieję, że żaden z tych zbirów cię nie wypatrzy! Oto, dla czego, przedtem ociągałam się z ucieczką, bo sądziłam, że wykorzystamy dogodną chwilę i znikniemy potajemnem przejściem...
— Pani! — zawołał, do głębi poruszony — jeśli istnieje ta możność ratunku, to ocalmy się oboje! Zbyt poważnie bierze pani swój stan, a rana może jest ciężka, ale nie śmiertelna! Otworzę drzwiczki i wyniosę panią na rękach!
Lecz, ona znów leciusieńko potrząsnęła głową.
— Niestety, nie mylę się drogi przyjacielu! Lada sekunda nastąpi koniec. Dziękuję ci, za ten dowód troskliwości... i za to wszystko, coś dla mnie uczynił! Szkoda, że nie spotkaliśmy się wcześniej... Inaczej potoczyłoby się nasze życie... A i tak, wepchnęłam cię w szereg niebezpieczeństw... mnie zaś zgubiła żądza złota. Bo Brasin...
Urwała nagle, jakby nie chcąc poruszać nieprzyjemnych wspomnień. Z niepokojem zauważył, że staje się coraz więcej blada i z coraz większym trudem słowa wychodzą z jej ust.
— Nie łudź się więc — szeptała cichutko, po przerwie. — Mnie już uratować nic nie jest w stanie. Bogu dzięki, że starczyło sił, aby ci to wszystko powiedzieć... Odszukaj depozyt i zabierz go sobie, a gdybyś odnalazł moją kuzynkę... to...
Niespodzianie, urwała.
— To, co mam uczynić? — powtórzył.
Lecz, ona nie dała już na to zapytanie odpowiedzi, a tylko jej wargi poruszyły się z trudem, a ręka bezsilnie opadła na dłoń Korskiego.
— Ucie... kaj... Ucieekaj... bo...
Drgnęła, głębokie westchnienie wypadło z jej piersi i nie posłyszał już ani słowa.
— Pani Marjo! — wymówił przerażony. — Ocknij się pani!
Milczenie.
— Pani Marjo...
Głucha cisza. Tylko jej ręka stawała się coraz więcej zimna i sztywna.
— Umarła! — wyszeptał, patrząc na nieruchomą twarz, na której poczynał osiadać, kamienny spokój śmierci. — Umarła!
Mimowolnie, czuł się wstrząśniętym do głębi. Choć, Czukiewiczowa wciągnęła go w same niebezpieczeństwa i przykrości, żal mu teraz było, tej kobiety, nie tyle złej, co lekkomyślnej. Tak patrzył na nią długą chwilę, aż wreszcie przyszło mu na myśl, że nic już nie pomoże jej, a jeśli ma się ocalić sposobem przez nią wskazanym, to nie powinien tracić ani sekundy czasu.
Zerwał się na nogi.
— Cóż to, kochana pani Czukiewiczowa, zdążyła panu wyszeptać przed śmiercią? — posłyszał, w pobliżu drwiący głos.
Obejrzał się niespokojnie. Z za drzwi, wiodących do przedsionka, wyzierał wstrętny garbus, świdrując go oczami z jakimś, zaiste, szatańskim wyrazem. Nadszedł on, zapewne, po cichu, niedawno i zaczajony śledził, rozgrywającą się w pokoju scenę, a Korski przejęty rozmową z umierającą nie dosłyszał jego kroków.
Korski, wpił się wzrokiem w garbusa, nie wiedząc, co przedsięwziąć.
Tamten, tymczasem, nie posuwając się w głąb pokoju i trzymając w ręku rewolwer, szydził.
— Twarde miała życie, suka! Myśleliśmy, że zdechła, a jej jeszcze starczyło sił, żeby z tobą, ptaszku, prowadzić romanse! Oj, żeby Sieroża był mi pozwolił, inaczej zabawiłbym się z tą dziewką! Toć warta ona była, żeby drzeć z niej pasy, zato że uwiodła i przyprawiła o zgubę, takiego zacnego człowieka, jakim był nasz towarzysz, Brasin! Przez nią, musieliśmy go otruć!
Przeszywał nienawistnym wzrokiem, kostniejące zwłoki. Korski, oburzony do głębi, nie mógł się dłużej pohamować:
— Zbóju! — ryknął — Mało ci tego, żeś zamordował bezbronną kobietę, jeszcze przychodzisz się naigrawać! Myślisz, że wszystko wam ujdzie bezkarnie, jak w waszem wymarzonem państwie i że tu zaprowadzicie sposoby czrezwyczajki! Odpowiecie wy, za tę zbrodnię! A mnie, proszę, natychmiast zwolnić!
Garbus począł się śmiać.
— Uwolnić cię? — zasyczał. — Nie, kochanku! Za pierwszym razem, mogliśmy to uczynić, boś nie wiedział nic, a miałeś tylko powtórzyć, przypadkiem posłyszane cyfry! Lecz, przez długi jęzór, czy też ciekawość wplątałeś się w sieć intryg i dziś wiesz, za dużo! A kto za wiele wie, ten z naszych rąk, już się nie wydostaje! Chyba...
— Chyba?
— Że Czukiewiczowa, poczyniła ci jakieś wyznania przed śmiercią, a ty nam szczerze o tem powiesz!
— Nic mi nie powiedziała! — zawołał z pasją, poznając, jak słuszne były przypuszczenia Czukiewiczowej, że prześladowcy, mimo zabójstwa Krebsa, nie zdążyli wytropić, gdzie złożył on depozyt. — Nic mi nie powiedziała! A co zaś waszych pogróżek względem mojej osoby się tyczy, to mnie nie przestraszycie! Prędko władze spostrzegą, że zginąłem i wpadną na wasz trop!
Jeszcze złośliwszy chichot zabrzmiał w pokoju.
— Wpadną na nasz trop? Zanim wpadną, z ciebie już nie zostanie ani śladu! Nie z takiemi, jak ty, dawaliśmy sobie radę, a z Kutiepowem trudniejsza była sprawa w Paryżu! Nasze piece, spalą każdego człowieka tak dokładnie, że pozostaje tylko mała kupka popiołu! Pojąłeś?
Wzdrygnął się.
— Łajdaki!
— Wymyślaj ile chcesz, lecz radzę ci dobrze się nad tem zastanowić! Nie myśl, żebyś stąd mógł uciec, lub się obronić, bo nawet browning zabraliśmy ci z kieszeni! A teraz żegnaj! Lada chwila zajedzie nasz samochód, a wtedy...
Nagle, zatrzasnął drzwi i klucz przekręcił w zamku, mimo całej wściekłości, aż odetchnął radośnie. Garbus, sądząc, że go zamyka, otwierał mu drogę na wolność. To też, zaledwie ucichły kroki w przedsionku, Korski pobiegł na palcach, w stronę pieca, gdzie, wedle słów Czukiewiczowej, znajdować się miało ukryte przejście.
Lecz, daremnie palcami naciskał tapetę, nie mogły one natrafić na żaden występ w murze, lub guzik, otwierający potajemne drzwiczki.
— Cóż, takiego?
Nagle, zauważył sporych rozmiarów gwóźdź, na którym nie wisiał żaden obraz.
— Czyżby on?
Nacisnął gwóźdź lekko, a ten wszedł natychmiast w ścianę, niczem w ciasto. Poruszył sekretną sprężynę, bo w tejże chwili, rozwarty się o kilka kroków opodal maleńkie drzwiczki, których nie przyszłoby do głowy nikomu tam szukać i przed Korskim ukazało się małe, ciemne, wąskie przejście. Lecz, ten który je budował, musiał przewidzieć wszystko, bo tam koło drzwiczek widniał kontakt elektryczny, a gdy przekręcił go, ujrzał długi kręty korytarzyk.
— Więc, jestem ocalony! — wyszeptał i rzuciwszy ostatnie spojrzenie pełne wdzięczności na zwłoki Czukiewiczowej, tam wstąpił, bez wahania.
Z drugiej strony drzwi, znajdowała się zasuwa. Prędko założył ją i raźno ruszył naprzód, nie przewidując, jakie nowe niebezpieczeństwo, przyniesie mu ten tajemniczy korytarz.
Na chwilę przystanął i nasłuchiwał.
Z sąsiedniego pokoju, nie dobiegał żaden szelest. Widocznie, nie zajrzeli tam napastnicy i nikt nie dostrzegł jego ucieczki. Zresztą, gdyby nawet spostrzegli, sporo czasu zajęłoby im odszukanie potajemnego przejścia a mocna, żelazna zasuwa również długo przeciwstawiłaby się ich atakom. Zdąży zbiec, zanim rozpocznie się pogoń.
— Psia krew! — nagle zaklął, pomacawszy się po kieszeniach.
Podczas, gdy leżał zemdlony, zbóje zdążyli mu zabrać i browning i znajdujące się w kieszeniach papiery. Był bezbronny. Lecz, w obecnem jego położeniu, nie stanowiło to znacznej różnicy.
— Toć i tak — pomyślał — powinienem wyślizgnąć się i sprowadzić policję! Bez sensu byłaby z niemi walka! A nie spodziewam się, bym którego z nich napotkał po drodze!
Ale nie miał czasu do stracenia. Raźno, ruszył z miejsca. Korytarzyk rychło się skończył, ustępując miejsca małym, drewnianym schodkom. Bez namysłu zbiegł niemi ha dół i znalazł się w jakiejś sporej piwnicy. Była ona, zawalona różnemi gratami, czerniącemi w mroku, których dobrze nie mógł rozróżnić.
Rozejrzał się w niepewności.
Kontaktu elektrycznego brakło, a piwnicę słabo rozwidniał tylko mały blask, dobiegający z oświetlonego korytarzyka.
Wtem, spostrzegł to, czego szukał. Na drugim końcu piwnicy znajdowały się zbite z desek, drewniane drzwi. Szybko zbliżył się do nich. Nie były zamknięte, a gdy je pchnął, rozwarły się szeroko. Wionęła na niego czarna głębia i dopiero, gdy zaświecił zapałkę, stwierdził, iż jest to długi podziemny tunel, snać niedawno wykopany i urządzony bardzo prowizorycznie. Oczywiście, nie zawieszono tam lampki, a jeno gdzie niegdzie belki wspierały sklepienie.
Śmiało szedł teraz naprzód, zapalając jedną po drugiej zapałki i ślizgając się po błotnistej drodze. Na ziemi nie położono desek, a miejscami utworzyły się nawet kałuże, które omijał z trudem.
W ten sposób, przebył kilkadziesiąt kroków, myśląc z niepokojem, kiedy ta wędrówka się skończy, gdy wtem zamigotało zdala światełko, sączące się przez wąską szparę. Przyspieszył kroku i stanął znów przed drewnianemi drzwiami. Były zamknięte od zewnątrz również na żelazną zasuwę, a kiedy ją pchnął, owiał go prąd chłodnego, jesiennego powietrza i ujrzał migoczące na niebie gwiazdy.
— Uf! — westchnienie ulgi wyrwało się z piersi Korskiego — Więc, jestem ocalony!
Wyszedł z podziemnego tunelu i znalazł się wśród jakichś krzaków. Maskowały one sprytnie potajemne przejście i nikby się nie domyślił, że te niewinne krzewy, kryją drzwi, wiodące do odległego o kilkadziesiąt kroków domku. Bo, daleko za drzwiami widniała tragiczna willa, a przed Korskim rozpościerało się puste pole.
— Dokąd teraz? — pomyślał — Gdzież tu znajdować się może najbliższy, policyjny posterunek.
Gdy tak rozglądał się, w niepewności, w jaką stronę skierować swe kroki, raptem tuż koło niego zabrzmiał drwiący, dobrze mu znajomy głos, a z za krzaków wyłoniła się postać, niby z pod ziemi wyrosła.
— On! — zawołał z rozpaczą Korski, napróżno chwytając się za kieszeń, w której brakło browningu.
— Tak, ja, przyjacielu! — odrzekł wysoki mężczyzna w ciemnych okularach — Próżno, na ucieczkę tyle straciłeś czasu! Choć nam, oddałeś wielką usługę, bo właśnie, bez skutku, szukaliśmy tego przejścia! A teraz, z powrotem, do podziemi, kochanku!
Korski chciał wykonać jakiś ruch, lecz zamarł na miejscu. Wszelkie próby oporu, paraliżowała znajdująca się na wysokości jego czoła rewolwerowa lufa....


ROZDZIAŁ X.
Panna Jadzia szuka narzeczonego.

Panna Jadzia Dulembianka, po rozmowie z Zawiślakiem, z której przekonała się jak niesłuszne były jej posądzenia względem Korskiego, postanowiła pierwsza doń się udać. Czy to jednak przez pokorę, czy też przez wstyd, że dziecinnie postępowała dotychczas, wybrała się dopiero nad wieczorem, uprosiwszy Lodzię oraz Zawiślaka, aby jej zechcieli towarzyszyć.
Korskiego, nie zastano w domu. Nic dziwnego, bo właśnie o tej porze, udawał się on na swą tragiczną, zamiejską wycieczkę z Czukiewiczową.
Ale, ta nieobecność, nie zaniepokoiła Jadzi.
— Poszedł pewnie do jakiego teatrzyku, lub kawiarni — wyrzekła z uśmiechem — aby się rozerwać! Sądzi, żem wyjechała z Warszawy i nieprędko powrócę!
Dopiero, kiedy nazajutrz powtórzyli zrana wizytę, a drzwi znów stały zamknięte, złe przeczucie wstrząsnęło sercem Dulembianki.
— Panie! — zaczepiła dozorcę — O której pan Korski dziś wyszedł?
— Wcale od wczoraj nie wracał! — odrzekł, ze stropioną miną dozorca — Sam nie wiem, co to się ma znaczyć!
— Nie wracał?
Stojący z boku Zawiślak, szepnął cicho:
— A mówiłem pani, że nie należy zwlekać! Przeczuwałem niebezpieczeństwo! Oby, panu Korskiemu nie stało się nic złego!
Policzki Jadzi poczerwieniały gwałtownie, a w oczach zakręciły się łzy. Czyżby, przez jej kaprysy, naprawdę, jaka niemiła przygoda przytrafiła się Stachowi?
— Zaczekajmy w pobliskiej cukierni! — szepnęła — A jeśli Stach za godzinę nie powróci, zawiadomimy o wszystkiem policję!
— Et, czemuż zaraz czynić najgorsze przypuszczenia! — starała się pocieszyć przyjaciółkę panna Lodzia — Zapewne, pan Stanisław, zdenerwowany twoim niespodziewanym wyjazdem, nocował u któregoś kolegi i niezadługo powróci do domu!
Udali się do pobliskiej cukierni, skąd widać było dom, w którym zamieszkiwał Korski, ale miny mieli mocno powarzone. Jadzia, wciąż wyglądała przez okno, spodziewając się dojrzeć zdala znajomą sobie postać, a Zawiślak raz po raz spozierał na zegarek. Lecz, biegły minuty za minutami, a Korski nie powracał. Większym jeszcze przejęło ich zdziwieniem, że gdy kilkakrotnie dzwonili do Czukiewiczowej, sądząc, że od niej jaką wieść o Stachu zdobędą, nikt tam nie podchodził do telefonu.
Wreszcie, gdy wskazówki zegara, stanęły na drugiej, z ich ust prawie jednocześnie, wyrwało się zdanie:
— Nie należy, zwlekać dłużej...
Już mieli powstać ze swych miejsc, aby opuścić cukiernię i udać się do policyjnego urzędu, gdy wtem Jadzia drgnęła.
— Cóż to?
Ulicą biegli chłopcy, sprzedający gazety, a głosy ich, wykrzykujące sensacyjną wiadomość, wdarły się do wnętrza kawiarni.
— „Kurjer Codzienny za 5 groszy“! Niebywała zbrodnia! Zamordowanie Czukiewiczowej...
— Słyszycie? — zawołała Jadzia, chwytając za rękę Lodzię i patrząc, przerażonym wzrokiem na Zawiślaka — Słyszycie?
Zawiślak, gorączkowo wybiegł z cukierni. Wnet powrócił, niosąc pachnący jeszcze farbą drukarską numer.
— Czytajmy...
Pochyleni, jedno przez drugie, wpijali się teraz wzrokiem w stronicę pisma. Ale wiadomość, wydrukowana tłustym drukiem, na pierwszej stronie była tak przerażająca, że Jadzi pociemniało w oczach.
— Boże!
Bowiem przeczytała:
Zamordowanie Marji Czukiewiczowej, w tajemniczej, podmiejskiej willi. Wraz z nią, zginął, prawdopodobnie jej towarzysz, mężczyzna, którego nazwiska, nie udało się ustalić!
Gorączkowo dalej czytali.
„Przechodzący dziś rano, ulicą Belwederską, patrol policyjny wykrył potworną a tajemniczą zbrodnię. Jego uwagę zwróciła niewielka willa, ukryta śród drzew, mały domek raczej, którego drzwi, stały szeroko otwarte. Gdy, posterunkowi, zaciekawieni tym faktem, tam weszli, spostrzegli, ku swemu zdumieniu, spoczywające na otomanie w pokoju zwłoki kobiety, nieprzeciętnej urody i ubranej wytwornie. Miała ona, na piersiach ranę, pochodzącą od rewolwerowego wystrzału, na skutek której nastąpiła śmierć a świadczącą, iż ową nieznajomą zamordowano.
Dalsze szczegóły, poprowadzonego w błyskawicznem tempie dochodzenia, ujawniły wprost rewelacyjne szczegóły. Okazało się, że niesamowita willa należała do niejakiego Brasina, a zabitą została, jego przyjaciółka Marja Czukiewiczowa.
Cała sprawa nabiera właśnie ostrego posmaku skandalu, dzięki osobie Brasina. Jak sobie może przypominają nasi czytelnicy, Brasin, piastujący wysokie stanowisko w jednem z państw sąsiadujących z Polską, uciekł, zniechęcony panującemi tam stosunkami i u nas szukał azylu. Zato, zamierzano widocznie go ukarać a również, zarzucano mu, że zakochawszy się w Czukiewiczowej, dla niej popełnił tę zdradę i nie tylko jej ułatwił ucieczkę z owego ościennego państwa, ale i wywiózł bardzo znaczne sumy pieniężne i klejnoty, stanowiące nawet ongi własność carów, zagranicę.
Brasin zmarł niespodziewanie, na ulicy, przed tygodniem. Aczkolwiek, wypadek ten niektóre czynniki, jak również jego najbliższa rodzina, która natychmiast zabrała zwłoki, starała się wytłomaczyć w sposób naturalny, że zmarł on na skutek anewryzmu serca, zachodzi silne przypuszczenie, że został otruty, choć przeprowadzona sekcja nie wykryła trucizny. Mógł to być jednak, jakiś nieznany, nie pozostawiający śladów po sobie jad.
Otóż otrucie Brasina byłoby pierwszym etapem tej walki, a śmierć Czukiewiczowej drugim! Bo i Czukiewiczową zamierzano „ukarać“ a również odebrać, złożone na jej nazwisko kosztowności i pieniądze. Co właściwie zaszło w opuszczonej willi, ustali dopiero policyjne dochodzenie, lecz obecnie, stwierdzić już można z całą stanowczością, że Czukiewiczową ściągnięto w pułapkę.
Marja Czukiewiczowa, od niedawna przebywała w Warszawie, zajmując wytworny apartament na Kredytowej. Wiodła odosobnione życie, nie przyjmując, prócz Brasina, nikogo i z nikim nie utrzymując stosunków. Nie posiadała krewnych w stolicy i zachodzi przypuszczenie, że prawdziwe jej nazwisko brzmiało zgoła odmiennie, nieźli Czukiewiczowa.
Tajemnicę, potęguje jeszcze ten fakt, że Czukiewiczowej na tragiczne spotkanie, towarzyszył jakiś mężczyzna. Kim on był, niewiadomo, bo jak nadmieniliśmy, nie miała ona prawie znajomych. Musiał on jednak, w willi, stawać w jej obronie, gdyż znać tam ślady walki, na gwoździu pozostała wyszarpana resztka materji, pochodząca z męskiego ubrania, w korytarzyku, znaleziono spinkę, z inicjałami S. K...
— Boże! — wykrzyknęła, blada, jak płótno Jadzia — Nie ulega najlżejszej wątpliwości! Stach! Toć, ja mu dałam w prezencie te spinki z monogramem! S. K.... Stanisław Korski....
— Zapomnieliśmy dodać — czytali, prawie nieprzytomni z przerażenia relację, zawartą w dzienniku — że w tej tajemniczej willi, istniało potajemne przejście, wiodące z pokoju w którym został spełniony mord, daleko poza obręb domku. Otóż, wszystko świadczy o tem, że mężczyzna, towarzyszący Czukiewiczowej gdy ją zabito, usiłował tem przejściem uciekać, lecz został pochwycony i zawleczony do pokoju z powrotem. Co następnie się z nim stało trudno ustalić. Albo wywieźli go napastnicy, albo też jego trup został, gdzieś porzucony w polu. Najbliższe, zapewne godziny, przyniosą wyjaśnienie dręczącej zagadki.
— Zabili go... Zabili... — jęknęła Jadzia, zalewając się łzami i nie zważając na to, że ten atak rozpaczy zwrócił powszechną w cukierni uwagę — Zabili! A jam winna tej śmierci — Bo, gdyby nie moje kaprysy.
Lodzia i Zawiślak byli niemniej poruszeni.
— Pocóż zaraz przypuszczać najgorsze, — bez wielkiego przekonania starała się Jadzię pocieszyć przyjaciółka — Może pana Korskiego tylko porwano i uda się jeszcze ocalić go!
Zawiślak energicznie powstał z miejsca.
— Nie traćmy czasu! — rzekł — Spieszmy do policji! Tu, jedynie władze mogą znaleźć sposób ratunku! A gdy im podamy, nieznane szczegóły, bardzo to ułatwi zadanie... Pospiesznie opuścili cukiernię. Jadzia toczyła teraz dokoła błędnym wzrokiem i słaniała się tak mocno na nogach, że Zawiślak z całej siły musiał ją podtrzymywać pod ramię. Lodzia, z trudem tłumiła płacz, a szofer blady, zagryzł usta, zastanawiając się mocno nad czemś, widocznie.
Rychło, znaleźli się w policyjnym urzędzie. Przyjął ich komisarz, prowadzący dochodzenie w sprawie Czukiewiczowej i aż poderwał się ze zdziwienia ze swego miejsca, gdy Zawiślak, w zastępstwie Dulembianki, z trudem jąkającej wyrazy, wyłożył mu to, z czem przyszli.
— Więc, literat Stanisław Korski, narzeczony panny Dulembianki, był tym, który się znalazł w tragicznej willi! S. K. Wszystko się zgadza!...
A kiedy Jadzia, opanowawszy się jako tako, jęła powtarzać historję o tajemniczych cyfrach i o Brasinie i o tem, w jaki sposób Stach, w tę całą przygodę się wplątał, w zamyśleniu pokiwał głową.
— Tak! — mruknął — Pojmuję! Dane, jakie mi pani zakomunikowała, znakomicie uzupełniają śledztwo i łączą poszczególne wypadki w jedną logiczną sieć! Ale, niestety...
— Niestety? — powtórzyła i boleśnie ścisnęło się jej serce.
— Sprawa — nachmurzył czoło — ma posmak szczególny i nie możemy tam szukać natychmiast sprawców, gdzie szukaćby ich należało! Pojmuje pani? Względy wyższe! — rozkrzyżował ręce — Lecz, uczynimy wszystko, co leży w naszej mocy, aby zbrodniarze nie uszli bezkarnie! Tylko...
— Tylko?
— Ponieważ — mówił. — Pomimo najstaranniejszych poszukiwań ciała pana Korskiego, nie udało się odnaleźć, raczej przewidywać należy, że napastnicy nie zabili go, a jedynie, z wiadomych sobie względów porwali, aby usunąć niedogodnego świadka. Otóż, o ile mordercy znajdują się jeszcze w granicach Polski, lada chwila ich pochwycimy, pan Korski będzie wolny, a ich spotka zasłużony los. Lecz...
— Lecz? — zagadnęła.
— Jeśli udało im się zbiec poza obręb kraju, sprawa będzie daleko trudniejsza, aczkolwiek nie ustaniemy, w żadnym wypadku, w poszukiwaniach. Zrozumiała, pani? Przed godziną, wydałem właśnie, zarządzenie, żeby jaknajdokładniej sprawdzono, jakie samochody, dziś w nocy przebyły granicę! Bo, oni mogli ze swym więźniem, tylko uciekać samochodem! Dotychczas, nie mam żadnego podejrzanego meldunku i miejmy nadzieję, że nie wyślizgną się oni z naszych rąk!
— Miejmy nadzieję! — wyszeptała Jadzia.
Dulembianka, wraz ze swą przyjaciółką i jej towarzyszem, opuściła urząd policyjny, równie przygnębiona, jak tam przybyła. Dręczyły ją najsmutniejsze przewidywania — a komisarz prosił, aby dopiero nad wieczorem zaszła powtórnie. Nadmieniał, że wtedy będzie w stanie udzielenia jej nowych szczegółów, gdyż do tej pory może napłyną jakie cenne informacje.
Powoli, kroczyli w stronę kawiarenki Lodzi, bo Jadzia nie chciała powracać do ojca, do domu, z pochylonemi głowami, w swem przygnębieniu, nie zwracając uwagi na otoczenie.
Lecz, jeśli był im obojętny i ruch wielkiego miasta i mijający ich przechodnie, to pewien młody człowiek, dążący po drugiej stronie ulicą, na widok tej trójki, aż drgnął i przystanął.
— Psia krew! — zaklął głośno i wskoczył do najbliższej bramy, jakgdyby chciał uniknąć za wszelką cenę tego, by spostrzeżono go.
Z bramy, ukryty, wpijał się wzrokiem i w Jadzię i w Lodzię, a szczególniej w Zawiślaka. Wpijał się uporczywie, niby chcąc się przekonać, że nie uległ halucynacji i istotnie zobaczył tę trójkę. A spozierając na nich, to bladł to czerwieniał i zmienne uczucia odbijały się na jego twarzy.
Przedewszystkiem, nienawiści!
— Tam, do licha? — mruknął — Niema czasu do[2]
Mężczyzną tym był Ralf Moren.
— Psia krew! — powtórzył, marszcząc czoło — Niepojęte! Zawiślak żyje? Moja kula nie wyrządziła mu poważniejszej krzywdy? Moja kula? Idzie, w towarzystwie Dulembianki i jeszcze jakiejś dziewczyny? Cóż to wszystko znaczy? Skąd, oni się znają?
Z irytacji, aż zagryzł wargi. Zawiślak żywy, był jedynym człowiekiem, którego obawiał się naprawdę.
— Źle jest! — syknął.
Jakgdyby, na pięty mu już następowali groźni wrogowie, popędził do Dordonowej. Wpadł do niej zmieniony na twarzy i zdyszany.
— Cóż ci się stało? — zapytała, zdziwiona jego wyglądem. — Nowe niebezpieczeństwo?
— Poważne! — odparł i jął opowiadać jej o swem spotkaniu — Wyobraź sobie, że ta Jadzia, która wczoraj miała wyjechać niewiadomo dokąd, ukrywa się w Warszawie! Zaprzyjaźniła się z Zawiślakiem, który wprost cudem uniknął śmierci, gdyż, widocznie trafiłem go, wówczas, tylko nieszkodliwie! Sama rozumiesz, co to znaczy! Knują jakiś przeciw nam spisek! Szli razem, dokądciś, z jakąś młodą osóbką...
Dordonowa zbladła.
— Co zamierzasz czynić?
On, tymczasem nic nie wiedząc jeszcze o tragicznej historji Czukiewiczowej i Korskiego, bo gazet nie zdążył kupić, a przypisując poważne miny Jadzi i Zawiślaka, knowaniom przeciw jego osobie zwróconym, szybko rozważał.
— Jeśli Zawiślak nie złożył dotychczas skargi, to tylko dla tego, aby mnie mocniej pochwycić! Jadzia zaś, zawarła z nim, w niezrozumiały sposób sojusz, chcąc tem pewniej przyczynić się do naszej zguby! Zbierają jakieś dowody, zapewnie i jutro, pojutrze uderzą! Czas nagli! Musisz kończyć ze starym!
— Kończyć?
— Jaknajspieszniej! Sama teraz pojmujesz, że niema marzenia, abyś mogła wyjść za niego, istotnie, za mąż, bo Zawiślak, prędzej czy później nas zdemaskuje i nie pomogą dokumenty, sfabrykowane przez Tasiemeczkę! Chwytaj, co się da i uciekajmy!
Marta nerwowo zapaliła cienkiego papierosa, a nóżka jej, obuta w złocisty pantofelek, poruszała się niespokojnie.
— Dulemba — wyrzekła — jest tak we mnie zakochany, że robi, co zechcę! Szczególniej, kiedy nie przeszkadza Jadzia! Obiecał nawet, że zbierze sumę dwustu tysięcy i doręczy mi ją przed ślubem! Dziś jeszcze, pocznę nalegać, może uda nam się pochwycić część zdobyczy! Zagram, jak tylko grać potrafię, abyśmy jutro mieli pieniądze...
— Marto! — wymówił, patrząc jej prosto w oczy — każdy środek jest dobry, byleśmy jutro mieli pieniądze! Nie zapominaj! Tu wyboru niema! Albo majątek i wolność, albo więzienie!
Spozierali na siebie wymownie, a w ich wyobraźni rysował się obraz spiętrzonej góry złota, po której ściekały strugi czerwonej krwi...


ROZDZIAŁ XI.
Porwany...

Korski, ocknął się dopiero, w nieoświetlonym samochodzie. Wóz pędził, z zawrotną szybkością, a jedno spojrzenie przez szyby starczyło, żeby stwierdzić, iż dawno opuścił on miasto, a mknie jakąś szosą, śród pustych pól.
— Tam, do licha! — pomyślał i z przerażeniem stwierdził, że ręce ma z tyłu związane a na jego ustach, spoczywa knebel, z trudem pozwalający na oddychanie.
Powoli, powracała mu świadomość, przeżytych, tragicznych wypadków. Przypominał sobie i okropną śmierć Czukiewiczowej i jej słowa przed zgonem wyszeptane i swą nieudaną ucieczkę i przymuszony pod groźbą browninga, powrót do domu. Pamiętał, jak mężczyzna w ciemnych okularach, zaprowadził go na nowo podziemnym korytarzem, do tego samego pokoju, jak tam naigrawał się z niego garbus, a Korski, w pewnym momencie, gdy przybyło auto i miano go wynieść, nie mogąc pohamować się dłużej rzucił się na swych prześladowców, w rozpaczliwym zamiarze ucieczki, zadał im kilka uderzeń, lecz rychło, legł pod ich ciosami, obezwładniony, tracąc przytomność.
— Do licha! — powtórzył w myślach — Nie słodki czeka mnie los!
Z pod przymrużonych powiek, udając, że jest nadal zemdlony, obserwował swych oprawców, znajdujących się w samochodzie. Garbus siedział, naprzeciw niego na ławeczce, raz po razie podskakując do góry, od niespodziewanych wstrząsów, jakie powodowała szybka jazda auta, a mężczyzna w ciemnych okularach zajmował obok Korskiego miejsce.
Gdy Korski się ocknął, milczeli, lecz garbus, wnet pierwszy przerwał ciszę.
— Nad ranem, powinniśmy być w Gdańsku! Tam będziemy całkowicie bezpieczni! A chyba, papiery mamy w porządku i bez przeszkód nas przepuszczą przez granicę! Prawda, towarzyszu, Sieroża?
Nazwany Sierożą, mężczyzna w ciemnych okularach skinął głową.
— Głupi osioł! — mówił dalej garbus, wskazując na Korskiego, w przekonaniu, że ten jest nieprzytomny — Wplątał się w idjotyczną przygodę i sam sobie winien, że zginie!
— Oczywiście! — mruknął Sieroża — I ja jestem przekonany, że Czukiewiczowa przedtem, albo w ostatniej chwili, wyznała mu, że są zdeponowane klejnoty i jak brzmi hasło. Przywiązanych miał do siebie ludzi Brasin! Bo, choć męczyliśmy Krebsa, umarł, nie zdradziwszy się najlżejszem słówkiem!
Korski poczuł, jak po jego plecach biegnie zimny dreszcz. Z natężeniem słuchał dalej.
— Trzeba będzie — prawił teraz garbus — wziąść na spytki tego dudka i albo torturą, albo obietnicami, wydobyć z niego wszystko! Przypuszczam, że znając nasze metody, po dobroci wyśpiewa, sądząc, iż po raz drugi zwrócimy mu wolność! Ale — zaśmiał się złym śmiechem — zawiedzie się srodze!
— Oczywiście — rzucił przez zęby Sieroża — Tak, czy owak, musi zginąć, bo nie puścimy swobodnie niebezpiecznego świadka! Poto, żeby narobił krzyku i powstał skandal na całą Europę? A my mamy, z góry przykazane, unikać rozgłosu!
Zamilkli.
— Boże! — pomyślał Korski z rozpaczą — Czyż niema dla mnie ratunku?
Nagle, stała się rzecz nieoczekiwana. Rozległ się huk i samochód przystanął gwałtownie.
— Cóż się stało? — zapytał niespokojnie garbus, opuszczając szybę.
— Niczewo! — zabrzmiał z cudzoziemska z zewnątrz głos — Guma pękła! Skoro wsio budiet w pariadkie!
Szybko jął coś majstrować koło auta, a siedzący wewnątrz mężczyźni gorączkowo śledzili jego pracę. Raptem, garbus drgnął.
— Jakiś samochód się zbliża! — wyrzekł.
W rzeczy samej, w ich stronę, z przeciwnego kierunku, nadjeżdżało oświetlone auto.
— Tylko, spokój! — szepnął Sieroża — To nie pogoń, a przypadkowe spotkanie! Na szczęście, ten — trącił Korskiego — jest nieprzytomny! Zresztą, ma zakneblowane usta!
Tajemniczy samochód, stawał się coraz bardziej widoczny i już można było rozróżnić, że jest bez pasażerów i znajduje się w nim tylko szofer. Musiał on odwozić kogoś, daleko za miasto i widocznie z tej wycieczki do Warszawy powracał.
Spostrzegłszy jednak, stojące nieruchomo auto, przyglądał mu się z zaciekawieniem, a gdy zrównał się z nim, zatrzymał swój wóz i zapytał uprzejmie:
— Widzę, że coś się tu zepsuło! Może dopomóc, państwu?
— Dziękujemy! — odparł garbus, siląc się na uprzejmy ton — Pękła nam guma, ale sami damy sobie radę!
Korskiemu zaświtała nagle nadzieja ocalenia.
— Ratunku! — krzyknął, starając się uwolnić od knebla — Ratunku!
Ale głos Korskiego, stłumiony przez wiążącą mu usta szmatę, tylko słabo przedostał się na zewnątrz. Tem niemniej zwrócił on uwagę kierowcy samochodu, który nadjechał.
— Cóż to? — zapytał zdziwiony. — Ktoś tam jęczy u was w aucie?
Korski czynił nadal rozpaczliwe wysiłki.
— Ratunku... — bełkotał — Ratunku...
Ale, w tejże chwili, potworna łapa, legła na jego ustach, wtykając jeszcze głębiej knebel.
— Ha... ha.. ha.. — jął się śmiać garbus, zwracając się do obcego szofera. — Pytacie się, kto tu u nas jęczy? W rzeczy samej, wieziemy chorego!
— Chorego?
— Tak! Nasz krewny! Pozbawiony rozumu! Szaleniec! Odstawiamy go do domu zdrowia!
— Hm... — mruknął szofer, któremu cała ta przygoda wydała się podejrzana. — A mnie się zdawało najwyraźniej, że on wołał o ratunek, tylko ktoś tam w środku, zatkał mu usta.
Garbus począł się jeszcze głośniej śmiać, a mężczyzna w okularach, po cichu wyciągnął browning z kieszeni.
— Wołał o ratunek? — powtórzył. — Istotnie, krzyczy on ciągle o pomoc, bo jest ogarnięty manją prześladowczą. Czasem dostaje nawet ataków furji! To go musimy wiązać!
— No... no...
— Nie obawiajcie się, nie jesteśmy bandytami i nie robimy mu nic złego! Ha... ha.. ha.. Przepraszam, że się tak śmieję, ale śmieję się z waszej miny... Bo, w rzeczy samej, niema powodu do wesela, bo co widzicie jest bardzo smutne.
Lecz, szoferowi przyszło nowe spostrzeżenie do głowy.
— Powiadacie, panowie — rzekł — iż odwozicie jakiegoś waszego kuzyna do domu dla obłąkanych? Czemuż, w takim razie, wasz samochód podąża w kierunku granicy, o ile się nie mylę, w stronę Gdańska.. Przecież lecznice dla nerwowo chorych, znajdują się pod Warszawą?
— Otóż, to właśnie! — zawołał wciąż naturalnym tonem garbus. — Wieziemy go do jednego z sanatorjum pod Gdańskiem, bo tam znajdzie daleko lepszą opiekę! Znakomici specjaliści, najnowsze systemy leczenia! Pojął pan teraz, panie kierowco?
— Hm... — mruknął tamten, nie wiedząc, co odpowiedzieć, lecz widocznie, jeszcze nie przekonany ich argumentami.
Nie wiadomo, jak dalej potoczyłaby się rozmowa i czy obcy szofer, który daremnie starał się rozróżnić, co się wewnątrz działo w nieoświetlonem aucie, poprzestałby na tych tłumaczeniach, gdyby, w tejże chwili, kierowca samochodu napastników, uporawszy się ze zmianą opony, nie wskoczył na swe miejsce i nie uruchomił wozu do biegu. Samochód warknął i ruszył naprzód.
— Do widzenia! — krzyknął nieco drwiąco garbus. — Dziękujemy za pomoc!
Szofer, nie odparł nic, tylko patrzył długo wślad za niknącym wozem. Rychło, migały na szosie, śród ciemności tylko dwa małe światełka latarni, znajdujących się z tyłu auta.
— Dziwne! — szepnął, kręcąc głową. — Bardzo dziwne! Choć, istotnie, mógł to być warjat, którego odwożono do zakładu dla obłąkanych, ci ludzie, wydali mi się podejrzani! Bardzo niewyraźni! Lecz, cóż miałem robić? Było ich trzech, a ja, jeden, nieuzbrojony! Siłą nie mogłem zrewidować auta...
Poczem, po chwili milczenia, w myślach, dodał:
— Na szczęście, zauważyłem numer tajemniczego wozu. Prywatny! 99988! Łatwy do zapamiętania! Trzeba będzie w Warszawie to wszystko sprawdzić! Bardzo dziwne!
Tymczasem, w samochodzie napastników, pędzącym teraz szybkością przeszło stu kilometrów na godzinę, mężczyzna w ciemnych okularach, którego nazywano Sierożą, mówił:
— Dobrze, że temu durniowi, nie przyszła chętka zajrzenia do wewnątrz, bo najspokojniej wpakowałbym mu kulę w łeb! Na szczęście, obyło się bez strzałów i rozlewu krwi!
Garbus wyładował całą swą złość na Korskim. Puścił on jego usta, jakie aż do tej chwili zatykał ręką i z całej siły uderzył go pięścią po głowie.
— Pomimo knebla śpiewasz? — warknął zaciekle. — Nie zaśpiewasz ty nam już więcej!
Korski jęknął tylko cicho. Więcej, niźli otrzymany mocny cios, bolała go świadomość, że jest bezpowrotnie zgubiony.
— Czemuż ten szofer — myślał z rozpaczą — nie wystąpił energiczniej, skoro posłyszał moje przytłumione wołania i na ich skutek, powziął wątpliwości! Lecz, czyby to co pomogło? Był sam przeciw tym uzbrojonym zbójom. Och, nie dadzą mi oni, po raz drugi, okazji do ocalenia!
Istotnie, garbus, nadal coś mrucząc z pasją, wyciągał jakąś butelkę z kieszeni. Zwilżył nią chustkę i przytknął do nosa Korskiego.
— Nie zaśpiewasz! — powtórzył.
Poczuł, znajomy sobie mdły i odurzający zapach. Daremnie kilka razy, usiłował odsunąć głowę, narkotyk działał coraz silniej i podobnie, jak za pierwszym razem, kiedy porwano go na ulicy, stracił przytomność.
— W porządku... — posłyszał jeszcze, niby biegnący zdala złośliwy szept.
Istotnie, wszystko musiało się odbyć „w porządku“ dla napastników, nie „zaśpiewał“ więcej Korski i przebyto, bez przeszkód granicę, bo kiedy, po długiem omdleniu się ocknął, dojrzał, że samochód stoi przed jakąś kamienicą.
Był to luksusowy, wytworny budynek, a na parterze wielkie szyby wystawowe, jakie bywały w pierwszorzędnych przedsiębiorstwach, a nad niemi napis, w niemieckim języku: „Dom handlowy, Feniks. Hurtowa sprzedaż futer“.
O wczesnej musiano tu przybyć godzinie, bo ulica była pusta, nigdzie nie widać było przechodniów, a sąsiednie kamienice wydawały się uśpione i zamarłe.
Garbus, wraz z mężczyzną w ciemnych okularach, szybko wynieśli Korskiego z auta do domu, którego drzwi otworzyły się natychmiast, jakgdyby umyślnie tam na nich oczekiwano. Było to wejście, jakie przeważnie zagranicą się znajduje, wiodące wprost do środka z ulicy, a nie przez bramę.
W przedsionku, wysłanym grubym dywanem, stała jakaś młoda kobieta. Wysoka, o wielkich czarnych oczach i wybitnie wschodnim typie, którą nazwaćby można było piękną, gdyby jej twarzy nie szpecił wyraz dziwnego okrucieństwa. Przyglądała się ona, z pod przymrużonych powiek, przyniesionej „zdobyczy“, a na jej wargach igrał nieokreślony uśmiech.
— Hm... — mruknęła, przyglądając się Korskiemu. — Więc, to on... Choć, uprzedziliście mnie telefonicznie o waszem przybyciu, inaczej go sobie wyobrażałam... Wcale przystojny chłopak.
Podeszła i lekko podniosła podbródek Korskiego. Był tak oszołomiony i takie ogarnęło go znów osłabienie, że dolatywał go tylko dźwięk słów, lecz ani dobrze nie mógł rozróżnić twarzy nieznajomej, ani też posłyszeć, co mówiła.
— Będziecie mieli z niego pożytek, towarzyszko Sonia! — wyrzekł tymczasem garbus, mrugnąwszy jakoś poufale.
Język kobiety wysunął się nieco i zwilżył wargi. Jak oblizuje się tygrysica, gdy czuje świeżą a łakomą ofiarę. Musiała ona tu jednak zajmować wyższe stanowisko i nie dopuszczała do żartów, bo oblicze jej przybrało wyraz surowy i rozkazała ozięble.
— Przenieść go tam, gdzie wiecie! A w jaki sposób wydobędę z niego wszystko, to już moja rzecz!
— Oj! Szykuje się „badanie trzeciego stopnia“! — szepnął garbus, lecz wnet umilkł, na tyle był groźny wzrok kobiety.
Tylko, mężczyzna w ciemnych okularach przyglądał się tej scenie obojętnie. Widział on, już tyle rzeczy potwornych, że nic nie było w stanie go poruszyć.



ROZDZIAŁ XII.
Jak wygląda miłość starców...

Marta Dordonowa tego wieczoru, od dłuższego już czasu, znajdowała się w mieszkaniu dyrektora Dulemby. Jak zostało ułożone z Morenem, postanowiła ona zdobyć za wszelką cenę znaczniejszą sumę pieniężną, bo czuła, że grunt pali się pod nogami i że Jadzia wraz z Zawiślakiem lada chwila ich mogą zdemaskować.
Siedzieli teraz oboje w gabinecie Dulemby, w wygodnych fotelach, przy stoliku, zastawionym licznemi butelkami wina i likierów, dyrektor z miną bardzo zadowoloną z tego sam na sam z bogdanką, a Marta w pozie nieco wyzywającej, jakby chcąc ostatecznie skokietować swego podtatusiałego adoratora.
Nie jeden kieliszek został wychylony, o czem świadczyły zaczerwienione policzki, a palce Dulemby, niby od niechcenia gładziły obnażone ramię Marty.
Choć jednak Marta leżała w swym fotelu więcej, niż swobodnie, a jej nóżka wysunęła się z pod sukienki aż po kolanko, z ust padały słowa, na pozór smutne, a mające na celu wysondowanie Dulemby.
— Naprawdę mi przykro — mówiła — że przezemnie zaczęła się ta historja...
— Jaka?
— Nieporozumienia z twoją córką Jadzią! Czyż to przyjemnie, że nie mogąc przeszkodzić naszemu związkowi uciekła ona z domu i doszło do podobnego skandalu!
Dulemba potrząsnął energicznie głową.
— Rozkapryszona dziewczyna! — mruknął — Nie wiadomo, gdzie przepadła i dość mi narobiła kłopotu! Lecz, jeśli sądzi, że w ten sposób wpłynie na moją decyzję, to się grubo myli! Jak ją bieda przyciśnie, powróci do domu! Nie przejmuj się tem, Martuchno...
— Jakżesz nie mam się przejmować! — zawołała podstępnie. — Mocno się obecnie zastanawiam, czy wolno mi w podobnych warunkach, zostać twoją żoną! Nie zamierzam wdzierać się siłą do niczyjej rodziny...
Dulemba aż poczerwieniał z podniecenia.
— Ach, co za głupstwa! — gwałtownie zaprzeczył — Zdaje się, ja decyduję o wszystkiem, a nie ona! Zresztą, albo Jadzia się uspokoi i zrozumie, że tak nadal postępować nie wolno, albo też, zerwie ze mną stosunki i wyjdzie za tego głodomora Korskiego — Dulemba nie wiedział jeszcze o tragicznej przygodzie — a ja pierwszy jej przepraszać nie myślę...
— Jednak...
— Droga Marteczko — jął teraz prosić, przysuwając się coraz bliżej — ty, taka rozumna kobietka i przejmujesz się idjotycznemi fochami? Przez narwaną dziewczynę pragniesz rozerwać nasze szczęście? A ja już pomyślałem o wszystkiem! Pomyślałem, aby przyśpieszyć datę naszego ślubu i ciebie jaknajbardziej zabezpieczyć!
Teraz, dopiero Marta naprawdę nadstawiła ucha. Przyciskając się również blisko do dyrektora, szepnęła:
— Zabezpieczyć? Jakiś ty dobry...
— Oczywiście! — mówił — Pragnę złożyć, jak zostało omówione pomiędzy nami, sumkę dwustu tysięcy na twoje nazwisko! Żebyś nie zależała od nikogo i nikt ci tych pieniędzy później nie mógł wydrzeć!
— Ach...
— Idzie mi to nieco trudniej, niż myślałem, bo czasy są wyjątkowo ciężkie i wprost z interesu wydzierać muszę każdy grosz! Ale, już zdążyłem zebrać trzydzieści tysięcy i sądzę, że rychło wydostanę resztę!
— Trzydzieści tysięcy?
— Tak! Mam je nawet tu! U siebie w kasie!
— W kasie?
Dulemba uśmiechnął się lekko; jakby chcąc przekonać ją o swem poświęceniu, odsunął się od niej i powstał z miejsca. Dordonowej zaś zabiło serce. Suma trzydzieści tysięcy była daleka od przyobiecanego mająteczku, ale obecnie, gdy groziło niebezpieczeństwo, należało choć to pochwycić i z tem uciec. A idąc do dyrektora, tego obawiała się najwięcej, że wogóle tylko drobniejszą kwotę pieniężną, będzie on posiadał w kasie.
— Uf! — wyrwało się z jej piersi, ledwie przytłumione westchnienie ulgi a w głowie, natychmiast, zrodził się odpowiedni plan.
Tymczasem Dulemba, nie zwróciwszy rzecz prosta uwagi, ani na zachowanie się Marty ani na jej oczy, które błyszczały chciwością, podszedł do kasy, otworzył ją kluczami, wyjętemi z kieszeni i jął z tamtąd wyciągać paczki banknotów.
— Trzydzieści tysięcy! — powtórzył, podnosząc paczki do góry i pokazując je z dumą — Na dzisiejsze czasy też znaczy to coś!
Marta również była tego samego zdania. Porwała się z kolei z miejsca, przypadła do Dulemby i jęła go ściskać gwałtownie.
— Złoty, jedyny... — szeptała — Nie mówmy o pieniądzach!
Pociągnęła go w stronę, stojącej obok stoliczka otomany i wraz z nim osunęła się na nią, tak, aby nie miał czasu zamknąć z powrotem kasy.
— Jakiś ty dobry, jakiś ty kochany! — jęła go osypywać namiętnemi pocałunkami — Jak ty dbasz, o twoją Martuchnę! Przekonałeś mnie o swojem przywiązaniu! I Marta na zawsze, należy do ciebie! Nawet, gdybyś nie miał grosza!
Pieszczoty stawały się coraz gorętsze, a kobieta wprost owinęła się dokoła starego człowieka. Dulembie uderzyła krew do głowy. Całą swą namiętnością, tem więcej potężną, że była to namiętność ostatnia, pożądał on Martę, a do podobnych wybuchów nie był przyzwyczajony, gdyż dotychczas, grając umiejętnie na jego zmysłach, pozwalała zaledwie na niewinne pocałunki. Ogarnął go żar, niczem młodzika. Wpijał się ustami w to jędrne a rozkoszne ciało, a ona, jakby chcąc go podniecić jeszcze bardziej tuliła się do niego gwałtownie. Widział jej jędrne piersi, wyzierające z pod głęboko dekoltowanej sukienki a zgrabna noga ocierała się o jego nogę.
— Aa... — bełkotał lubieżnie.
Lecz jeśli usta Marty, odwzajemniały na pozór, namiętne pocałunki, jej palce były zajęte zgoła czem innem. Wyciągały powoli, z leżącego na stole woreczka jakiś proszek i z niebywałą zręcznością wprost, wsypywały ten proszek do najbliższego, na pół opróżnionego kieliszka.
— Ach! — zawołała nagle, odrywając się od dyrektora i ukończywszy niespostrzeżenie tę podejrzaną czynność — Całujesz tak, jakgdybyś miał lat dwadzieścia! Nie dorówna ci, najmłodszy kochanek! Zakręciło mi się w głowie!
A gdy spozierał na nią, w swem zaślepieniu, dumny z jej słów, dodała:
— Napijmy się wina! To mnie, może, otrzeźwi! Lub bardziej jeszcze upoi!
Szybko pochwyciła jedną ze stojących na stole butelek i nalała do pełna, dwa kieliszki. W jednym z nich znajdował się groźny proszek.
— Pij! — rzekła, zbliżając ten kieliszek do ust dyrektora — Pij, za naszą pomyślność!
Dulemba tak był podniecony, że by nadal móc pieścić i całować tę piękną kobietę, zgodziłby się na wszystko, a nie tylko, na wychylenie, na pozór niewinnego, kieliszka wina. Może, zresztą myślał podstępnie, że wino to, które i ona z kolei wypije, bardziej ją oszołomi i stanie się ona powolna wszystkim jego prośbom. Bez namysłu, tedy wysączył trunek do dna i wesoło zawołał:
— A ty, Marto?
I ona prędko spełniła toast. Poczem, odstawiwszy, obydwa kieliszki, krzyknęła:
— Tak, to lubię!
Znów przywarła do niego. Lecz, gdy on, z powrotem pochwycił ją w swe ramiona, jej oczy, niby to z namiętnością utkwione w oczy dyrektora, chytrze podstępnie śledziły i oczekiwały na skutek, jaki powinien był wywrzeć trunek.
W rzeczy samej, rychło jego uściski i pocałunki stały się słabsze, odsunął się nawet od niej i ze zdziwieniem wyszeptał:
— Coś mi nie dobrze!
— Nie dobrze? — powtórzyła — Et, chyba zaraz przejdzie!
Tuliła się doń mocno. By nie mógł powstać z otomany i zadzwonić na służącą.
— Nie... rozum... — jeszcze wymówił, poczem nagle zamknęły się jego oczy, a głowa ciężko opadła na poręcz kanapy.
— Skończone! — syknęła z triumfem — Skończone! A teraz nie traćmy chwili!
Porwała się z miejsca, podbiegła do kasy, która pozostała otwarta i z tamtąd łapczywie jęła wyciągać paczki banknotów.
Przeliczyła paczki. Było ich trzydzieści, składających się przeważnie z pięćsetzłotowych banknotów, owiniętych cienkiemi paskami papieru. Na każdym z nich widniała cyfra — 1000.
Uczyniła z nich jeden spory pakiet, który zawiązała w pochwyconą z biurka gazetę. Jej zadanie zostało spełnione, mogła ruszyć w dalszą drogę.
Ale, nadsłuchiwała przez chwilę. Z dalszych pokojów nie dobiegał żaden odgłos. Widocznie, znajdująca się w kuchni służąca, nie wychodziła z tamtąd, zgodnie z otrzymanem od dyrektora zleceniem, by nie stać się niedyskretnym świadkiem
— Świetnie!
Marta spojrzała teraz na twarz Dulemby. Leżał z zamkniętemi oczami na otomanie, usta miał szeroko rozwarte i wydawał się głęboko uśpiony.
— Nie rychło się zbudzi! — pomyślała — Mój proszek potrzyma go w stanie nieprzytomnym do rana!
W rzeczy samej, nie otruła dyrektora, lękając się zbrodni. Zresztą, pocóż jej było popełniać zbrodnię, gdy sądziła, że bezkarnie ujdzie zagrabienie kilkudziesięciu tysięcy?
Podeszła tylko do biurka i na dużym arkuszu papieru, jęła pośpiesznie kreślić:
„Drogi przyjacielu! Po dłuższym namyśle, nabrałam przekonania, że niezbyt szczęśliwy byłby nasz związek! Dlatego też wolę pierwsza zerwać ten stosunek i Cię opuścić! Sądzę, że nie będziesz się gniewał, że zabrałam drobną sumkę, znajdującą się w kasie i z tego powodu nie zechcesz mnie ścigać, ani nie złożysz skargi. Ośmieszyłbyś tylko samego siebie, bo ludzie zbyt dobrze wiedzieli, jak byłeś we mnie zakochany a nie oskarża się o kradzież niedoszłej żony! Pieniądze te zaś, to tylko niewielkie odszkodowanie za czas, stracony przy tobie! Zresztą przeznaczyłeś je dla mnie! Bądź więc, kontent, żeś wykpił się tak tanim kosztem, gdyż daleko więcej chciałeś złożyć u mych stóp! A na przyszłość, unikaj kobiet, które „zakochują się“ w mężczyznach, w twoim wieku, zbyt łatwo i o których przeszłości nic nie wiesz!

Marta“.

Położywszy kartkę na widocznem miejscu, rzuciła ostatnie spojrzenie na spoczywającego nieruchomo Dulembę i pośpiesznie, bez przeszkód, opuściła mieszkanie, zamykając po cichu, drzwi wejściowe za sobą.
Rychło, znalazła się na ulicy i wsiadła do taksówki, polecając się zawieźć do domu. Naprawdę, była ocalona! Drogocenny pakiet mocno przyciskała do piersi, a w duszy rodziło się głębokie przekonanie, że dyrektor cofnie się przed skandalem i nie odważy się zawiadamiać policji.
— Napewno! — pomyślała.
Ale jednocześnie ogarnęła ją złość na Ralfa. Gdyby nie ten łobuz, wiecznie wiszący przy jej boku i eksploatujący ją od paru lat, mogła istotnie zostać żoną dyrektora i ustalić swój los, a nie zadawalniać się tylko pochwyconą sumą. Aby lepiej ją pilnować, udawał jej brata i tem zepsuł znakomity „interes“.
— Och, muszę się uwolnić od tego łajdaka, za wszelką cenę! — przez zęby syknęła z gniewem.
Taksówka przystanęła przed domem i Marta szybko pobiegła po schodach do swego mieszkania. Oczekiwał tam już na nią Moren, który niespokojnie chodził wielkiemi krokami po saloniku, paląc papierosa za papierosem.
— Udało się? — rzucił niecierpliwie, ledwie stanęła w progu.
— Czemuż, nie miało się udać! — odrzekła nieco niechętnie. — Wszak starannie obmyśliłam plan!
Nie mógł stłumić swej radości.
— Więc stary miał pieniądze w kasie! — zawołał — A ja obawiałem się, że je trzyma w banku! Ileś zabrała? W jaki sposób?
— Kilkanaście tysięcy! — odrzekła, kłamiąc umyślnie — Uśpiłam go, a później wyjęłam z kasy pieniądze! Około siedemnastu tysięcy!
— Siedemnaście tysięcy! — powtórzył — Szkoda, że tak mało, choć i to na ucieczkę wystarczy! Sądzę, że nie grozi nam żadne niebezpieczeństwo?
— Dulemba — zaprzeczyła — ulęknie się skandalu! Co zaś, twojego Zawiślaka się tyczy i związanej z tem historji...
— Zawiślak, gdyby miał złożyć skargę, to jużby ją złożył! — machnął ręką — Bądź spokojna! Uciekniemy, zanim zdąży to uczynić! Dziś, natychmiast należy spakować najpotrzebniejsze rzeczy, a jutro rano, jazda zagranicę...
— Jutro, rano?
— Tak! W wyjeździe ani dyrektor, ani Zawiślak nie przeszkodzi! Zresztą, zapomniałem ci powiedzieć o najważniejszem!
— Cóż takiego?
Uczynił skupioną minę i jął powtarzać wieści, przeczytane w gazetach.
— Zamordowano Czukiewiczową! — mówił — W willi pod Warszawą! A wraz z nią jakiegoś jej towarzysza, którego inicjały brzmiały S. K. Nie ulega najlżejszej wątpliwości, Stanisław Korski...
— Niemożebne! — zawołała silnie poruszona.
— Albo zginął, albo też został porwany! Sprawa ta, mocno jest nam na rękę, bo jak domyślasz się sama, Jadzia najzawziętszy nasz wróg, będzie miała głowę zaprzątniętą zniknięciem narzeczonego i o nas, na jakiś czas, zapomni...
— Hm — mruknęła, ucieszona, bo i jej wydawało się, że ta historja przyczyni się do tego, że pozostawią ich w spokoju — Masz rację!... Ale...
— Cóż, ale?
Na twarzy Marty odbił się cień lęku.
— Ależ, oni są potężni! — szepnęła — I potrafią się mścić! Zgładzili Czukiewiczową, zamordowali Brasina!
— Hm — chrząknął, uśmiechając się niepewnie — Sądzisz, że i do nas się dobiorą?
— Kto, wie!
Lecz, on już odzyskał spokój.
— Dla tego, że nabraliśmy ich zwyczajnie w Rumunji, pozornie zgadzając się na ich propozycje, a uciekliśmy, otrzymawszy znaczniejszą sumę „na koszta“? Upłynął z górą rok i nikt nie czepiał się nas! Zresztą, umiem trzymać język za zębami! Mógłbym wiele naopowiadać o pewnym domku w Gdańsku, a jednak tego nie robię! Chciałem, za pomocą posiadanych informacji, wyciągnąć trochę pieniędzy od Czukiewiczowej, lecz dzięki śmierci Brasina i ten projekt spalił na panewce...
— Jednak....
On już przechodził do najbardziej chwilowo interesującego go zagadnienia.
— Więc, w tej paczce są pieniądze! — rzekł, wskazując na pakiet, który Marta wciąż trzymała w ręku — Siedemnaście tysięcy! Oddaj mi to! U mnie, ta sumka będzie bezpieczniejsza!
Lecz ona potrząsnęła głową.
— Równie dobrze i ja mogę ją schować!
Spojrzał, zdumiony.
— Czyż nie ufasz mi?
Popatrzyła mu prosto w oczy.
— Jeśli, chcesz wiedzieć — oświadczyła ostro — to nie mam do ciebie zaufania! Zabrałbyś mi wszystko, a wydzielał grosze! Dość już mam prób z tobą i tej „spółki“! Gdyby nie ty, którego wlokę, niby kulę u nogi, twoja przeszłość, twoje przeróżne kombinacje i zajście z Zawiślakiem, byłabym żoną Dulemby, a nie zwykłą nadal awanturnicą! Dlatego też proponuję ci wyraźnie...
— Co? — syknął, tłumiąc jeszcze, rodzącą się w nim pasję.
— Rozejście się! Wyjedziemy razem zagranicę, tam dam ci dwa, trzy tysiące i niech każde z nas, pójdzie własną drogą!
— Tak łatwo chcesz mnie się pozbyć?
— Nie! Chcę tylko, żebyś nie zawadzał!
Ale z niego już spadła maska. Z poza układnego eleganta, wyjrzał brutal i apasz. Ze złością łączyło się zdumienie, że zazwyczaj tak uległa kobieta, śmie mu się opierać.
— Oddaj, w tej chwili, pieniądze! — warknął, zbliżając się do niej z groźną miną.
Lecz ona odskoczyła o kilka kroków.
— Nie oddam! Ani mi się waż, ich ruszać!
— Siłą ci odbiorę!
Postanowiła bronić swego skarbu, niczem rozjuszona lwica.
— Spróbuj!
Rzucił się naprzód, lecz Marta niespodziewanie tak mocno uderzyła go w twarz, że zachwiał się i potoczył na ścianę. Przy ruchu tym jednak, z pod ramienia Marty wysunęła się paczka, upadła na podłogę, a z niej poczęły się sypać różnorodne banknoty.
— Ależ tu dziesiątki tysięcy! — zawołał, ogarnięty chciwością — A tyś kłamała, że tylko kilkanaście!
Ona już postawiła nogę na banknotach, zaciskając pięści, gotowa do walki. Iskrzyły się jej oczy i płonęły policzki.
— Precz!
Ale i on teraz nie żartował.
— Ja cię nauczę...
Przyskoczył do niej, a choć nadal biła go pięściami, kopała a nawet gryzła, jako daleko silniejszy, szybko osiągnął przewagę i przewrócił ją, na stojącą w saloniku kozetkę.
— Będziesz mi posłuszna?
Lecz ona wpadła niby w szał. Broniła się zawzięcie, a z ust jej raz po raz padały okrzyki:
— Zbój! Zbój... Morderca... — Przenigdy! Nie ustąpię...
Niespodzianym ruchem ukąsiła go w rękę.
— Ty, żmijo!
I jego ogarnęła ostateczna wściekłość. Schwycił teraz Martę za gardło i począł dusić.
— Albo ustąpisz, albo żywa nie wyjdziesz z mych rąk!
Ona — choć twarz jej stała się purpurowa, a oczy poczynały wychodzić z orbit — nie ustępowała.
— Zginiesz! Zginiesz...
Nie wiadomo co dalej stałoby się i czy Moren nie udusiłby naprawdę kochanki, która śmiała mu się buntować, gdyby w tej chwili nie nastąpiło niezwykłe wydarzenie.
— Drr... — rozległ się w przedpokoju ostry dzwonek u wejściowych drzwi.
Ralf, nagle oprzytomniał, wypuścił ze swych rąk ofiarę i odskoczywszy od niej o kilka kroków, z przerażeniem wybełkotał:
— Ktoś dzwoni...
I ona pośpiesznie poderwała się z otomanki. Poprawiła nerwowo włosy i suknię i jakgdyby przed paru sekundami między niemi nie miała miejsca potworna scena, powtórzyła, patrząc na Ralfa.
— Dzwoni!... Co robić?
On tymczasem rozważał szybko:
— Któż to być może? Blisko jedenasta wieczór! Czyżby Dulemba ocknął się wcześniej, niźli sądziłaś? Zdążył zawiadomić policję...
— Wątpię...
— Więc...
Tymczasem dzwonki z przedpokoju stawały się coraz silniejsze i natarczywsze.
— Dr... dr... — brzmiało raz po raz. Tak dzwoni tylko człowiek bardzo pewny siebie, który, co rychlej, pragnie się znaleźć wewnątrz mieszkania.
— Otworzyć? Nie otwierać?
Raptem Marta, która zbierała teraz gorączkowo porozrzucane po podłodze banknoty, składając je znowu w jeden pakiet, w czem nie przeszkadzał jej Moren, wyszeptała.
— Nie ustąpi! Oj, to chyba policja! Słyszysz! Jeśli nie otworzymy, wyważy drzwi! Już niemi szarpią!
W rzeczy samej wślad za dzwonkami, rozległo się głośne łomotanie.
— Trzeba otworzyć! — mruknął Moren, choć nie przeczuwał nic dobrego. — Inaczej, sami rzucimy na siebie podejrzenie! Idź więc! I niech się dzieje, co chce...
— Idę! — wyrzekła, powziąwszy postanowienie.
Pośpiesznie wrzuciła paczkę z pieniędzmi pod narzutę kozetki i podążyła do przedpokoju.
Wślad za nią Moren...
Rozwarły się drzwi...
A gdy się otworzyły, z jego gardła wydarł się okrzyk przestrachu.


ROZDZIAŁ XIII.
Niezwykły gość w kawiarence panny Lodzi.

Pełna przygnębienia panowała cisza, w małym pokoiku, za kawiarenką, panny Lodzi. Siedział tam Zawiślak wraz z Jadzią Dulembianką, w milczeniu, nie śmiąc jej nawet pocieszać, podczas gdy Lodzia obsługiwała sama gości, znajdujących się na dole, w kawiarence. Bowiem Jadzia, zachodziła nad wieczorem, powtórnie do urzędu policyjnego, mniemając, że tam otrzyma wiadomość o zaginionym narzeczonym, lecz tej wieści brakło. Oświadczono jej, że ani zwłoki nie zostały znalezione, ani też nie natrafiono na ślad auta, któremby napastnicy wywieźli Korskiego zagranicę. Zachodziły tedy dwa przypuszczenia. Albo samochód morderców, dzięki sfałszowanym papierom, zdołał się gdzieś prześlizgnąć niespostrzeżenie, albo też zbiry nie opuścili Polski i więżą, w niewiadomem miejscu Korskiego w kraju.
Napewno zabili go! — myślała z rozpaczą Jadzia a jej piersią wstrząsały szlochy.
Zawiślak daremnie pragnął ją pocieszać. I jego głowę nawiedzały jaknajgorsze przypuszczenia.
Nagle, ten niemiły nastrój przerwało pojawienie się Lodzi, która szybko wbiegła po schodkach wiodących z kawiarenki do pokoju.
— Uf! — zawołała na pozór swobodnie, choć i na jej sercu leżał niby kamień. — Załatwiłam się z memi gośćmi i prawie nikt już nie pozostał! Będę mogła powrócić rychło do was! Ale — dodała, spoglądając na Zawiślaka — przyszedł Lutyński, je, jak zwykle, kolację i bardzo o ciebie się dopytuje! Sama nie wiedziałam, co mu powiedzieć! Czy jesteś, czy cię niema! Boś chyba niezbyt dziś usposobiony do pogawędki.
Lutyński był również, jak i Zawiślak, szoferem i pozostawał z nim w przyjacielskich stosunkach. Przez koleżeńską solidarność, wiedząc o „narzeczeństwie“ Zawiślaka z Lodzią, odwiedzał kawiarenkę, chcąc młodej właścicielce „dać utargować“, a również sprowadzał swych towarzyszów. Nie omieszkał przytem nigdy, uciąć dłuższej lub krótszej gawędy.
Ale Zawiślak nie miał obecnie ochoty do czczej rozmowy.
— Czegóż chce? — odparł. — Powiedz mu, że jestem zajęty!
— Nalega, że ma do ciebie ważną sprawę!
— Ważną sprawę? Cóż takiego?... W takim razie, zejdę...
Powstał dość ociężale z miejsca i skierował się na dół, do salki. Przy jednym z małych stolików siedział wysoki młody chłopak, który powoli popijał piwo, a na widok Zawiślaka, uśmiechnął się radośnie.
— A, jesteście! — zawołał, przysuwając krzesełko. — Siadajcie! Chciałbym się z wami naradzić!
— Naradzić? — powtórzył. — O cóż chodzi? Tylko uprzedzam, że oczekuje ktoś na mnie na górze, w pokoiku Lodzi i niewiele wam mogę poświęcić czasu!
— Będę opowiadał jaknajkrócej! — mówił pośpiesznie tamten. — Ale wczoraj w nocy przytrafiła mi się dziwna przygoda i nie wiem, jak postąpić! Czy to naprawdę było coś niezwykłego, czy też mi się tylko wydawało...
— Przygoda?
Lutyński nachylił się w stronę Zawiślaka i jął mówić cicho, choć w kawiarence znajdowali się sami.
— Wyobraźcie sobie, odwoziłem pasażera daleko, poza Warszawę! Mieszka w jakiemś miasteczku, spóźnił się na pociąg, a musiał być w domu! Dobrze nawet zapłacił, ale tu nie o tem mowa! Kiedym powracał, o sto kilometrów przed miastem, spostrzegłem stojące na szosie nieoświetlone auto. Pękła tam guma i szofer zakładał nową pośpiesznie.
— Kicha nawaliła! — mruknął fachowo, kiwnąwszy głową Zawiślak. — Cóż w tem takiego niezwykłego?
— Czekajcie, tu dopiero rozpoczyna się przygoda! Zaofiarowałem oczywiście nieznajomym moje usługi! I cóż powiecie? Zamiast z tego się ucieszyć, lub podziękować, zauważyłem, że pragną pozbyć się mnie jaknajprędzej. A w pewnym momencie, dobiegł z samochodu przytłumiony jęk, czy wołanie o ratunek.
— Jęk? Wołanie o ratunek? — powtórzył, nagle poruszony do głębi. — Cóżeście wówczas zrobili?
— Zapytałem ostro, kto tam wzywa o pomoc! Lecz oni mi odparli, że wiozą obłąkanego do domu zdrowia, w stronę Gdańska! Niezbyt wydało mi się to tłumaczenie prawdopodobne...
— Dalej, dalej... — naglił Zawiślak, a przeczucie dziwnie ścisnęło mu serce.
— Znów jąłem rozpatrywać! Oni widocznie spostrzegli, że powziąłem podejrzenie, bo w dalszym ciągu opowiadali ogólnikowo, a wreszcie ruszyli z miejsca pędem!
— Czemuż nie zatrzymaliście ich!
— Jakżeż mogłem zatrzymać, sam jeden przeciw trzem? Zauważyłem tylko Nr. 99988...
— Ależ takiego numeru w Warszawie wcale nie ma! — zawołał doskonale obznajomiony z tem Zawiślak.
— Więc i wy sądzicie, że to podejrzana przygoda? Bo, ja zastanawiałem się, czy warto o tem zameldować policji?
Zawiślak był teraz niezwykle wzburzony.
— Słuchajcie! — wykrzyknął, nie dając wprost na zapytanie odpowiedzi — Przypominacie sobie wygląd mężczyzn? Czy jeden z nich nie miał ciemnych okularów? — przypominał sobie nieznajomego, którego ongiś woził — W jakim języku rozmawiali?
— Znacie ich? — zdziwił się Lutyński — Choć było ciemno, w rzeczy samej spostrzegłem, że któryś miał czarne szkła na oczach! A ich kierowca mówił po rosyjsku!
Porwał się z miejsca gwałtownie.
— Boże! — serce waliło mu, jak młotem — To oni! W tem aucie, uwożono porwanego Korskiego!
— Korskiego? Porwanie?
Ale Zawiślak już pochwycił kolegę za rękę i pociągnął go w stronę pokoiku Lodzi.
— Panno Jadwigo! — oświadczył, podniecony, kiedy tam się znaleźli — Zdobyłem niezwykle cenne informacje!
Jął powtarzać, posłyszaną od Lutyńskiego opowieść o napotkanym samochodzie i tajemniczych, znajdujących się w nim ludziach, a Lutyński wtórował tej opowieści skinieniami głowy. A gdy, wreszcie, wszystko stało się obecnym zrozumiałe, Dulembianka zawołała:
— Tak! Nie ulega wątpliwości! Wewnątrz, znajdował się Stach! Och, jakżeż łatwo mógł go pan uwolnić! — rzuciła Lutyńskiemu wymówkę — Czemu pan tego nie uczynił...
— Kiedy... — bezradnie rozkrzyżował ręce, a w tym ruchu wyczuwać się dawało, że sam nie wiedział, iż sprawa jest tak poważna i nie wiadomo, czy podołałby, bez pomocy, napastnikom.
Tymczasem, Jadzia mówiła w zamyśleniu.
— Więc, wczoraj w nocy wywieźli go do Gdańska! Aby, tam swobodniej pastwić się nad nim, lub zamordować! Już upłynęła doba! Czy Stach żyje?
Wielkie łzy potoczyły się po jej policzkach. Ale, Zawiślak jął przemawiać stanowczo:
— Panno Jadwigo! Nie trzeba poddawać się rozpaczy, dalej postanowić, co czynić, aby uratować pana Korskiego! Kolega Lutyński, pójdzie natychmiast do policyjnego urzędu, odszuka komisarza, prowadzącego dochodzenie; zawiadomi o wszystkiem...
Szofer skinął głową.
— My zaś — przerwała Dulembianka — udamy się bez zwłoki do mojego ojca! W takich chwilach powinny ustać wszelkie niesnaski rodzinne, a ojciec mój, jest w gruncie, na tyle szlachetnym człowiekiem, że zechce mi dopomóc! Doręczy mi, znaczniejszą sumę pieniężną, a wtedy sama, nie zważając na policyjne poszukiwania, wyjadę również, do Gdańska! Sądzę, że i pan, panie Zawiślak, zechce mi towarzyszyć! Zresztą...
— Zresztą? — zapytał.
— Może, gdy ojciec posłyszy z ust pańskich, kim jest ten Moren i że chciał pana zamordować, otworzą mu się na koniec oczy i zmieni swój stosunek do mnie... i do tej... Dordonowej...
— Bynajmniej się nie cofam! — odrzekł — I służę pani wszelką pomocą!
Nie tracąc czasu, wybiegli z kawiarenki, pozostawiając tam Lodzię i wskoczyli do taksówki Zawiślaka, podczas gdy Lutyński podążył do odnośnego urzędu.
Szofer pędził pośpiesznie w stronę Alei Ujazdowskich, a gdy znalazł się przed kamienicą, w której zamieszkiwali Dulembowie, na najbliższym zegarze biła godzina dziewiąta wieczór.
— Jesteśmy...
Przeskakując po trzy stopnie naraz, błyskawicznie znaleźli się na pierwszem piętrze. Jadzia nacisnęła mocno dzwonek, lecz mimo, że powtórzyła ten sygnał kilkakrotnie, nikt drzwi nie otwierał.
— Cóż to znaczy? — Czyżby w domu nie było nikogo? Wreszcie, zabrzmiały zdala, powolne kroki. Drzwi, otworzyły się i stanęła w nich, nieco zaspana pokojówka.
— Panienka? — wybełkotała, zdumiona widokiem Jadzi, gdyż była przekonana, że Dulembianka, która wczoraj tajemniczo opuściła mieszkanie, prędko nie powróci — Więc panienka...
— Czy pan jest? — przerwała Jadzia, nie wdając się w dłuższą rozmowę, ani wyjaśnienia ze służącą.
Zmieszanie odbiło się na twarzy dziewczyny.
— Jest!... Tylko...
— Tylko?
— Nie wiem, czy można wejść do pana dyrektora? Ma gościa, zamknął się w gabinecie, a mnie przykazał surowo, żebym, pod żadnym pozorem mu nie przeszkadzała!
— Gościa? Dordonowa?
Pokojówka zaczerwieniła się i skinęła lekko główką. Siedząc w swym pokoiku, nie wiedziała ona jeszcze, że Marta, ograbiwszy Dulembę znikła przed pół godziną i mniemała, że dyrektor, korzystając z nieobecności córki, z wybranką swego serca, w odosobnieniu, czule gruchając, spędza czas.
— U ojca jest ta Marta! — grymas niesmaku wykrzywił twarz Jadzi — Cieszą się, zapewne, że pozbyli się mnie! Jeśli tam wejdę — zastanowiła się chwilę — gotów ojciec się rozgniewać... Co robić?
Zawiślak milczał, gdyż w tym wypadku, nie potrafił służyć żadną radą.
— Trudno! — mruknęła, nagle, energicznie Jadzia — Zapukam! Co będzie, to będzie! A niema czasu do stracenia!
Podbiegła do drzwi, wiodących do gabinetu i z początku uderzyła w nie palcami nieśmiało, delikatnie. Lecz, gdy z wewnątrz pokoju nikt się nie odzywał, gwałtowniej ponowiła swe stukanie.
— Ależ tam niema nikogo! — szepnęła — Wyszli?...
Śmiało teraz nacisnęła klamkę, a gdy rozwarły się drzwi, jej oczom przedstawił się okropny widok. Gabinet był oświetlony, na otomanie obok stolika zastawionego licznemi butelkami i kieliszkami, spoczywał bezwładnie, blady z zamkniętemi oczami dyrektor; sprawiał zdala wrażenie nieżywego człowieka.
— Ojciec umarł! — zawołała przerażona, sądząc w pierwszej chwili, że Dulemba jest martwy — Nieszczęście się stało! Anewryzm serca!
Stojąca, z tyłu pokojówka wydała okrzyk przerażenia i załkała cicho. Ale, przypatrujący się tej scenie uważnie Zawiślak, spostrzegł przedewszystkiem, że dyrektor, choć słabo, ale oddycha, a następnie zauważył pozostawioną na widocznem miejscu kartkę, którą napisała Marta. Szybko ją przeczytał, podczas gdy Jadzia pochylała się nad ojcem.
— Panno Jadwigo — rzekł, wskazując na bilet i na wpół otwartą kasę — Na szczęście dyrektorowi nic się nie stało, a swą znajomość z Dordonową, przypłaci tylko krótkotrwałą nieprzytomnością. Może, nareszcie, uleczy go ta przygoda.
Dulembianka, zkolei przeczytała kartkę i odetchnęła głęboko. Mimo wszystko, kochała ojca...
— Więc uśpiła go ta łajdaczka — wyrzekła — i skradła znaczniejszą sumę! Ile? Narazie, nie ustalimy! Obawiam się tylko, że narkotyk może silnie zaszkodzić ojcu, a jego stan, w naszych sprawach, sprawi znaczną zwłokę.
Zawiślak zmarszczył czoło!
— Musi pani, natychmiast, zawezwać lekarza, zatrzymując oczywiście cały wypadek w jaknajgłębszej tajemnicy! Nie wiemy, jak nadal zechce dyrektor postąpić z Dordonową, ale ja Morenowi nie przepuszczę tej sprawki bezkarnie! Obejdzie się bez policji, sam ich przychwycę! Sądzą oni, że pan Dulemba nie ocknie się tak prędko i przez ten czas uciekną?... Potrafię, zatrzymać tę parkę!
— Niech pan ich zatrzyma! — zawołała Jadzia, która trzęsła się teraz z gniewu i oburzenia — Ja tymczasem, wraz z lekarzem doprowadzę do przytomności ojca! Dziwiłabym mu się bardzo, gdyby chciał puścić płazem łotrowstwo, popełnione przez tę podłą kobietę...
Zawiślak, bez słowa, wybiegł z gabinetu. Wskoczył do swej taksówki i szybko jechał w kierunku domu, w którym zamieszkiwała Dordonowa. Zdala dojrzał, w jej oknach światło — a na ten widok serce drgnęło mu radośnie. Więc, nie uciekła. Będzie mógł ją pochwycić, a przy tej sposobności załatwi i zadawnione porachunki z Morenem.
Znalazłszy się przed drzwiami mieszkania Dordonowej, zadzwonił.
Ostro, pośpiesznie...
Za drzwiami słyszał jakieś podniecone wykrzykniki, niby odgłos kłótni, lecz nikt nie śpieszył mu ich otworzyć.
— Domyślają się może — przemknęło w jego głowie — że wykryta została szelmowska sprawka! Sądzą, że to policja przychodzi! Lecz, jeśli po dobroci, nie wpuszczą mnie do wewnątrz, wywalę drzwi!
Szarpnął z całej mocy.
W mieszkaniu rozległy się ciche, kobiece kroki, ktoś podbiegł do drzwi i nareszcie je otworzył. Na progu, ukazała się Marta, zaczerwieniona i niespokojna, a tuż za jej plecami Moren.
— Zawiślak — wykrzyknął przerażony, poznając szofera.
— Ja! — odrzekł, patrząc mu prosto w oczy — Pragnąłbym z państwem kilka słów zamienić!
Ale, Dordonowa zagradzała wejście. Była przekonana, że Zawiślak przybywa załatwić zadawnione porachunki z Morenem, a nic jeszcze nie wie o ograbieniu dyrektora. A ponieważ, nie leżało w jej zamiarach, wpuszczać go do środka mieszkania, wyrzekła czelnie:
— Nie znam, pana i dziwię się, że mnie niepokoi o tak później porze! Jeśli zaś, pragnie pan się rozmówić w jakiejś sprawie z panem Morenem, to nie miejsce tu na podobną rozmowę!
Uczyniła ruch, jakgdyby pragnąc zatrzasnąć drzwi, lecz szofer, odepchnął ją lekko.
— Cóż to znaczy? — zawołała oburzona — Bezczelność!
— To znaczy — odparł zimno, nie zwracając na wykrzyknik uwagi — że również i z panią pragnąłbym parę słów zamienić!
Mimo jej protestów, wszedł do mieszkania i zamknął drzwi za sobą. Moren, stał nadal, niczem przykuty do miejsca, wpijając się tylko w szofera złym i podstępnym wzrokiem.
— Proszę oddać pieniądze! — oświadczył krótko, kiedy znalazł się w pokoju.
Teraz, dopiero wspólnicy struchleli.
— Jakie pieniądze?
— Te — zabrzmiała nieubłagana odpowiedź — które, pani Dordonowa ukradła z kasy dyrektora Dulemby, uśpiwszy go narkotykiem poprzednio!
Marta zbladła, a Ralf zagryzł wargi.
— Więc, wszystko wykryte! — szepnęła.
— Wykryte! — przytwierdził, darząc ją wzgardliwem spojrzeniem. — Przybyliśmy wraz z panną Jadwigą do mieszkania, w kilkanaście minut potem, jak pani raczyła opuścić gabinet! Przeczytaliśmy kartkę! A dyrektor, dzięki zabiegom lekarskim, rychlej się ocknął, niźli pani przewidywała! — skłamał umyślnie.
Krople potu spływały z czoła Marty.
— Proszę o pieniądze! — twardo powtórzył Zawiślak.
Wykonała ruch, jakby pragnąc podejść do kozetki, gdzie pod narzutką leżała ukryta paczka banknotów. Ale, przeszkodził jej w tem Moren. W jego głowie, momentalnie zrodził się plan. Jeśli Zawiślak przybywał sam, bez asysty policji, oznaczało to, że Dulemba, nie zamierza całej historji nadawać rozgłosu, w obawie skandalu. W żadnym wypadku nie należało oddawać pieniędzy, gdyż pozostaliby z Marta bez grosza. Raczej, oszołomić zręcznem uderzeniem szofera, związać go i uciec.
— Ach, ty... — syknął nagle i rzucił się naprzód.
Lecz, choć Zawiślak stał do Morena nieco odwrócony tyłem miał się on dobrze na baczności i po raz drugi, nie wpadł w zastawioną pułapkę. Ruchem błyskawicznym pochwycił on wzniesioną nad jego głową rękę i zmiażdżył ją w tak potężnym uścisku, że Moren, aż skulił się i jęknął z bólu.
— Puść... bo... złamiesz... — starał się wyrwać bezskutecznie.
Lecz, daleko silniejszy szofer trzymał go nadal, niby w kleszczach. Marta śledziła tę całą scenę, rozszerzonemi z przestrachu oczami, nie śmiąc jednak stanąć w obronie wspólnika.
— A teraz — rzekł ostro Zawiślak — zwiążemy szlachetnego pana Morena, inaczej Antka Grzelę i zawezwiemy policję!
Ralf poczuł, że to nie przelewki. Jak tchórz, który się znalazł w beznadziejnej sytuacji, jął błagać o litość.
— Felek! Zmiłuj się!... Nie gub... Toć znamy się od dzieci!
— Znamy się od dzieci? — z ironją powtórzył szofer — Szkoda, żeś o tem nie pamiętał, gdyś, dzięki fałszywemu oskarżeniu wepchnął mnie do więzienia! A później, kiedy zdradziecko, niczem ostatni zbój, strzelałeś do mnie przez podszewkę! Ty nędzny łotrze, który umiesz tylko znęcać się nad kobietami, lub z za węgła mordować.
— My, oddamy pieniądze...
Zawiślak potrząsnął głową.
— Pieniędzy, mało! Nie potom cię przychwycił, byś z moich rąk miał wyjść wolno!
Rozglądał się teraz po pokoju, jakby szukając sznura i nim w rzeczy samej, skrępować Morena.
Tamten, tymczasem, niby zwierz w potrzasku, daremnie szukał drogi do ratunku. Nie było ani marzenia, by wyrwać się z żelaznych pięści szofera, a na pomoc Marty nie miał co liczyć. Lecz, nagle genialna myśl zaświtała w jego głowie.
— Słuchaj! — zawołał — Za cenę mojej wolności, dam ci daleko więcej, niż pieniądze!
— Mianowicie? — mruknął ironicznie Zawiślak — Zaczynasz kręcić? Nie wiele to pomoże!
— Wcale nie kręcę! Powiem, gdzie znajduje się Korski! Rozumiesz... Wszak, porwano Korskiego! A dla Dulembianki, to więcej, jak tysiące znaczy...
Szofer drgnął, ale nie zwolnił uścisku.
— Łżesz?
Wcale nie kłamię!... Tylko, przysięgnij, że nie zawezwiesz policji...
— Gadaj... Później zobaczymy...
Moren znał szlachetność Zawiślaka i wiedział, że nie zgubi go on, gdy posłyszy rewelacje, jakie mu przypadkiem przyszły na myśl. To też począł mówić:
— Kto porwał i wywiózł Korskiego, domyśli się i małe dziecko! Sądzą, że zna sekrety Czukiewiczowej i Brasina i pragną je z niego wydusić... Otóż, przypadkiem, wpadłem na trop miejsca, gdzie oni wywożą niedogodnych sobie ludzi...
— Ty, znasz? Skąd...
— Widzisz — odrzekł Ralf z pewnem zażenowaniem — w Rumunji stałem dość blisko ich wywiadu...
— Więc posunąłeś się i do tej podłości?
— Och, nie tak, jak to rozumiesz! Proponowali mi, żebym wstąpił na ich usługi, ale się nie zgodziłem i skończyło się na tem, że drapnąłem, wycyganiwszy „na koszta“ znaczniejszą sumę! Zdaje się, są oni i na mnie, mocno źli o to!... Lecz, mniejsza z tem! Kiedym się z niemi stykał, przypadkowo podsłuchałem rozmowę.
— Prędzej! Prędzej! — naglił Zawiślak.
— W Gdańsku znajduje się pewien dom! W nim mieści się ich gniazdo! Na ulicy Langegasse... numeru dobrze nie pamiętam, ale odnaleźć go będzie łatwo!... Istnieje tam, fikcyjna firma, nazywa się „Feniks“, a zarządza nią, niejaka Sonia Mandelbaum. Otóż, pod pokrywką hurtowej sprzedaży futer urządzili oni w tym domu swe więzienie! W podziemiach, uchodzących za składy towaru, mieszczą się, w rzeczy samej lochy... Pojąłeś...
— Gdańsk? Langegasse! — powtórzył mimowoli drgnąwszy Zawiślak, gdyż posłyszane słowa zgadzały się z poprzedniemi informacjami — Firma „Feniks“?...
— Tam... tam... Napewno...
Szofer puścił obolałe ramię Morena.
— Jeśliś, nie zełgał — rzekł — to dajesz istotnie cenną wskazówkę!
— Przysięgam!
— Gotów nawet jestem, jeśli o mnie chodzi, ze względu na pannę Jadzię podarować ci poprzednie łotrowstwa! Lecz, nie wiem, jak postąpi z wami Dulemba!
W tejże chwili zabrzmiał dzwonek u wejścia.
Drgnęli...
Któż mógł nadchodzić? O tej porze? Nikt inny, niźli ktoś z polecenia Dulemby.
— Nie ważcie mi się ruszyć z miejsca! — rzekł Zawiślak — Ja, sam drzwi otworzę!
Wyszedł do przedpokoju i przekręcił klucz w zamku.
Za drzwiami, stała panna Jadzia.
— Panie Zawiślak — jęła szeptać pośpiesznie — przybiegłam tu, bo cała ta sprawa musi pozostać w najgłębszej tajemnicy! Ojciec, na szczęście, dzięki zabiegom lekarza, ocknął się wcześniej, niźli spodziewaliśmy się tego, a gdy dowiedział się, co zaszło, jest więcej przygnębiony, niźli rozgniewany.
— Hm... — mruknął szofer, domyślając się, jakim ciosem dla starego, zakochanego mężczyzny musiała być „zdrada“ Dordonowej.
— Dlatego też — mówiła dalej cicho Dulembianka — przysłał mnie tu umyślnie, aby pan z tej historji nie robił użytku i w żadnym wypadku nie meldował o niej władzom! Może częściowo ma i rację! Ponieśliby oni karę, ale powstałby skandal, który okryłby śmiesznością ojca..
— No... tak...
— Marta, skradła z kasy trzydzieści tysięcy! Ojciec pragnie, aby odebrać jej z tego dwadzieścia pięć, a resztę pozostawić! Za te pięć tysięcy niechaj wyjeżdża z Warszawy! Gdyż ojciec żąda kategorycznie, aby w żadnym wypadku tu nie pozostała!
— Więc — wyrzekł z przekąsem — Moren za wszystkie swoje łajdactwa, ma dostać w nagrodę jeszcze pięć tysięcy! Ha, trudno! Musimy się do tego zastosować, skoro taka jest wola dyrektora!
— Rozumiem ojca! — szepnęła Jadzia, która mimo nienawiści, jaką żywiła do Dordonowej, pojmowała pobudki, kierujące postępowaniem dyrektora i również nie pragnęła rozgłosu.
— Trzeba tak postąpić! A i pana proszę, panie Zawiślak, niech pan ze względu na nas zrezygnuje chwilowo ze swej zemsty!
— Zrezygnować?
— Tak! Prędzej, czy później smutno skończy ta łotrowska para! Nam zaś, chwilowo spadnie kłopot z głowy i będziemy mogli poświęcić się całkowicie odszukaniem biednego Stacha Korskiego! Bo ojciec, przyobiecał mi, wzamian, jaknajdalej idącą swą pomoc!
Szofer uśmiechnął się lekko.
— Już zrezygnowałem! — rzekł — Choć, urąga sprawiedliwości, że Marta i Moren, nie poniosą kary, bardzo na rękę jest mi decyzja dyrektora!
— Panu?
— Moren, częściowo okupił swą wolność — oświadczył — Wyznał, gdzie znajduje się Korski! Wie, o tem przypadkowo, albo domyśla się tego! Przypuszczam, że się nie myli i niezwykle cenne są jego wskazówki.
— Niemożebne! — widać było, że wieść ta uczyniła na Jadzi potężne wrażenie.
— Niechaj, pani wejdzie do mieszkania, to wszystkiego się dowie! Bo tak i tak, trzeba z niemi ułożyć całą sprawę! Bez odpowiednich zobowiązań, nie puszczę ich swobodnie!
— Dobrze!
Zawiślak, zamknąwszy drzwi, powrócił wraz z Jadzią do saloniku. Stali tam Moren i Marta, w milczeniu, niczem dwie nieruchome figury, nie wiedząc, co długa rozmowa w przedpokoju miała oznaczać i czy nie przyniesie im ona, nieprzychylnej zmiany w ich losach. Na widok Dulembianki drgnęli, wiedząc doskonale, jak nie cierpiała ona Marty i pragnęła jej zguby.
Lecz, słowa szofera, wnet wlały otuchę ich serca.
— Słuchajcie — wyrzekł Zawiślak, mierząc zbrodniczą parę ostrym wzrokiem — Przybyła tu umyślnie, panna Jadwiga Dulembianka, aby was powiadomić, o decyzji dyrektora.
Niepokój zarysował się na twarzach Marty i Ralfa, nie śmieli podnieść oczu na Dulembiankę.
— Otóż — mówił dalej szofer, obserwując ich zmieszanie — dyrektor zgodził się nie wszczynać przeciw wam sprawy karnej, a nawet poniechać dalszego pościgu, pod warunkiem, że dopomożecie do odszukania Korskiego.
— Jaknajchętniej! — mruknął Moren.
— Wypłaci wam on, nawet, sumę pięciu tysięcy, z pieniędzy któreście zrabowali — Marta poczerwieniała lekko na myśl, że będzie musiała się rozstać z tak ciężko zdobytym „skarbem“ — ale nie w Warszawie, a w Gdańsku, kiedy okaże się, że Ralf nie kłamał i że jego informacje nie miały na celu, wprowadzenie nas w błąd...
— Trudno... — mruknął tamten, niezbyt ucieszony, gdyż sądził, że tańszym kosztem wykpi się z całej sprawy — Powtarzam...
— Poza tem — przerwał Zawiślak — podpiszecie odpowiednie oświadczenia, abyśmy w każdej chwili mieli was w ręku! Bo, mimo skruchy, jaką okazujecie, zawsze z waszej strony będę się lękał podstępu! Pani Dordonowa, właściwie, już się do wszystkiego oficjalnie przyznała, pozostawiając kartkę w gabinecie dyrektora, ale raz jeszcze te swoje zeznania, powtórzy szczegółowo! Ty zaś, kochanku — zwrócił się do Morena — również napiszesz, jak to sfałszowałeś dokumenty, stwierdzające, że jesteś bratem pani Marty i strzelałeś do mnie, na pustym placu, podstępnie...
Zawahali się na chwilę. Złożenie podobnych dokumentów do rąk Zawiślaka, oznaczało ich kompletną bezsilność, wyrzeczenie się wszelkiego dalszego nieuczciwego postępowania i walki.
— Cóż? — zapytał szofer, widząc, że się namyślają — Nie chcecie się zgodzić? Mam zawezwać policję?
— Nie! — odparł, przyduszonym nieco głosem rzekomy Ralf Moren — Podpiszę, co zechcesz!
Również i Marta skinęła głową.
— A ja — wymówiła niespodziewanie panna Jadzia, która dotychczas w milczeniu przysłuchiwała się tej rozmowie — gwarantuję wam, że o ile przyczynicie się do ocalenia mego nieszczęśliwego narzeczonego, Korskiego, nietylko z tych dokumentów nie uczynię najmniejszego użytku, ale postaram się nawet, by została powiększona przyobiecana wam suma!


ROZDZIAŁ XIV.
Więzienie Korskiego.

Kiedy Korski się ocknął, spostrzegł, że leży w jakimś pokoiku, na wąskiem, żelaznem łóżku.
Izdebka była mała, znajdująca się zapewne, w podziemiach, bo nigdzie nie widać było okna, a całe jej urządzenie, prócz łóżka stanowił drewniany stół i parę krzeseł. Oświetlała ją, umieszczona, wysoko pod sufitem, elektryczna lampka, a prowadziły do niej tylko jedne drzwi, żelazem obite.
— Wywieziono mnie... — pomyślał — Dom w Gdańsku... Nieznana ulica... Lochy...
Z trudem usiłował zebrać wspomnienia, lecz, tak był osłabiony od licznych otrzymanych uderzeń, oraz tak jeszcze pozostawał pod działaniem narkotyku, że rychło przymknął oczy i zapadł w ponowny bezwład.
— Jakiż ja jestem słaby! — stwierdzał resztką świadomości — Toć, gdyby chcieli mnie teraz zamordować, nie mógłbym nawet się bronić! Uczynią ze mną, co zechcą!
Zasnął. A gdy spał, wydawało mu się, że do pokoiku wchodzą jacyś mężczyźni. I garbus i napastnik, w ciemnych okularach i inni nieznani ludzie. Pochylając się nad nim, coś szepczą do siebie. Jest tam również młoda kobieta.
— Kobieta? — zastanawiał się, śród majaczeń — Skąd tu kobieta? Ależ, ja gdzieś widziałem ją już przedtem?
Później, wszystko znikło. Dopiero, po upływie kilku godzin, nawiedziły go, nowe senne marzenia.
W izdebce pojawiła się powtórnie kobieta. Tym razem była sama. Podeszła do łóżka i wpiła się w Korskiego uporczywem wzrokiem.
Śniło mu się dalej, że siadła na krawędzi łóżka, pochyliła się nad nim.
Wielkie jej oczy wprost przeszywały Korskiego, a usta poruszały się, niby coś rozkazując. Dziwnego doznawał wrażenia. Że ta nieznajoma kobieta widzi go na wylot, że nie ukryje się przed nią żadna tajemnica, że ze wszystkiego musi się jej zwierzyć. Szczególniej stało się to dręczące w pewnym momencie, kiedy wydało mu się, że wymówiła:
— Jakie Brasin pozostawił hasło?
Na tyle dręczące, że Korski mało nie wykrzyknął — Marbra!
Nie wykrzyknął tego jednak, powstrzymany jakąś resztką woli i ocknął się ze swych majaczeń niespodzianie, zlany zimnym potem.
— Co to?
Więc nie śnił. Na krawędzi wąskiego, żelaznego łóżka w rzeczy samej siedziała niewiasta. Brunetka, o ognistych oczach, zmysłowych wargach, dokoła których zarysowywał się wyraz okrucieństwa. Była ubrana tylko w jakiś luźny szlafrok i gdyby Korski nie uświadomił sobie w tej chwili, że został porwany i uwięziony w jakiejś nieznanej celi, byłby przekonany, że to jeno swawolna damulka go odwiedza.
Zdumiał się jednak bardzo, choć wydało mu się, że twarz nieznajomej już gdzieś, jak przez mgłę widział.
— Pani? — wypadło z jego ust zdziwione zapytanie. Lekki uśmiech zabrzmiał w odpowiedzi.
— Ja!
— Ale, któż pani jest i czego właściwie chce odemnie?
— Jestem niewiastą, która przyszła pana wybawić! — zabrzmiał drwiący głos o cudzoziemskim akcencie.
— Mnie, wybawić?
— Pewnie! — jej szlafrok rozchylił się prowokująco, ukazując jędrne piersi i cienką bieliznę — Nie udała się jedna próba, może uda się inna!
— Próba?
— Nieraz mi się udawało — mówiła spokojnie, pokazując rząd oślepiająco białych zębów — gdy ktoś spał, bez żadnej hypnozy, wprost sugestywnym szeptem, wydobyć z niego różne tajemnice! Tego sposobu nauczyłam się na Wschodzie i w ten sposób tam zazdrosne żony, w czasie snu, wydostają sekrety swych mężów! Pan obudził się za prędko! Skoro więc, nic nie mogłam z niego wyciągnąć, kiedy leżał uśpiony, może będę szczęśliwsza na jawie!
— O co, pani chodzi?
— O te maleńkie słówko, które otwiera drogę do skarbów Brasina! Pan je zna!
— Ach!
Teraz dopiero sobie uświadomił, gdzie widział tę kobietę. Była to, ta sama nieznajoma, która otworzyła drzwi, kiedy go wnoszono do domu, w stanie napół przytomnym. Wówczas, niby przez mgłę, rozróżnił jej rysy, oraz zapamiętał, że napastnicy ją nazywali towarzyszką Sonią.
— Ach! — zawołał — Towarzyszka Sonia! To pani jest przywódczynią tej bandy!
— Hm... — mruknęła złośliwie — Zna pan nawet moje imię! Udawał pan więc, tylko wtedy omdlenie! Tak, Sonia! A jeśli to tak bardzo pana zaciekawia, to może tu istotnie wiele odemnie zależy!
— Co za łotrostwo! — wykrzyknął, ogarnięty nagłym gniewem, przypominając sobie śmierć Czukiewiczowej i swoje porwanie — Co za łotrostwo! Wywieźliście mnie tutaj, zdaje się do Gdańska i sądzicie, że wszystko wam ujdzie bezkarnie? Że nikt nie natrafi na ślad waszych zbrodni! Że policja nie pocznie was szukać? Przekonany jestem, że już rozpoczęto za wami energiczny pościg i że władze rychło natrafią na tę zbójecką jaskinię!
Głośny śmiech zabrzmiał w odpowiedzi na te jego słowa.
— Takiś tego pewny, przyjacielu! — odparła, wzruszając ramionami — My, przeciwnie, nie żywimy żadnych obaw! Nie zapominaj, że jesteś w Gdańsku, a miasto te znajduje się całkowicie pod władzą hitlerowców! Niezbyt oni nas lubią, ale szczególniej nie cierpią polaków i nie wiele ma tu do gadania wasza policja! Zapewniam cię, że nikt się tu zbytnio tem nie przejmie, że zginął jakiś polak!
Korski, ze złością, zagryzł wargi.
— Sprawiedliwość — mruknął — jest wszędzie jednakowa i nigdzie morderstwa nie są tolerowane!
Wzruszyła wzgardliwie ramionami.
— Sądzisz? Rychło, przekonasz się, że się dzieje inaczej! Znalazłeś się w naszej władzy i nikt cię stąd nie potrafi wyrwać! Pojąłeś? Dlatego też, radzę ci, póki czas, zastanów się dobrze i nie baw w głupi upór! Odpowiedz szczerze na kilka zapytań, a kto wie może będziesz wolny!
— Nie wiem, o niczem! — odrzekł szorstko! — Ani, o żadnym haśle, ani o tajemnicach Brasina!
— A ja twierdzę, że wiesz doskonale i dużo ciekawych rzeczy ci powtórzyła Czukiewiczowa przed śmiercią.
— Nie!
— Powtarzam, nie baw się w głupi upór! Jeśli postąpisz rozsądnie, gotowi ci jesteśmy nawet wypłacić znaczniejszą sumę!
— Nie potrzebne mi są wasze pieniądze!
— Lub ja, zakocham się w tobie...
Szlafrok prawie całkowicie spadł z jej ramion; spozierała na niego wyzywająco. W rzeczy samej aż biła od niej zmysłowa, wschodnia uroda, a wielkie, płomienne oczy, z których znikł na chwilę, wyraz okrucieństwa, rzucały jakieś nieokreślone obietnice.
Lecz Korski daleki był od zwrócenia uwagi na te, napół obnażone wdzięki.
— Bezwstydna kobieto! — syknął — Naigrawać się przyszłaś tu ze mnie, czy też uwodzić, niczem nierządnica?
— A, chociażby! — bliżej pochyliła się nad nim.
— Precz! — zawołał, podrywając się na swem posłaniu, gwałtownie, aby ją odepchnąć.
Ale w tem stała się rzecz nieoczekiwana. Musiała się ona przygotować na ten ruch swego więźnia. Bo, nagle za naciśnięciem jakiejś ukrytej w łóżku sprężyny, poruszanej jej palcami, wyskoczyły żelazne obręcze, pochwytując Korskiego za nogi i ręce. Poczuł się niby przykuty do łoża. Legł nieruchomo wyciągnięty, nie mogąc stawić najlżejszego oporu.
— Ach! — jęknął tylko.
Ona zerwała się ze swego miejsca.
— Tak będzie lepiej! — z jej piersi wydarł się okrzyk, nie wróżący nic dobrego — Zagramy, w otwarte karty!
Znać było, że z twarzy kobiety spadła maska. Teraz wyraz okrucieństwa zarysował się na jej obliczu w pełni, a oczy świeciły dzikim triumfem. Tak raduje się kotka, gdy w swe pazury pochwyci bezbronną mysz, lub tygrysica, gdy czuje, że z jej szponów nie wyślizgnie się ofiara.
— Tak będzie lepiej! — powtórzyła — Chciałam postąpić z tobą po ludzku, aleś sam odrzucił moje najlepsze zamiary! Nie martwię się tem! Wolę zeznania ceną męki wydobyte, niźli okupione różnemi obietnicami!
Szarpał się teraz daremnie w swych żelaznych okowach, nie mogąc się poruszyć. Czuł swą całkowitą bezsilność, a ze wzroku kobiety wnioskował, że oczekują go rzeczy najstraszniejsze.
— Bo to, co cię spotkało, ongi w Warszawie — mówiła — było tylko dziecinną igraszką! Bicie, lub przypiekanie gorącem żelazem, to zabawa dobra dla chamów. Ja postępuję inaczej! Lubię powoli wbijać szpilki za paznokcie, lub drzeć pasy ze skóry! A gdy ofiara mdleje, poić ją wódką i cucić, by mi nie umarła za prędko! Tak byś ujrzał własne, obnażone żebra! Pojmujesz? Znajduję rozkosz w tem powolnem, długiem znęcaniu się! A gdy więzień błaga o litość, jeszcze więcej podniecają mnie jego skargi...
— Łajdaczko! — wyszeptał.
— Wreszcie wyznaje, wszystko co chcę, ale wtedy już i tak jest zapóźno!
Odwrócił głowę.
— Będzie za późno — ona tymczasem mówiła dalej — i nic nie wskórasz! A wiesz, co później robimy, by nie pozostało śladów? Ztorturowane, zniekształcone ciało wrzucamy do pieca! Czytałeś pewnie niejednokrotnie w pismach o naszych piecach! Są to olbrzymy, które w przeciągu godziny najdokładniej spalą każdego! I ty znajdziesz się tam!
Badała uważnie, jakie wrażenie czynią na nim jej słowa, pragnąc się lubować jego przerażeniem. Lecz on, choć poruszony do głębi, usiłował swej twarzy nadać obojętny wyraz.
— Nie dam nic poznać po sobie! — myślał.
Ona tymczasem dodała.
— I przez co to wszystko? Przez sprawę, która cię nic nie obchodzi i pieniądze, które nie należą do ciebie!
I Korski, w gruncie był tego samego zdania. Lecz teraz nie ustąpiłby za nic. Wściekłością go napawało bezczelne postępowanie tych katów i morderców i wolał już wybrać najgorszy los, niźli przyznać się do słabości.
Milczał.
— Więc zaraz zaczniemy! — wyrzekła, dziwnie błyskając oczami. Podeszła do umieszczonej w ścianie szafki i otworzyła. Zabłysł tam szereg jakichś groźnych przyrządów. Może w rzeczy samej, jęłaby się wnet pastwić nad nieruchomo leżącym i przykutym do łóżka stalowego obręczami Korskim, gdyby w tej chwili nie nastąpiła nieoczekiwana przeszkoda. W drzwi ktoś zastukał gwałtownie, a zewnątrz rozległo się niecierpliwe wołanie.
— Towarzyszko Soniu! Towarzyszko...
— Czego chcecie? — skrzywiła się niechętnie, jak ktoś, komu przerwano najlepszą zabawę.
— Chodźcie... chodźcie...
— Masz szczęście! — mruknęła, spozierając na Korskiego. — Ale, rychlej, czy później nie unikniesz swego losu!
Pośpiesznie zatrzasnęła szafkę z narzędziami tortur i wyszła, starannie zamykając drzwi za sobą. Na korytarzu oczekiwał ją garbus. Był widocznie wzburzony.
— Słuchajcie, Soniu! — wymówił przyciszonym głosem. — Ciśnijcie tego idjotę do czorta! Zaszły ważniejsze wypadki!
— Co się stało?
— Telefonował komisarz Fitzke! Jest źle! Polskie władze są na naszym tropie!
— Niemożebne! — zawołała, drgnąwszy. — Przecież jesteśmy tak znakomicie zakonspirowani! Czyżby nas kto wysypał?
Najwidoczniej! Wiedzą i o firmie „Feniks“! I o tem, że pod składami futer mieszczą się lochy! Znają i wasze nazwisko!
— Dziwne! Bardzo dziwne! Któż to mógł uczynić? Wszak wśród nas zdrajców niema!
Garbus nie dał na to zapytanie odpowiedzi, tylko dalej zdawał relację.
Fitzke żąda, abym natychmiast stawił się u niego! Wiem, co to znaczy! Nigdy nie wiadomo, czem podobna rozmowa zakończyć się może!
— Jadę z wami! — wyrzekła energicznie kobieta. — Tu niema czasu do stracenia! I jak zawsze pomyślnie wszystko ułożę?
I zapominając nawet o tem, że Korski pozostał przykuty do swego łoża, odwróciła się, by pobiec pośpiesznie w stronę schodów, które wiodły na górę.
Lecz garbus przypomniał jej o istnieniu więźnia.
— Czy przyznał się? — zapytał, wstrzymując ją za ramię i wskazując w kierunku drzwi izdebki.
— Nie! — odrzekła, ze złym błyskiem w oczach. — Nadal udaje bohatera! Starałam się go skłonić różnemi obietnicami, lecz wszystkie odrzucił dumnie! Ale już zaśpiewa on w moich rączkach! A wolę nawet ten upór, niźli przyznanie zdobyte obietnicami, których i tak nie mogłabym później dotrzymać.
— Oczywiście! — skinął głową garbus. — W żadnym wypadku żywym, nie wypuścimy go z naszych rąk!
Ona uderzyła się raptem w czoło.
— Słuchajcie! — zawołała. — Ja idę się przebrać, wy zaś uwolnijcie z oków Korskiego. I tak nam nie ucieknie, a gotów z przerażenia całkiem osłabnąć! Wtedy nie byłoby dobrej zabawy! Toć najdalej za kilka godzin powrócę i będę miała czas się zająć nim!


ROZDZIAŁ XV.
Panna Jadzia szuka Korskiego w Gdańsku.

Panna Jadzia, jak to zostało postanowione, otrzymawszy znaczniejszą sumę na wydatki od ojca, zaraz następnego dnia przybyła z Zawiślakiem do Gdańska. Prócz nich, przyjechał również Ralf z Dordonową, gdyż tu, w razie sprawdzenia się informacji, miała nastąpić wypłata przyobiecanych pięciu tysięcy. Zamieszkali oni jednak w innym hotelu oddzielnie, gdyż mimo wykazywanej skruchy (na co zapewne wpływały i zeznania, podpisane Zawiślakowi), Dulembianka i szofer, czuli do nich nadal pogardę i obrzydzenie.
Natychmiast po przyjeździe panna Jadzia wraz ze swym towarzyszem pośpieszyła do odnośnego urzędu policyjnego. Jak ją powiadomiono w Warszawie, sprawa porwania i wywiezienia Korskiego do Gdańska, została przekazana tamtejszemu komisarzowi Fitzkemu i otrzymał on już w niej obszerne telegraficzne relacje.
Fitzke wysoki, tęgi prusak, o czerwonej od licznych kuflów piwa twarzy, powitał Dulembiankę niezwykle uprzejmie. Nienawidził on w gruncie polaków, lecz starał się tę nienawiść pokryć formami towarzyskiej uprzejmości.
— Fraulein Dulembianka... und Herr Zawiślak — wymówił, grzecznie wskazując im miejsca. — Wiem, wiem, o co chodzi... I dla tego zaraz państwa przyjąłem! Już mi doniesiono z Warszawy! Jakaś jaskinia zbójecka przy jednej z najludniejszych ulic! Langegasse! Schauderchaft! Wprost nie do wiary! Pana Korskiego porwano, bo wplątał się w sprawę Brasina, tego sowieckiego dygnitarza! Tu, do Gdańska wywożą ludzi, a ja o tem nie wiem! Doprawdy, jestem szczęśliwy, że ta sprawa wypłynęła na wierzch! Nie tylko w waszym interesie, ale i w naszym leży odbicie więźnia i zlikwidowanie bandy! A tu... jak się nazywa... pan Moren — rzekomy Ralf bowiem, a właściwie Antek Grzela poczynił i warszawskiej policji obszerne zeznania — oddał nam znakomitą przysługę!
Oburzenie komisarza było tak znakomicie odegrane, a liczne uderzenia pięścią w stół, podkreślające niektóre wykrzykniki, tak świadczyły o jego gniewie, że Jadzia aż drgnęła z radości, że na pomoc jej przychodził podobnie energiczny sprzymierzeniec.
— Co zamierza pan komisarz? — zapytała po niemiecku.
— Co zamierzam? — wykrzyknął ostro. — Działać jaknajspieszniej i nie tracić minuty czasu! My tu nie żartujemy w Gdańsku! Dziś, bezzwłocznie wieczorem przedsięwezmę rewizję i już zbieram ludzi, aby należycie obstawić cały dom...
— A czy ja mogłabym wraz z panem komisarzem udać się na tę rewizję? — nieśmiało rzuciła Jadzia.
— Ależ, oczywiście! Natürlich... Sam chciałem jej to zaproponować! Może nam pani być nawet bardzo pomocną! Pani i jej towarzysz... Herr Zawiślak! Proszę więc przybyć tu do mnie o jedenastej wieczór, do komisarjatu, bo stąd wyruszymy! Tylko, zechce pani, ze zrozumiałych względów, wszystko co powiedziałem, zachować w jaknajgłębszej tajemnicy!
Jadzia skinęła główką i wraz z Zawiślakiem, uszczęśliwiona opuściła urząd policyjny.
Lecz, ledwie zamknęły się za nią drzwi, miast dotychczasowego gniewu, szeroki uśmiech rozlał się po twarzy komisarza Fitzke.
Nacisnął dzwonek dwukrotnie. A gdy w drzwiach gabinetu ukazał się woźny, zapytał:
— Czy przyszedł już taki mały garbaty jegomość, którego kazałem wprowadzić do naszego sekretnego pokoju?
— Ja wohl, Herr Komissar! — zabrzmiała odpowiedź. — Przyszedł z jakąś bardzo elegancką i przystojną panią!
— Z panią? — zmrużył oczy Fitzke. — Poproś ich tu zaraz!
Po chwili, na progu gabinetu stanął garbus wraz z jakąś elegancką damą. Nikt, nie rozpoznałby w niej niedbale ubranej i znęcającej się w wyrafinowany sposób nad Korskim, towarzyszki Soni, z przed godziny. Zdobiło ją teraz kosztowne futro, wytworna sukienka, a woń drogich perfum biła od niej zdala. Wielkie oczy były umiejętnie podczernione, a wargi mocno ukarminowane. Sprawiała wrażenie jakiejś ekscentrycznej małżonki przemysłowca o nieco kokocim szyku, lub też filmowej, czy kabaretowej artystki.
— A pan Godin... i pani Mandelbaum, o ile się nie mylę! — wyrzekł Fitzke, przybierając wyraz urzędowej powagi. — Co prawda, wzywałem tylko pana Godina!
Kobieta obrzuciła komisarza zalotnem spojrzeniem.
— W rzeczy samej — odparła — wzywał pan, panie komisarzu, tylko pana Godina! Ponieważ, jednak chodzi zapewne, o sprawy firmy „Feniks“, a ja jestem jej szefową, on zaś tylko pracownikiem, ośmieliłam się tu przybyć, bo najlepiej chyba wszelkie nieporozumienia wyjaśnię!
— Hm... no... tak...
— Tembardziej, że Godin ma teraz w składach pilną pracę, a moja obecność, może wystarczy!
Fitzke w lot pojął, o co chodzi i było mu to bardzo na rękę.
— Also, — wymówił — twierdzi pani, że sama mi wszystko wytłómaczy Gut! Pan Godin niechaj odejdzie, a pani pozostanie!
Garbus, jakgdyby tylko oczekiwał na ten rozkaz, skłonił się głęboko, zakręcił na pięcie i znikł. Sonia zaś, weszła do gabinetu i zamknęła za sobą drzwi starannie.
— Co wy wyprawiacie! — począł Fitzke, wciąż zachowując surową minę, kiedy znaleźli się we dwójkę. — Otrzymałem meldunki, na zasadzie których należałoby was natychmiast zaaresztować!
— Co się stało? — udała nieświadomość, siadając w pozie dość swobodnej, niedaleko Fitzkego i zakładając nogę na nogę.
Lecz, ten nie patrzył na nią.
— Zawiadomiła mnie warszawska policja — uderzył silnie pięścią w stół, — że został porwany niejaki Korski! Ma on się znajdować w waszych podziemiach!
— Ależ tam mieszczą się jedynie składy futer!
Nagle maska spadła z twarzy Fitzkego.
— Słuchaj, Sonia! — zawołał brutalnie. — Przestań ty, zawracać głowę!
Lecz jej nie przeraził ten wykrzyknik.
— Ależ to tylko o polaka chodzi! — odparła spokojnie.
— Wiem, że o polaka! — mówił w uniesieniu. — Gdybyście ośmielili się postąpić w ten sposób z jakim niemcem, starłbym was w przeciągu kilku minut z powierzchni ziemi! Jeśli tolerowałem niektóre wasze sprawki, skierowane przeciwko „białym“, francuzom, lub polakom, to tylko dla tego, że nie przeszkadzały mi osobiście, a wiedziałem, że to, co się u was dzieje i nie mogliście nic knuć przeciw naszej niemieckiej ojczyźnie! Czasem, waszemi informacjami pomagaliście mi nawet, w walce z wspólnemi wrogami, polakami! Oto przyczyna, mojej pozornej łagodności! Lecz, tym razem, skandal jest za duży i nie mogę tego puścić płazem...
Ona powstała nagle z miejsca i podeszła do Fitzkego.
— Raz jeszcze zapewniam, że meldunki są mylne i nic złego u nas się nie dzieje! — wyrzekła mu prosto w oczy. — Warszawska policja jest na fałszywym tropie!
Gdy wymawiała te słowa, jej palce powoli otwierały torebkę, wyjmując z tamtąd spory zwitek banknotów. Paczka ta, legła niby niechcący na biurku, w pobliżu ramienia Fitzkego.
Udał, że jej nie widzi.
Będę musiał zarządzić rewizję! — oświadczył.
Podsunęła paczkę.
— Rewizja może nic nie wykryć!
Teraz dopiero spojrzał na banknoty.
— Ile? — rzucił krótko, cynicznie.
— Pięć tysięcy guldenów! — padła spokojna odpowiedź.
— Pięć tysięcy! — powtórzył i nakrył paczkę jakiemiś leżącemi przed nim aktami.
Mimo to, twarz Fitzkego nie zdradzała zadowolenia. Zerkał on jakoś z pod oka na Sonię. Ona, pochylona teraz nad nim, uśmiechała się wyzywająco.
— Więc... — szepnęła, ocierając się o niego lubieżnie.
— Mało! — nagle wymówił. Twarz mu poczerwieniała, a we wzroku, którym obrzucał zmysłową urodę kobiety, zagrały błyski zwierzęcego pożądania. — Mało...
Pojęła.
— Chcesz — z jej ust wybiegły namiętne wyrazy — abym się stała znów twoją kochanką? Chcesz przepędzić zemną noc, wśród szału i wyrafinowanych pieszczot? Czyniłam to już nie raz i chętnie to dziś uczynię! Ale pod jednym warunkiem...
— Mianowicie? — burknął zdziwiony, nie przewiedziawszy tego oporu.
— Dopiero po rewizji przyjdę do ciebie, jak ostatnim razem, do mieszkania i przepędzę z tobą tyle czasu, ile zechcesz! Lecz ty zato...
— Co mam uczynić?
— Wydasz mi nazwisko tego łotra, który zdradził warszawskiej policji naszą kryjówkę! Musisz je znać, a i ja z niem zapoznałabym się bardzo chętnie!
Teraz wyraz okrucieństwa zamigotał w jej oczach i wpijały się uporczywym wzrokiem w twarz Fitzkego. Znać było, że uczyni wszystko, byle móc nasycić swą zemstę.
— Ach, — odrzekł, krzywiąc się lekko i już rozważając w myślach rozkoszne chwile, jakie go oczekiwały z tą wspaniałą kochanką. — Jeśli ci tylko o to chodzi, to gdy przybędziesz do mnie, chętnie ci podam te nazwisko.
O godzinie jedenastej wieczór, jak zostało umówione, Jadzia wraz z Zawiślakiem przybyła do policyjnego urzędu, a później w towarzystwie komisarza Fitzkego i całej czeredy schutzmanów, wyruszyła na ulicę Langegasse, gdzie mieściła się tajemnicza firma „Feniks“.
Kiedy przybyli, dom, znajdujący się w pewnem oddaleniu od ruchliwych dzielnic, wydawał się całkowicie uśpiony i nic nie znamionowało, by czuwali w nim mieszkańcy. Okna były szczelnie pozasłaniane okiennicami i z nikąd nie sączył się najdrobniejszy promień światła.
— Obstawić ze wszystkich stron tę budę! — padł rozkaz komisarza — A ja tam zadzwonię! I uwaga! Bo niejedna nas może spotkać niespodzianka!
Grał swą rolę gorliwego policjanta znakomicie i choć, w duchu śmiał się z tej rewizji, na pozór był niezwykle przejęty.
Zadzwonił energicznie u frontowego wejścia raz, drugi i trzeci. Dopiero, po natarczywem dzwonieniu, rozwarły się drzwi, a na progu ukazała się napół ubrana kobieta. Była nią Sonia — Boże! — zawołała symulując przerażenie na widok policyjnych mundurów — Rewizja! Cóż to znaczy? A ja sama jestem w domu! Wszyscy moi pracownicy odeszli, pozostał tylko stary woźny!
W rzeczy samej, z za jej pleców wyglądał jakiś niepokaźny mężczyzna. Nie był nim jednak ani garbus, ani nieznajomy w ciemnych okularach.
— Proszę nas wpuścić do środka! — ostro wymówił Fitzke, nie patrząc na Sonię — Mam nakaz przeszukania firmy „Feniks“. Pani jest właścicielką? Tak? Pani Mandelbaum?
— Ja... ja... — bełkotała, niby najlepsza aktorka — Moje nazwisko brzmi Mandelbaum! Lecz, o cóż jestem oskarżona?
— Zaraz się pani dowie! — wyrzekł, odsuwając ją z przejścia nieco brutalnie — Trzech policjantów pozostanie przed domem, a reszta za mną! — wydał komendę — I pilnujcie, żeby mi się stąd mysz nie wyślizgnęła!
Nie zważając na jej protesty, wszedł do środka z Jadzią, Zawiślakiem i schutzmanami.
Rozpoczęło się drobiazgowe zwiedzanie gmachu.
Góra nie przedstawiała nic osobliwego.
Było tam kilka sal, ciągnących się jedna za drugą, urządzonych sklepowo, z szeregiem wielkich, oszklonych szaf, zapełnionych futrami, a wzdłuż ścian biegły drewniane kontuary. Za temi salami szły pokoje biurowe, a za niemi prywatne mieszkanie Soni. Nie dawał się tu zauważyć żaden podejrzany szczegół, zresztą i Jadzia poczytywała zwiedzanie góry jeno za przedwstępną formalność.
— Moren wyraźnie wspominał o lochach! — uporczywa myśl świdrowała w jej główce.
Podczas, gdy Sonia dalej biadała, wciąż powtarzając, iż nie pojmuje, co sprowadziło te policyjne najście, Fitzke, jakby odgadując myśli Dulembianki, nagle skomenderował:
— A teraz do podziemi! Proszę nam pokazać podziemia!
— Ależ, jaknajchętniej, panie komisarzu!
Znów powrócili do przedsionka, a stamtąd wąskiemi, kręconemi schodkami, zeszli o pół piętra, na dół.
— Światło!
Zabłysło światło. Podziemia wyglądały, jak każda wielka pracownia, w składzie futer. Długie, niskie salki z porozstawianemi stołami, a na nich przeróżne skóry wyprawione i niewyprawione. Następnie, liczne skrzynie zapełnione towarem. Gdzie nie gdzie szafa, lub wielkie wieszaki.
Widok tych suteryn, tak na pierwszy rzut oka był niewinny i tak nic nie zdradzało, by mogły one ukrywać coś groźnego, że wnet w mózgu Jadzi zrodziło się przypuszczenie.
— Musi się tu znajdować jakieś potajemne przejście do tych lochów!
Ale Fitzke rozwijał gorączkową działalność.
— Przetrząsnąć mi wszystko! — zawołał.
Szutzmani rzucili się pospiesznie naprzód, spełniając ten rozkaz. Odsuwano stoły, wywracano paki, wszystko daremnie. Sam Fitzke a wraz z nim Zawiślak i Jadzia badali wyłożone kaflami ściany oraz obitą linoleum podłogę — nie osiągając najmniejszego rezultatu. Wreszcie, po godzinnych może poszukiwaniach, przystanęli zniechęceni, a na twarzyczce Dulembianki odmalowało się wielkie rozczarowanie.
— Czyżby pomylił się Moren? Lub umyślnie wprowadził ich w błąd, chcąc zyskać na czasie, lub uniknąć odpowiedzialności za swe sprawki?
Również i komisarz, spoglądając na Jadzię, kręcił jakoś bezradnie głową.
— Fałszywe informacje?
Natomiast, na twarzy Soni, poczynała się zarysowywać coraz większa pewność siebie.
— Pokazałam, panu komisarzowi — wyrzekła — całą moją firmę i składy! Przetrząsnęli ją, panowie, jaknajstaranniej i okazuje się, że „Feniks“ nie ukrywa nic straszliwego! Lecz, czy wolno mi teraz zapytać, czemu zawdzięczam tę nieoczekiwaną wizytę?
Jadzia nie wytrzymała.
— Najwyraźniej nam powiedziano — wykrzyknęła i sama nie wiedziała, kiedy jej się wyrwał ten wykrzyknik — że tu musi być przejście do lochów...
— Jakich lochów? — na obliczu Soni odbiło się znakomicie udane zdziwienie.
— Tych, w których...
Ale, „szefowa“ „Feniksa“ nie pozwoliła dokończyć Dulembiance.
— Nie wiem kim jest ta pani — padł jej ostry wykrzyknik — i nie pojmuję o jakich lochach wspomina! Jesteśmy niewinną firmą, handlującą futrami i ktoś ośmiela się na nas rzucać brudne kalumnie! Co to wszystko znaczy, panie komisarzu?
Fitzke stał teraz z miną, tak na pozór, rozczarowaną i głupią, że każdy byłby przekonany, że zawiódł go srodze i zmartwił wynik rewizji.
— To się wyjaśni! — ogólnikowo mruknął.
Patrzyli przez chwilę na siebie z minami mocno niewyraźnemi, Fitzke miał już wydać policjantom rozkaz powrotu a Sonia kuła w swej głowie frazesy, mające jeszcze bardziej podkreślić jej oburzenie, gdy wtem Zawiślak, stojący obok jednej ze ścian, zawołał:
— Co to? Proszę o chwilę ciszy...
Wszyscy zamilkli a Jadzia wpiła się oczami w Zawiślaka i niespodziane drgnęła. Wydało jej się najwyraźniej, że skądciś, — skąd bliżej określić nie mogła — dobiega rozpaczliwy jęk, lub wołanie o pomoc. Wołanie człowieka, któremu zagraża straszliwe niebezpieczeństwo i w śmiertelnej męce wzywa o ratunek.
— Cóż się stało? — zapytał Fitzke.
— Panie komisarzu! jęła pospiesznie, gorączkowo wyrzucać z siebie — Posłyszałam doskonale czyjś głos... Jakby jęk... Albo skargę, dręczonego człowieka...
— Niemożebne? — zdumiał się Fitzke i lekko się zmieszał — Wydawało się pani...
Czyżby przez jaki nieoczekiwany wypadek miała się zepsuć cała, tak znakomicie ułożona komedja? Bo i on posłyszał ten przytłumiony jęk. Sonia zagryzła wargi, lecz nie tracąc tupetu zawołała:
— Jęk? Przyśniło się pani! Któż tu jęczeć może, w pustych składach futer? Kot chyba jaki miauczał na dachu!
Zawiślak popatrzył na Jadzię.
— I ja miałem, wrażenie — wymówił — że ktoś zdala wołał o pomoc!
Fitzke sponsowiał.
— Więc dalej szukajmy! — wykrzyknął — Szukajmy, choć dotychczas nie udało się nam nic wykryć!
Znów, rozpoczęły się żmudne badania oraz opukiwania ścian i podłogi — i znów, bez żadnego wyniku. Ale, mimo, że teraz zarówno Jadzia, jak i szofer pilnie nadsłuchiwał żaden podejrzany odgłos, nie dotarł do ich słuchu. Czyżby, w rzeczy samej, wydawało się im tylko lub też dręczony człowiek, niespodzianie zamilkł?
Tymczasem Fitzke nieznacznie odetchnął. W ślad za nim i Sonia, a na jej twarzy znów zarysował się uśmiech. Byli spokojni, że krzyk się nie powtórzy i dalej mogli grać komedję — Niemiec rozkrzyżował, z wyrazem zniechęcenia ręce.
— Nic!
— Bo i nic być nie mogło! — wyrzekła czelnie szefowa „Feniksa“ — Cóż, uspokoili się, państwo?
Podejrzenie nadal kiełkowało w duszy Jadzi.
— A jednak... — szepnęła.
— I jabym, przysiągł, że słyszałem jęk! — dodał szofer.
Fitzke wzruszył tylko ramionami. Zbliżył się do Dulembianki i cicho wymówił.
— Halucynacja! Pojmuję!... Jest pani silnie zdenerwowana, bo chodzi o jej narzeczonego! Słyszy pani wszędzie jego głos, lub głosy dręczonych ludzi! Lecz celu nie mają dalsze poszukiwania! Tu napewno nic nie znajdziemy, ani nie natrafimy na jego ślad!
Jadzia zamilkła a jeno w jej oczach kręciły się łzy. I ona, poczynała nabierać przekonania, że uległa jakiemuś omanowi zmysłów. Toć Fitzke tak gorliwie dokonywał rewizji i taką wykazał energję, że nie ustąpiłby łatwo, gdyby coś podejrzanego zauważył!
— Wracajmy! — padła komenda.
A gdy znaleźli się, poza obrębem domu, przeprowadzeni coraz więcej aroganckiemi wykrzyknikami Soni, Fitzke przystanął na ulicy, otarł pot spływający z jego czoła i rzekł, zwracając się do Jadzi i Zawiślaka.
— Widzicie, państwo, że uczyniłem wszystko, co leżało w mojej mocy! Postąpiłem tak umyślnie, bo nieraz oskarżają nas, że nie wykazujemy dość gorliwości, gdy chodzi o polaków. Mogła pani przekonać się sama! Niestety jednak, firma „Feniks“ choć może i utrzymuje handlowe stosunki z sowietami, jest zgoła niewinną firmą! Miałem oddawna ją na oku, lecz dziś stwierdziłem, że niesłuszne są moje posądzenia!
Jadzia, opuściwszy główkę do dołu, milczała.
— Tak, proszę pani — mówił dalej niemiec — nie w Gdańsku, musi pani szukać swego narzeczonego! Widocznie gdzieindziej wywiozły go te łajdaki! A informator, ów Ralf Moren, kłamie i kręci, z nieznanych mi bliżej względów! — Fitzke nie wiedział, oczywiście, ani o zajściach w Warszawie, ani na jakich warunkach Moren zdradził swoją tajemnicę Zawiślakowi. — Zatrzymał się on, zdaje się tutaj w hotelu „Continental“? Jutro, wezwę go do siebie i dobiorę mu się do skóry!
Trzasnął w pięty, ucałował rączkę Jadzi, poczem zamaszyście uściskał dłoń Zawiślaka.
— Gdybym, w czemkolwiek mógł być pomocny — rzucił na pożegnanie — zawszę służę. A z Morenem ja pogadam!
Zasalutowawszy, skinął na policjantów i wnet znikł wraz ze swem otoczeniem w nocnym mroku.
Jadzia wraz z Zawiślakiem, patrzyli mu długo wślad, wciąż niby przykuci do miejsca, stojąc przed domem, w którym mieścił się „Feniks“. Obchodziło ich teraz mało, czy komisarz spełni swą pogróżkę i dobierze się Morenowi do skóry, czy też ten ujdzie wolno.
Wzrok ich wciąż błądził po tajemniczym domu, który niesamowicie przed niemi wyrastał, w słabem świetle latarni ulicznych. Choć zdawało się, że zwiedzili go tak, iż poruszona została każda szpilka i niemógł on ukryć żadnych sekretów, w ich duszach wciąż panował niepokój, a dziwne przeczucie powtarzało.
— Tam... tam...
— A jednak — nagle wyrzekła stanowczo — niech Fitzke gada, co chce słyszałam wyraźnie jęk! Choć z drugiej strony...
Szofer, który zastanawiał się nad czemś od dłuższej chwili, raptem zmarszczył czoło, a ostre błyski zagrały w jego oczach.
— Moren nie jest tak winien — wyrzekł niespodzianie — jakby to na pierwszy rzut oka wydawać mogło! I bodaj, nie prowadził z nami podwójnej gry! Tylko... Tu zachodzą jakieś inne kombinacje.
— Jakie?
— Nie wiem? Sam nie wiem? Ale, wyczuwam coś podejrzanego...
— Sądzi pan? Że jednak Stach...
— Powtarzam, nic nie wiem! Ale, zanim Fitzke zdąży zawezwać Morena, ja pierwej postaram się z nim porozumieć!
Niestety, nie udało się Zawiślakowi spełnić tego zamiaru i z Morenem nie rozmawiał już nigdy!


ROZDZIAŁ XVI.
Nagroda.

W kilka godzin, po niefortunnej rewizji, około trzeciej w nocy, w mieszkaniu komisarza Fitzkego znajdowały się dwie osoby. Jedną z nich, był sam gospodarz — zaś drugą, Sonia.
Sonia leżała prawie nago na otomanie, bo cały strój jej stanowiła jeno batystowa koszulka, a poza jej oraz porozrzucane w nieładzie części ubrania po pokoju, świadczyły, że dotrzymała swej obietnicy. Obok niej siedział Fitzke, bez munduru, czerwony, spocony i zadowolony, a na obliczu zastygł mu wyraz nasyconej zwierzęcej namiętności. Znać było, że dla swych „rozkoszy“ nie żałowali podniety, bo opodal, na stoliku widniały dwie opróżnione butelki szampana, oraz flaszka koniaku, na pół pusta.
— Cóż — rzekła, przeciągając się lubieżnie — zadowolony jesteś z wyniku rewizji?
— Hm... no.. tak... — burknął.
— Przekonałeś się sam, że nie ukrywamy nic groźnego?
— Pewnie... — dziwnie spojrzał na nią.
Ale, kobieta nie zauważyła tego wzroku. Chciała upiec naraz dwie pieczenie. I zatuszować sprawę Korskiego i „nabić szwaba w butelkę“, przekonać go, że w firmie „Feniks“ nic złego się nie dzieje.
— Słuchajno! — wyrzekła, znów grając komedję. — Odbywają się u nas czasem różne zebrania, o których zresztą wiesz! Ale te wszystkie opowieści o podziemiach, czerezwyczajkach, torturach, lochach, należą do kategorji bajek! Toć, można chyba stwierdzić z czystem sumieniem, że nie natrafiłeś na żadne podejrzane kryjówki...
Fitzke odsunął się raptem od Soni, a głos jego zabrzmiał szorstko.
— Wiesz, Sonia! — wypalił. — Za stary ze mnie policjant, żebyś mnie uważała za durnia! Gdybym chciał, rozniósłbym na cztery wiatry tę całą waszą budę! A twoje żarciki i „kawały“ zachowaj dla kogo innego!
— Jakto? — udawała zdziwienie.
— A ten wieszak!
— Wieszak? — drgnęła i zbladła.
— I ja — patrzył jej teraz drwiąco w oczy — nawet w łajdactwach dotrzymuję słowa i dla tego cię nie zdradziłem! Ale, wasze szczęście, że to ja znalazłem się przy wieszaku a nie który z policjantów, bo przecież ich nie mogłem przypuścić do tajemnicy! I powiem ci, z kolei, że niezbyt wymyślne są te wasze „genjalne“ urządzenia.
— Nie rozumiem? — wyszeptała.
— Doskonale pojmujesz! Bo, kiedym lekko poruszył ów wieszak, przeznaczony, na pozór, do niewinnego rozwieszania futer, najprzód zauważyłem, że jest on przytwierdzony do podłogi, a następnie, że za jego naciśnięciem usuwa się jeden kafel, znajdujący się na przeciwległej ścianie...
— Tam, do czorta! — przekleństwo raptem wypadło z jej ust.
— Powtarzam, poruszyłem delikatnie i ujrzałem niewielką szparę! Zaręczam ci, że gdybym nacisnął mocniej, rozwarłoby się całe potajemne przejście! Prawda, pani Sonia! Otóż, dobrze musiałem się namęczyć, aby od tego wieszaka odwrócić uwagę panny Dulembianki i jej towarzysza! Szczególnie, gdy rozległ się ten jęk, bo dzięki wytworzonej przezemnie szparze, na górę dobiegały odgłosy z podziemi! Wszystko, chyba teraz jest jasne?
Poczuła się całkowicie pokonana i aby odzyskać swą władzę, znów postanowiła zagrać na jego zmysłach. Poderwała się z otomany i przywarła do niego obnażonemi, jędrnemi piersiami.
— Ale, ty nie zrobisz z tego użytku?
Odsunął ją lekko. Znać było, że pomimo podwójnej zapłaty, grubej łapówki i ciała kobiety, obecnie niesmak budzi w nim ta historja.
— Dziś nie zrobię użytku! — wyrzekł twardo. — Ale żądam, żeby ta cała zbójecka jaskinia została zlikwidowana! Żadnych, jęków, żadnych tortur, żadnych więźniów! Rozumiesz! Daję ci na to dobę czasu! Bo, jeśli pojutrze się tam zjawię i cośkolwiek zastanę, nie licz na moje względy! Nadal, nie mogę pokrywać podobnych łajdactw!
Pojęła, że nie żartował.
— Jutro zlikwiduję wszystko! — odrzekła zupełnie już innym tonem, porzucając poprzednie zalotne manewry. — Śladu nawet nie pozostanie po podziemiach! Zresztą, za wiele wie o nich osób!
Ubierała się teraz pośpiesznie, a on nie starał się jej zatrzymywać. Dopiero, gdy znalazła się już w futrze i w kapeluszu, gotowa do odejścia, rzuciła zapytanie, które ją nurtowało oddawna.
— Jeszcześ nie dotrzymał całkowicie obietnicy! — wymówiła. — Nie powiedziałeś, jak nazywa się ten, który nas zdradził?
— Ach! — odparł, krzywiąc się nieco. — Jeśli ci na tem zależy, to skoro obiecałem, powiem! Wyjątkowy to szubrawiec i nieszczęścia nie będzie o ile się z nim rozprawicie! Ralf Moren! Mieszka w hotelu „Continental“.
— Moren? — powtórzyła ze złym błyskiem o oczach. — Czy prawdziwe jego nazwisko nie brzmi Grzela? Nie jest on kochankiem niejakiej Dordonowej?
— Tak! Nawet razem przybyli do Gdańska!
— Ach! — wyrwał się z gardła kobiety okrzyk, pełny pasji, a mściwy grymas wykrzywił jej oblicze.
— Widzę — dodał Fitzke, obserwując tę grę twarzy — że musieli oni wam porządnie zaleźć za skórę!
Poruszyła się gwałtownie.
— Pytasz? — zawołała — Nie tylko nabrali nas na znaczniejszą sumę w Rumunji i uciekli, ale musieli podchwycić nasze tajemnice, bo skądżeby wiedzieli o domu na ulicy Langegasse i o firmie „Feniks“! Dawno, miałam ptaszków na oku, ale tak wciąż zmieniali miejsce pobytu i nazwiska, że nie można było ustalić, gdzie się znajdują! No i nie sądziłam, by byli oni, do tego stopnia niebezpieczni i szkodliwi!
— Rób, co chcesz! — burknął — Lecz pamiętaj o moich warunkach!
Sonia, na pożegnanie, dotknęła lekko wargami czoła Fitzkego. Był to „urzędowy“ pocałunek, bardzo daleki od pieszczot, jakiemi darzyła go, przed chwilą. Ale i jemu nie zależało, widocznie, na podkreśleniu ich czułego stosunku. Pakt został dotrzymany, z obydwóch stron, „handlowo“ — i rozstawali się bez żalu.
Kobieta wybiegła pospiesznie i podążyła na Langegasse do domu. Tam, pochwyciła za słuchawkę telefonicznego aparatu i jęła komuś wydawać krótkie zlecenia gorączkowo, nerwowo. Oczywiście, w formie takiej, by były one zrozumiałe tylko dla tego, który ich słuchał.
— Nareszcie! — wyszeptała, kończąc swą rozmowę, jakgdyby nasyciła swą zemstę.

Kiedy Zawiślak, o godzinie siódmej rano — umyślnie wybrał tę wczesną godzinę, aby bez przeszkód móc porozumieć się z Morenem — wybrał się do hotelu „Continental“, w którym ten zamieszkiwał, zastał tam niezwykłe poruszenie. Przed hotelem, znajdowali się policjanci, jakby zaszło w „Continentalu“ coś niezwykłego, a w hall‘u stały grupki lokatorów i służby.
Szofer, popatrzył ze zdziwieniem, na ten dziwny ruch, ale zaprzątnięty swą myślą, przeszedł mimo podnieconych i dyskutujących z ożywieniem grupek i chciał udać się na wyższe piętra.
Zatrzymał go jednak schutzman znajdujący się w hallu.
— Pan dokąd? — zapytał.
— Do pana Ralfa Morena! — odparł, nic nie rozumiejąc — Mieszka tutaj! Nr. 114!
— Pan go dobrze znał? — zabrzmiało ostre zapytanie.
— O tyle, o ile! — wymówił Zawiślak, którego zdumiewała coraz więcej ta indagacja — Łączą mnie z nim luźne interesy! — skłamał umyślnie — Właśnie...
— No, to nie prędko odszuka pan tego Morena! — posłyszał odpowiedź — A jeśli nawet go odszuka, nie wiem, czy się z nim porozumie!
— Jakto!
— Moren — rozległo się brutalne wyjaśnienie — zamordował dziś w nocy swą kochankę, Dordonową, zapewne, aby ograbić ją z pieniędzy i uciekł!
— Niemożebne! — wykrzyknął wstrząśnięty do głębi, jakgdyby grom u jego stóp uderzył — Niemożebne!
— A jednak, tak jest! O łotr to, nad łotrami! Uciekł w niewiadomym kierunku, a co jej zabrał, nie możemy ustalić! Prowadzimy, właśnie, bardzo energiczne dochodzenie! Skoro, znał go pan, będzie musiał również złożyć swe zeznanie!
— Zamordował! Uciekł — powtórzył szofer, pochwytując się za głowę — Więc niknie i ten ostatni słaby ślad! Niepojęte! Wprost, niepojęte!
Na szczęście, szutzman, zadowolnił się kilkoma ogólnikowemi zapytaniami, na jakie zręcznie odpowiedział szofer, nie poruszając, oczywiście istoty sprawy, która go tu sprowadziła.
W kilka zaś godzin później, we wszystkich gdańskich pismach, na zasadzie komunikatu, otrzymanego od policji, przeczytać było można następującą, sensacyjną wzmiankę.
„Straszne morderstwo w hotelu „Continental“. Dzisiejszej nocy, w hotelu „Continental“, znany niebieski ptak Antoni Grzela, występujący pod fałszywem nazwiskiem Ralfa Morena, podstępnie, podczas snu, kilkoma uderzeniami noża, pozbawił życia swą przyjaciółkę, niejaką Martę Dordonową. Przybyli oboje z Warszawy i zachodzi przypuszczenie, że ukrywali się przed polską policją. Przeszłość, zarówno ofiary, jak i mordercy przedstawia się bardzo burzliwie i tajemniczo, a energicznie prowadzone dochodzenie, ujawni niebawem różne niezwykłe i wstrząsające szczegóły. Moren zamordował swą kochankę, prawdopodobnie, aby się od niej uwolnić oraz zabrać jej biżuterję i pieniądze, których ostatnio nie chciała mu dawać i na którem to tle, pomiędzy niemi dochodziło do ostrych scysji. Co więcej skradł, nie zostało jeszcze ustalone. Wraz z rzekomym Ralfem Morenem znikły i jego rzeczy. Pochwycenie zbrodniarza spodziewane jest w godzinach najbliższych!
Tyle donosiły gazety.
Och, jakżeż musiała się śmiać Sonia, kiedy czytała tą wzmiankę. Jakżeż musiała się śmiać, że tak zręcznie udało się jej, w przeciągu kilku godzin, dokonać zemsty, upozorowywując zręcznie przebieg wypadków. Nie tylko, bowiem, wprowadziła w błąd szeroką publiczność, ale i miejscową policję, a nikt nie mógł przypuścić, że „zamordowanie kochanki“ jest tylko zainscenizowaną komedją, a cały dramat został wyreżyserowany na ulicy „Langegasse“.
Tymczasem, w numerze, w kałuży krwi, spoczywała ta, która była piękną Martą Dordonową. Takim, jest często, smutny koniec awanturnic.
Zawiślak, natychmiast, gdy tylko zwolnił go schutzman od swych natarczywych zapytań, pobiegł zdenerwowany i blady do swego hotelu. W hotelu tym zamieszkiwał wraz z Dulembianką, a jej pokój był odległy o kilka numerów od jego pokoju.
Gwałtownie zastukał do jej drzwi.
Była już ubrana i z niecierpliwością oczekiwała na wynik rozmowy z Morenem.
— Co się stało? — zawołała spostrzegłszy jego zmienioną twarz, kiedy wszedł do pokoju.
— Moren, uciekł! — odparł krótko — Zamordowawszy przedtem Martę!
— Boże! — zawołała, niemniej wstrząśnięta tą wieścią, niźli przedtem szofer — Czyż to możliwe? Zamordował Martę? Z jakiego powodu?
— Policja twierdzi — wyjaśnił — że uczynił to, aby ją ograbić z pieniędzy i kosztowności! Zabił Dordonową w nocy i znikł, bez śladu! Wprost, odchodzę od zmysłów! Toć, on jedynie mógł dopomóc do odszukania Korskiego i wyjaśnić zagadkę domu przy ulicy „Langegasse“!
Jadzia chodziła teraz wielkiemi krokami po pokoju, niezwykle wzburzona. Raptem przystanęła przed Zawiślakiem i spojrzała mu prosto w oczy.
— Jeśli tak jest — wyrzekła — to Moren byłby jednym z największych łotrów świata i z palca zostały wyssane wszystkie jego informacje! Tylko...
— Tylko? — powtórzył i wpijał się w Jadzię wzrokiem, niby oczekując, że wypowie ona myśl, która i jego dręczyła. Tylko...
— Nie rozumiem celu tej zbrodni! — z piersi Dulembianki wyrwał się okrzyk — Policja twierdzi, że ograbił on Martę z biżuterji? Ależ ona nie posiadała cenniejszych klejnotów! Zaledwie, tanie pierścionki, warte grosze! Co zaś się pieniędzy tyczy? Udawali, że są w ostatniej potrzebie! Chyba, że Marta zręcznie grała komedję i miała oszczędności?
Gwałtownie zaprzeczył.
— Ona nie miała oszczędności!
— Więc?
Chwilę, w milczeniu, patrzyli na siebie.
— Powtarzam — pierwsza poczęła rozważać — nie pojmuję celu tej zbrodni? Moren miałby zamordować Martę, bo mu zawadzała, podczas gdy, naprawdę nie zawadzała mu w niczem? Aby ją ograbić z nieistniejącej biżuterji i pieniędzy? Wszystko to brzmi nader podejrzanie!
— Tembardziej — dodał Zawiślak — że Moren był za sprytny na to, by popełnić przestępstwo tak, aby natychmiast na niego padło podejrzenie!
— Tedy?
— Obawiam się mocno — powoli wymówił — że nie jest on zbrodniarzem, a ofiarą przestępstwa! Martę zasztyletowano a jego porwano, bo zdradził tajemnice domu przy ulicy Langegasse, w obawie, iż może dostarczyć nowych informacji! Reszta, to tylko pozory!
Poruszyła się gwałtownie.
— Wprost z ust, wyjął mi pan te słowa! — zawołała w podnieceniu. — Morderstwo to świadczy tylko o tem, że pragnięto usunąć niedogodnych świadków, lub też ukarać ich za zdradę! Świadczy również, mojem zdaniem, że Ralf nie kłamał i wskazał nam prawdziwy trop! Ten przeklęty dom, posiada podziemia, na które, w czasie rewizji, nie umieliśmy natrafić! A w tych podziemiach znajduje się Stach! Kto wie, tylko, czy jeszcze żywy!
Szofer skinął głową.
— Oto i moje przekonanie — rzekł.
— Więc, pędźmy do komisarza Fitzkego! — rzuciła pośpiesznie. — Nie traćmy czasu! Musimy go powiadomić o naszych przypuszczeniach!
Ku wielkiemu jej zdumieniu, zaprzeczył.
— Nie radziłbym tego czynić, w żadnym wypadku!
— Nie rozumiem!
— Nie ufam Fitzkemu! — wyjaśnił, jakby wypowiadając głęboko ukrytą myśl. — Zepsułby wszystko.
— Zepsułby wszystko? — dziwiła się coraz więcej.
Przybliżył się teraz do niej i jął cicho szeptać, jakgdyby kto mógł ich podsłuchać.
— Panno Jadziu! Mimo całej energji, wykazywanej podczas rewizji, przez Fitzkego, nie podobało mi się jego zachowanie! Chwilami, wydawało mi się nawet, że jest on rad, że nie wykryto nic w firmie „Feniks“. Pani była wyjątkowo zdenerwowana, więc nie obserwowała go bacznie, ale ja nie spuszczałem oka z komisarza...
— Co pan mówi? — drgnęła.
— Nie dałbym trzech groszy zato, że został przekupiony i szedł ręka w rękę z ową właścicielką „Feniksa“, panią Mandelbaum! A najwięcej uderzyły mnie pewne szczegóły, kiedy zwiedzaliśmy składy, znajdujące się w suterynach! Specjalnie, jeden wieszak!
— Wieszak? — powtórzyła nie pojmując.
— Na pierwsze spojrzenie — tłomaczył — niewinny drewniany wieszak, służący do rozpinania futer! Otóż Fitzke, niby od niechcenia położył swoją dłoń na nim, a naprawdę, coś majstrował koło niego! Spojrzałem, że lekko go poruszył, a wtedy rozległ się ten jęk, czy też głos, jaki i pani posłyszała. Głos ten musiał dobiec i do słuchu komisarza, bo dalej spostrzegłem, że zmięszał się on bardzo, poczerwieniał i zerknął niepewnie na tę Mandelbaum. A gdy głos, nie powtórzył się więcej, oboje, niby odetchnęli z ulgą. Później, kiedym chciał się zbliżyć do owego wieszaka, odepchnął mnie prawie szorstko i prędko oświadczył, że nie warto dalej szukać i rewizja nie wykryje już nic więcej! Pojmuje pani, teraz?
— W takim razie... — nie śmiała dokończyć swej myśli na tyle ona wydała się jej potworna.
Wypowiedział ją, natomiast, Zawiślak.
— Wieszak ten otwiera wejście do lochów! Wiedział o tem Fitzke, lub też przypadkowo natrafił na tę tajemnicę! Przysiągłbym na to. Bo, wszystkie te przypuszczenia, które luźno krążyły w mej głowie zamieniają się w pewność po zamordowaniu Marty i porwaniu Morena. Oto, dla czego twierdziłem, że nie wolno uprzedzać szwaba, w żadnym wypadku!
Z rozpaczą załamała ręce.
— Więc, cóż czynić! Kto nam dopomoże? Jesteśmy zgubieni!
— Najlepiej — odrzekł — pomogłyby nasze polskie władze. Ale, zanim zdążymy je powiadomić i przedstawić dowody, a raczej poszlaki i posądzenia, może upłynąć sporo czasu i będzie za późno! Tu, każda sekunda jest droga! Nie chcę straszyć! Lecz, wedle mego zdania, o ile dotychczas pan Korski nie zginął, to w najbliższej przyszłości zginie!
Jadzi pociemniało w oczach, a wielkie łzy jęły spływać po policzkach. Przypadła do Zawiślaka i kurczowo pochwyciła go za ramię.
— Co robić? Co robić?
— Ratunek byłby jeden! — odparł, wypowiadając, zamiar widocznie, niedawno powzięty. — Samemu zakraść się do firmy „Feniks“ i raz jeszcze ją przeszukać! Szczególniej, zbadać tajemnicę wieszaka! Jest to projekt wprost szaleńczy, lecz innej rady niema!
— Pan, zdecydowałby się na to?
— Już się zdecydowałem! — oświadczył z mocą. — Udam się tam, dziś w nocy!
Popatrzyła nań, z niewymowną wdzięcznością.
— Pójdę z panem! — zawołała.
— Pani, ze mną? — zastanawiał się chwilę, podziwiając jej odwagę. — A czy nie zawiodą panią nerwy? Toć, nie jedna tam oczekuje niespodzianka i na niejedno, należy być przygotowanym!
Zaprzeczyła gwałtownie.
— Panie Zawiślak! Błagam pana, niechaj pan zabierze mnie ze sobą! Jestem wysportowana, zwinna, byle czego się nie przestraszę! Umiem władać bronią, strzelam dość celnie! Nie będę panu zawadą, a pomocą! Szczególniej, że wśród tych bandytów znajduje się kobieta i nie wiem dla czego, odnoszę wrażenie, że jest ona hersztem tej szajki! Och, nie ulęknę się i chętnie do walki z nią stanę!
— Skoro pani tego tak pragnie — odrzekł, nie śmiąc jej odmówić — pójdziemy razem!

Jak zostało postanowione, zakradali się do domu przy ulicy Langegasse, około północy. Sprzyjała im ciemna noc, bezgwiezdne niebo, a willa, w której mieścił się „Feniks“, tonęła w mroku i czyniła wrażenie uśpionej.
— Byle nas nie przyjęto za przestępców i nie pochwycono! — szepnął Zawiślak i zbliżył się do jednego z parterowych okien.
Sprzyjało im jednak, szczęście. W pobliżu nie widać było przechodniów, nie pojawił się żaden patrol policyjny, a szofer, z wprawą zawodowego włamywacza, wytłoczył okno i wskoczył do środka domu.
— Teraz pani kolej! — wyciągnął w stronę Jadzi ręce i wnet znalazła się obok niego.
Przez chwilę nadsłuchiwali uważnie. Lecz nic nie mąciło ciszy dokoła i nikt nie zauważył, że intruzi wtargnęli do środka tajemniczej willi.
— Potwierdza to tylko moje przypuszczenia! — mruknął Zawiślak. — Parter jest teatralną dekoracją, a wszystko odbywa się w podziemiach! Tam zastaniemy, tutejszych mieszkańców.
Ostrożnie, świecąc sobie latarkami, przebyli górne pokoje, znane im, z wczorajszej rewizji, nie napotykając po drodze żywego ducha. Kręconemi schodami, bez przeszkód, dostali się na dół i wreszcie, Zawiślak znalazł się około wieszaka, który go interesował najwięcej.
— Proszę oświetlić przeciwległą ścianę! — rozkazał Jadzi.
A gdy skierowała tam promień latarki, nacisnął wieszak i wnet z jego piersi wyrwał się cichy okrzyk.
— Wszystko się zgadza!
Bo wnet usunął się jeden z kafli, któremi była wyłożona szpara, ukazując wąską szczelinę. A gdy szofer, mocniej poruszył wieszak, szczelina zamieniła się w potajemne, wąskie przejście.
— Tam! — szepnął — Tam wejdźmy! Proszę przygotować broń!
Wślizgnęli się do małego korytarzyka, trzymając w rękach browningi. Znajdowały się w nim schodki, wiodące dokądciś na dół, a zdala dobiegało światło.
Powoli, na palcach skradali się naprzód i niewielka od owego światła dzieliła ich droga, gdy szofer raptem przystanął i pochwycił Jadzię za ramię.
— Słyszy pani?
Dobiegły ich teraz wyraźnie odgłosy. Jakby kłótni. Czy też ktoś wołał o ratunek.
— Słyszy pani? — szepnął.
Z niepokojem starała się pochwycić dobiegające zdala okrzyki.
Raptem zadrżało w niej wszystko.
— Ależ, to głos Stacha! — z jej piersi wydarł się jęk. — Grozi mu wielkie niebezpieczeństwo, lecz, Bogu dzięki, żyje!
— Żyje! — powtórzył głucho Zawiślak. — O ile jednak nie podążymy na ratunek, za kilka minut żyć przestanie! Niechaj się dzieje, co chce, śpieszmy mu z pomocą!
Bez wahania, ściskając w dłoniach browningi, rzucili się naprzód...



ROZDZIAŁ XVII.
W tragicznych podziemiach.

Korski, gdy opuściła go Sonia, a garbus uwolnił z oków, przeleżał długie godziny w samotności. Nic dziwnego, bo właśnie wówczas na górze, odbywała się rewizja i nikt ze zbójów nie miał czasu zajmować się porwanym. Leżał, zastanawiając się nad swem rozpaczliwem położeniem i coraz więcej ponure dręczyły go myśli. Och, jakaż ogarnęłaby Korskiego rozpacz, gdyby mógł się domyśleć, że tuż nad nim, w salach „Feniksa“, znajduje się Jadzia z Zawiślakiem, którzy przybyli, by go ocalić i, że nie udało im się dotrzeć do celi nieszczęsnego więźnia, li tylko, dzięki przewrotności komisarza Fitzkego.
Może na szczęście jednak, podobne myśli na chwilę nie powstały w jego głowie. Sam szukał sposobu ratunku i go nie znajdował. Wreszcie osłabiony narkotykiem i przeżytemi wypadkami, zasnął. Nic nie zmąciło jego snu. Wydało mu się tylko, po kilku godzinach, iż na korytarzu, przytykającym do celi, słyszy jęki, szamotanie się i okrzyki, jakby oprawcy siłą wprowadzali do podziemi nową ofiarę. Tak był jednak znużony, że nie zwrócił na to uwagi, a może, były to jeno senne majaczenia.
Gdy się obudził, sam nie mógł określić, ile czasu przespał. Celka bowiem była bez okien i nadal świeciła się pod sufitem elektryczna lampka.
Chciał się podnieść ze swego łoża. Lecz, choć nie był skrępowany, poczuł osłabienie takie i taki zawrót głowy, że nie mógł powstać i z powrotem bezsilnie opadł na posłanie. Teraz przypomniał sobie, że zapewne zgórą dobę nie jadł nic.
— Zmógł mnie głód i narkotyki! — pomyślał z rozpaczą. — Toć, gdyby oni przyszli teraz, nie mógłbym im stawić najlżejszego oporu!
Poczuł się całkowicie zdany na łaskę i niełaskę oprawców. A wiedział, że na ich litość nie może liczyć.
— Co robić? Co robić? — powtarzał w duchu z rozpaczą, nie znajdując wyjścia.
Znów przymknął oczy i leżał nieruchomo, trapiony najczarniejszemi przewidywaniami, gdy wtem rozległ się hałas u wejścia. Ktoś otwierał drzwi z klucza, a do celi wchodziło parę osób.
— Będę udawał, że śpię! — postanowił. — W ten sposób zyskam na czasie i siły powrócą!
Przez niedomknięte szpary powiek obserwował, co dokoła się działo. Do celi weszła Sonia, a w ślad za nią i garbus i zbliżyli się do łóżka, na którem spoczywał Korski.
Kobieta pochyliła się nad nim. Musiała nie po raz pierwszy tu zaglądać od chwili, gdy Korski stracił przytomność, bo wyrzekła.
— Znów śpi! Albo zemdlał! Zaraz go obudzę!
Szarpnęła kilkakrotnie mocno Korskiego za ramię, — daremnie.
— Nieprzytomny leży dobę! — pokiwał głową garbus. — Chcecie go ocucić?
Sonia, jakby sprawdzając, czy Korski nie udaje, ponowiła swe wysiłki. Spoczywał, niczem kłoda.
— W rzeczy samej nieprzytomny! — zadecydowała. — Zapytujecie, towarzyszu Godin, czy go ocucić? Trzeba koniecznie. Dotychczas nic nie udało mi się z niego wydobyć, a tu czas nagli!
Ale garbus się zawahał.
— Nie wiem, czy powie! — oświadczył, wskazując na Korskiego. — Zawziął się! Tem bardziej, że gdyby nawet wyznał wszystko, nie ocali mu to życia! A tu, musimy się śpieszyć! Należy załatwić się z tamtym łotrem i wysadzić w powietrze lochy!
Z oczów kobiety padł dziwny błysk.
— Tak! — wyrzekła. — Załatwić się z tamtym! To pilniejsze! I zlikwidować podziemia! Obecnie jest dziesiąta wieczór, a do rana nie może z nich pozostać ani śladu. Obiecałam Fitzkemu! A jeśli tego nie wykonam, Fitzke gotów tu przybyć i spełnić swą pogróżkę! Wtedy bylibyśmy ugotowani!
— Nie traćmy więc czasu! — mruknął garbus. — Jeszcze zdążymy powrócić do Korskiego i nie ominą go ulubione przez was, Soniu, tortury! Lecz, przódy, przygotujemy wszystko, aby nie zaskoczył nas żaden nieprzewidziany wypadek!
— Macie rację!
Rzuciwszy ostatnie spojrzenie na więźnia, odeszli.
Korski pozostał sam i odetchnął. Słaba to jednak była pociecha. Rozumiał, że w jego męczarniach nastąpiła tylko krótka przerwa, a posłyszana rozmowa nie wróżyła nic dobrego.
Miano się z kimś jeszcze rozprawić? Kim był ten towarzysz jego niedoli? Chcieli za kilka godzin wysadzić w powietrze podziemia, w jakich się znajdował, groziła więc nieuchronna zguba. A on przeleżał wśród majaczeń dobę bezsilny. Jakiś Fitzke znajdował się na ich tropie, lecz widocznie szedł im na rękę, bo dawał czas do zatarcia wszelkich śladów i zatuszowania zbójeckiej działalności. Z tej więc strony nie mógł się pojawić ratunek. I czy wogóle ten ratunek był możliwy. Najwyraźniej wspominał garbus, że gdyby nawet Korski wyznał wszystko, i miejsce, gdzie znajdowały się skarby ukryte przez Brasina i hasło, otwierające dostęp do nich, nie uchroniłoby go to od śmierci. Oczywiście, czyż mogli puścić wolno, tak niedogodnego, jak on, świadka?
Teraz dopiero Korski, rad był w duchu, że nie poddał się chwilowej słabości. Przychodziło mu bowiem już do głowy, by swym oprawcom złożyć szczere wyznanie — toć cała ta sprawa nie tyczyła go bezpośrednio — i tą ceną okupić wolność. Przekonywał się obecnie, że byłoby to tylko bezcelowe tchórzostwo.
— Lecz, co robić? Co postanowić? Oczekiwać spokojnie, póki te katy nie pojawią się powtórnie? Coś należało przedsięwziąć! Ale, co?
Leżał tak może godzinę, a może i dłużej, trapiony czarnemi myślami, gdy wtem straszliwy krzyk wyrwał go z tej zadumy. Krzyk człowieka, znajdującego się w straszliwych męczarniach, nad którym pastwią się w wyrafinowany sposób.
— Ach... ach... litości! — dobiegało pełne bólu wołanie po przez grube ściany.
Korski poderwał się na swem posłaniu.
— Mordercy! — wyszeptał z pasją. — To nad tym moim nieznanym towarzyszem się znęcają! Kto nim być może? I mnie, później oczekuje podobny los!
Pilnie nadsłuchiwał. Jęki dobiegały nadal, lecz coraz słabsze, aż w końcu całkowicie zamarły.
— Zabili go! — pomyślał ze zgrozą. — Zabili!
Lecz potworny ten wypadek obudził na nowo, całą uśpioną w nim dotychczas energję i przywołał jakby do życia.
Pod wpływem gniewu i podniecenia, porwał się na nogi, a choć tyle czasu nic nie miał w ustach, poczuł się gotów do walki i silny.
— Nie dam się zarżnąć, jak cielę! — mruknął.
Przeszedł się kilka razy po izdebce, rozprostowywując członki i szukał sposobu ratunku. Poruszył żelazem okute drzwi. Były mocno zamknięte i nie było marzenia, by przez nie wydostać się na wolność. Jeśli więc nie można uciec, należy wynaleźć jakąś broń, by móc przeciwstawić się napastnikom. Nagle padł jego wzrok na stojący w rogu izby drewniany stołek. Wie, co zrobi. Jest on mocny i ciężki. Wyrżnie nim pierwszego z brzega napastnika, gdy się pojawią i korzystając z zamieszania, postara się załatwić z resztą. Zaczaił się przy drzwiach i czekał.
Nie długo oczekiwał.
Wkrótce rozległy się odgłosy licznych kroków.
— Niech tylko otworzą drzwi! — zadecydował i wyżej podniósł stołek.
Istotnie wnet drzwi rozwarły się szeroko. Oprawcy, nie spodziewając się, że Korski odzyskał przytomność, szli, nie przedsiębiorąc żadnych ostrożności i rozprawiając pomiędzy sobą z ożywieniem. Pierwszy postępował mężczyzna w ciemnych okularach, z którym Korski już raz stoczył walkę, za nim garbus, a Sonia kroczyła na końcu.
— Masz! — ryknął, opuszczając z całej siły stołek na głowę wyższego mężczyzny.
Ten padł, a z piersi garbusa i Soni wydarły się pełne przerażenia okrzyki. Nie spodziewali się oporu więźnia i nie byli przygotowani na tę napaść.
Korski wykorzystał to natychmiast. Przeskoczywszy przez leżącego mężczyznę, potężnem kopnięciem obalił garbusa i pogonił za Sonią, która cofała się w głąb korytarzyka. Z kieszeni palta, które miała teraz narzucone na siebie, wyciągnęła błyskawicznie browning i tę broń podnosiła w kierunku Korskiego.
W swej zaciekłości nie zważał na niebezpieczeństwo. Przypadł do niej, usiłując pochwycić za rękę.
— B... u... u... m — rozległ się rewolwerowy strzał, lecz kula przeszła szczęśliwie mimo jego głowy.
— Ach, ty suko! — syknął i już miażdżył jej dłoń w potężnym uścisku.
Lecz, choć zdołał wykręcić rękę, trzymającą groźny browning, nie mógł całkowicie obezwładnić kobiety. Walczyła niezwykle zaciekle, kopiąc i drapiąc, a jednocześnie swoją osobą zagradzała mu przejście.
— Ach! — krzyknął nagle.
To garbus, tylko oszołomiony upadkiem, podpełzł podstępnie do Korskiego i pochwycił go za nogę. Mężczyzna w ciemnych okularach, aczkolwiek z trudem, lecz również podnosił się z ziemi.
— Puść, psie! — Korski usiłował wydobyć nogę z uścisku, ale w tejże chwili stracił równowagę. Zachwiał się i upadł na podłogę, a długie, niczem małpy, ręce garbusa pochwyciły go za gardło.
— A... a... a — zdołał tylko wycharczeć.
W korytarzyku zabrzmiał zły śmiech kobiety.
— Cóż, nie łatwa z nami sprawa! — szydziła Sonia. — Leżysz znów powalony, jak leżałeś i przedtem! Choć spisałeś się wcale dzielnie! Nigdy nie sądziłam, że po tak długim poście, na tyle siły i energji się zdobędziesz!
Palce garbusa tymczasem dławiły szyję Korskiego coraz mocniej. Garbus prawie leżał na nim i Korski daremnie usiłował wyrwać się z uścisku. Słabł teraz z każdą chwilą i czuł, że braknie mu sił, by podjąć na nowo walkę.
— Zaraz dam sznury — zawołała Sonia — to zwiążecie łajdaka! A wam nic się nie stało, towarzyszu Sieroża? — zwróciła się do wysokiego mężczyzny.
Ten stał, ocierając krew, spływającą z czoła.
— Trochę mnie potłukł! — mruknął. — Ale już ja się odpłacę!
Zbliżył się do garbusa i pomógł mu obezwładnić Korskiego ostatecznie.
Tymczasem Sonia wyciągnęła jakieś sznury z kąta.
— Zwiążcie go! Zwiążcie! — zawołała. — A później przytwierdźcie go do haka, który znajduje się w ścianie!
Nie upłynęło paru minut, a Korski miał skrępowane nogi i dłonie. Garbus wraz z Sierożą przyciągnęli go do jednej ze ścian, podnieśli i przytwierdzili do wbitego tam haka za wykręcone z tyłu ręce. Czy chciał, czy nie chciał, musiał pozostać w pozycji na pół stojącej, a na pół nad ziemią zawieszony, z konieczności patrząc wprost na swych oprawców.
Sonia przystanęła tuż przed nim.
Teraz mogła szydzić bezkarnie, wiedząc, że więzień poruszyć się nie może, ani nie stawi najmniejszego oporu.
— Ach! — jęły padać z jej ust na pozór słodkie słowa. — Pocóż było wyrabiać te wszystkie awantury! Zostałeś niepotrzebnie poturbowany, a myśmy szli do ciebie w jaknajlepszych intencjach! Chcieliśmy, abyś nam wymienił hasło Brasina, a wówczas zwrócilibyśmy ci wolność!
Nowa fala gniewu przypłynęła do piersi Korskiego.
— Nędzna kobieto! — wykrzyknął, przeszywając ją wzrokiem. — Dość kłamstw i obłudy! Dobrze podsłuchałem waszą rozmowę! Gdybym nawet posunął się podłości i zdradziłbym wam to hasło, również zabilibyście mnie najspokojniej!
— Takiś ty mądry! — błyski okrucieństwa zagrały w źrenicach Soni. — Udawałeś nieprzytomnego, a podsłuchiwałeś naszą rozmowę! Tem lepiej!
— Masz rację! Tem lepiej! Zadajcie mi prędzej śmierć i niech raz to już się skończy!
— Nie, kochanku! — potrząsnęła głową! — tak prędko nie zadaję śmierci! Bo śmierć czasem jest lepsza, niźli tortury, jakie umiem zgotować!
— Podła zbrodniarko!
— Będziesz mnie jeszcze błagał, bym oszczędziła ci męki i sam wszystko wyznasz, byle twój zgon nastąpił bezboleśnie!
— Przenigdy! — zawołał, choć z przerażenia zamarło w nim wszystko.
— Sam się przekonasz! Sprowadźcie tamtego! — skinęła w stronę garbusa. — Najwyższy czas skończyć z nim! A jego widok posłuży za ostrzeżenie!
Garbus wraz z wysokim mężczyzną bez słowa skierowali się do drzwi, sąsiadujących z celą, w której więziono Korskiego. Rychło znikli w pokoiku, a z tamtąd rozległ się przytłumiony jęk.
— Nieznajomy, którego dręczono! — wspomniał Korski i w naprężeniu oczekiwał, co dalej nastąpi.
Jęki stawały się coraz głośniejsze i nagle w drzwiach celi ukazał się garbus i Sieroża, wynosząc a raczej wlokąc za sobą więźnia. Widok był tak potworny, że Korski się wzdrygnął.
— Okropne!
Człowiek bowiem, którego ujrzał nie przypominał już prawie człowieka. Ubranie miał zdarte, był na pół nagi, a ze zmiażdżonej ohydnie stopy sączyła się krew. Zczerniała twarz, o wybiłem oku, przedstawiała jedną krwawą skorupę, a miast nosa widniała wielka rana. Widać było, że mężczyzna dogorywał i nie wiedział już, co się dokoła działo, a był zniekształcony tak potwornie, że Korski, który przejęty zgrozą, nie mógł oderwać oczu od tego straszliwego widoku, nie poznał go, w pierwszej chwili. Raptem jednak uderzyło go coś znajomego.
— Moren? — wyszeptał. — Czyż to możliwe? Moren?
Sądził, że się pomylił. Zaiste, trudno było rozpoznać w tych storturowanych strzępach ludzkich, stale wykwintnego awanturnika. Lecz słowa Soni wnet wyjaśniły okrutną prawdę.
— Tak, Moren! — wyrzekła. — A właściwie ten, który ongi był Morenem! Wiesz, czemu podobnie wygląda? — dodała, chcąc się pastwić nad Korskim. — Bo nas zdradził i to w twojej sprawie! Wyznał twojej narzeczonej, pannie Jadzi Dulembiance, gdzie mieści się dom, w którym ty obecnie się znajdujesz! Przypadkiem posiadł naszą tajemnicę, wydał ją i za to poniósł karę! Panna Jadzia dotarła nawet do naszej kryjówki i wczoraj wieczorem bawiła w tym domu! Może udałoby się jej i ciebie uwolnić, gdyby nie pewne nasze posunięcia, dzięki którym sparaliżowaliśmy jej zamiary! Teraz wiesz wszystko....
Korski szarpnął się rozpaczliwie w swych więzach, lecz mocne sznury, choć skrzypnęły, nie ustąpiły.
— Mordercy! Zbóje! — wyszeptał. — Biedny Moren! Częściowo okupił swą winę!
Tymczasem, z ust kobiety padł rozkaz.
— Otworzyć piec!
O jakim piecu mówiła? Cóż to miało znaczyć?
Garbus wraz z wysokim mężczyzną, posłuszni rozkazowi porzucili swego konającego więźnia, który padł na podłogę, niby okrwawiony, bezduszny tobół.
— Zaraz, towarzyszko Soniu!
Podeszli do jakichś sporych żelaznych drzwiczek, na które Korski początkowo nie zwrócił uwagi. Drzwiczki te wyglądały tak, jakgdyby wiodły do sporej komórki. Rozwarli je — i wnet na korytarz buchnął wprost tropikalny żar, docierając i do kąta, w którym stał przywiązany Korski.
— Nasz piec! — zjadliwie mruknęła Sonia, wskazując na ziejący ogniem olbrzymi otwór. Gdy się tam wrzuci człowieka, w przeciągu godziny nie pozostaje z niego ani śladu! Tylko, kupka popiołu!
Korski, drżąc z wewnętrznego podniecenia, oczekiwał, co dalej nastąpi.
— Wrzucić tam, zdrajcę! — wyrzekła krótko wskazując to na okrwawioną masę, to na buchające płomienie.
Garbus podszedł do storturowanego i dźwignął go brutalnie za ramiona do góry. Powoli, w milczeniu, wlókł go w stronę straszliwego, ognistego otworu.
— Zbóje! — wyszeptał Korski, przeklinając swe więzy i swą bezsilność.
Widok to był potworny, ale nie mógł oderwać wzroku od niego. Garbus coraz bliżej przysuwał się do pieca. Nagle przystanął i podniósł swą ofiarę.
— Wrzucaj, prędzej!
Wtem wydało się Korskiemu, że Moren pod wpływem okropnego żaru, czy też tknięty przeczuciem śmierci, na chwilę oprzytomniał. Rozwarło się jego drugie, niewybite oko, pobiegło po oprawcach, a wreszcie zatrzymało się na Korskim z jakąś niemą rozpaczliwą prośbą. Jednocześnie poruszyły się okrwawione wargi, niby szepcąc cicho niezrozumiałe słowa:
— Tak... tak... żywego człowieka! — zawył prawie Korski, wstrząśnięty do głębi — Katy! Katy!...
Szarpnął się znowu gwałtownie i znowu więzy nie ustąpiły, a okrzyk jego przebrzmiał bez wrażenia. Ciało Morena wzniosło się wysoko i znikło w morzu płomieni.
— A... a... — zabrzmiał jeszcze jakiś jęk i Korski zamknął oczy, nie chcąc dalej się patrzeć na potworne widowisko.
Garbus, tymczasem, najspokojniej, jakgdyby nic nie zaszło, zamykał drzwiczki.
— Skończone! — burknął.
— Tak! — wyrzekła Sonia — Skończyliśmy z jednym, a zaraz załatwimy się z tym drugim ptaszkiem! Sprawdź, tylko Godin, czy elektryczne druty do prochów zostały należycie założone! Bo, gdy i pan Korski znajdzie się w piecu, należy natychmiast wysadzić w powietrze podziemia!
Garbus, wraz z wysokim mężczyzną, podeszli do jednej ze ścian korytarza i badali tam jakąś instalację.
— Wszystko gotowe! — oświadczył wreszcie garbus.
— Skoro gotowe i nikt nam nie przeszkodzi — oświadczyła kobieta — to możemy rozpocząć zabawę!
Zbliżyła się do Korskiego, który wciąż trzymał oczy zamknięte.
— Zamknąłeś oczy? — jęła swym zwyczajem szydzić — Takie wrażenie wywarła śmierć przyjaciela?
Milczał.
— Widzisz, co potrafimy zrobić z człowieka! — pastwiła się nad więźniem — I ciebie nie ominą te same tortury! Najprzód — lekko dotknęła palcami jego nogi — zmiażdżymy stopę, a później posuniemy się wyżej... He... he... Ciekawe... Chyba, że zgodzisz się wyznać hasło Brasina! Wówczas, gwarantuję bezbolesną śmierć! Sama ci dam truciznę, lub jeśli wolisz, w czasie wybuchu, w podziemiach zginiesz!
Nie odparł, ani słowa. Tylko, w duchu powtarzał błagalną modlitwę.
— Boże! — prosił — pozwól, bym zaraz umarł! By pękło mi serce! Niechaj ci oprawcy, nie cieszą się z mej męki, lub niechaj ta męka nie wyrwie mi jakiego nieopatrznego słówka!
Sonia obserwowała go bacznie.
— Milczysz? — syknęła — Zaraz zaśpiewasz! Godin, — przynieś tu szczypce!
Garbus znikł na chwilę w izbie, w której Morena więziono i wnet z tamtąd powrócił z jakiemś potwornem narzędziem. Podszedł do Soni, podczas gdy wysoki mężczyzna, towarzysz Sieroża, pozostał przy wyjściu, wiodącem z korytarzyka na górę.
— Pochwyć go za nogę!
Korski poczuł jakieś ostre dotknięcie. Otworzył oczy. Daremnie usiłował usunąć stopę. Garbus, z twarzą wykrzywioną okrutnym uśmiechem, powoli chwytał go żelaznemi kleszczami, jakby się lubując przerażeniem ofiary.
— Potwory! — zawołał nagle Korski — Zbóje, bez serca i sumienia! Czyż nie znajdzie się nikt, ktoby was ukarał za wasze zbrodnie!
— Bądź spokojny, nikt... — jęła mówić Sonia, lecz nie dokończyła zdania.
— Bu...u um... — huknął w tejże sekundzie strzał, a garbus, trafiony śmiertelnie, runął na podłogę. Struga krwi jęła się sączyć z jego głowy, a groźne szczypce poleciały z brzękiem, daleko.
Na progu stał Zawiślak z dymiącym w ręku browningiem, a tuż za nim widniała postać Jadzi Dulembianki.
— Co to? Skąd? — wybełkotała z przestrachem Sonia.
A Korski wprost nie wierząc własnym oczom zawołał:
— Cud! Cud! Jadzia przybyła mnie ocalić!
Zawiślak przeszył gniewnem spojrzeniem Sonię. Wyrzekł ostro.
— Znalazł się nareszcie ktoś, kto potrafi was ukarać za wasze łajdactwa! Ręce do góry! Lub, zginiecie, jak zginął wasz towarzysz!
Ale zarówno, stojący przy drzwiach wysoki mężczyzna, jakoteż i Sonia, zdążyli ochłonąć z przerażenia. Nie zwracając uwagi na wycelowane w ich stronę browningi Jadzi i Zawiślaka, w jakimś ataku dzikiej furji, rzucili się ku nim, starając się ich obezwładnić.
— Jeszczeście nas nie pochwycili!
I powiodło im się, dziwnie. Bo, choć Jadzia z Zawiślakiem wypaliła jednocześnie, oboje chybili i żadnej krzywdy napastnikom nie uczyniły ich kule.
— A teraz...
Z konieczności zawiązała się walka. Ale, silny szofer szybko sobie poradził z przeciwnikiem. Zdzielił go najprzód mocno pięścią przez łeb, a później, gdy ten się zachwiał, wystrzeli do niego dwukrotnie.
— Ma dość! — pomyślał, widząc, że wysoki mężczyzna osunął się na ziemię.
Teraz obejrzał się gwałtownie. Lecz, jeśli on prędko odniósł zwycięstwo, nie można było tego powiedzieć o Jadzi. Sonia napadła na nią tak gwałtownie, że nie tylko wykręciła rękę, trzymającą browning, ale starała się zdusić ją drugą, za gardło. Choć, Dulembianka broniła się, jak mogła, znać było, że jej poczyna braknąć tchu.
— Puść! — krzyknął szofer, uderzając Sonię mocno po ramieniu.
Lecz Sonia ani myślała puścić. W tejże chwili, udało się jej, wyrwać browning z dłoni Jadzi i ten skierowała w kierunku szofera.
— Ach, tak! — krzyknął i bez namysłu wystrzelił. Jęk wydobył się z piersi Soni, palce wypuściły rewolwer i zatoczyła się na ścianę. Później powoli, poczęła się osuwać, krwawiąc na ziemię. Kula strzaskała jej ramię.
— Masz, czegoś chciała! — mruknął Zawiślak, podnosząc browning z podłogi, który wypadł z dłoni kobiety i chowając go do kieszeni. — Nie prędko, ukąsisz żmijo! Również, ci dwaj zbóje, zdaje się skonali!
Tymczasem, Jadzia już przypadła do Korskiego, który w obawie o jej los, z rozszerzonemi z przestrachu oczami obserwował przebieg walki.
— Sznury! Prędzej rozwiążmy te sznury!
Szofer również podbiegł do Korskiego.
— Oto, pan Zawiślak! — wskazała na szofera, którego nie znał. — Szczery i oddany przyjaciel, który dopomógł do twego uwolnienia!
Korski, z nadmiaru szczęścia, z trudem wyrzucał z siebie oderwane zdania.
— Jadziu! Jadziu! To ty, naprawdę! Wprost mi się wierzyć nie chce!
— Ja... ja... — mówiła, rozwiązując gorączkowo wraz szoferem więzy. — Zdążyliśmy w sam czas! Jeszcze sekunda, a zamęczyliby cię ci zbóje!
Wreszcie, więzy opadły i Korski z ulgą rozprostował ręce.
— Uf! — wyrzekł. — Nie chciałbym się znaleźć po raz drugi w podobnem położeniu!
Dulembianka, ze łzami w oczach, patrzyła na głębokie krwawe pręgi, jakie wytłoczyły sznury, przerzynając dłonie Korskiego.
— Ileś się musiał wycierpieć, biedaku! — wyszeptała. — Jak męczyli cię, ci zbóje!
Przypadła teraz do jego piersi i jęła go osypywać pocałunkami.
— Bogu dzięki — odparł — minęło niebezpieczeństwo! Szczęście to wielkie, żeś mnie odnalazła, Jadziu!
— Tak, tak, szczęście! — powtarzała, tuląc się coraz mocniej.. — A te łotry, dostali za swoje...
Raptem, Zawiślak, który w milczeniu, rozczulony, obserwował tę scenę, pobladł i gwałtownie wykrzyknął.
— Schylić głowy!
Takie przerażenie rysowało się we wzroku szofera, że choć nie wiedzieli, o co mu chodzi, odruchowo zastosowali się do tego rozkazu. W tejże chwili, ponad ich czołami przeleciał jakiś metalowy przedmiot, ciśnięty z wielką siłą i z brzękiem odbił się o ścianę, nie czyniąc im krzywdy.
— A psia krew! — zaklął Zawiślak. — Znowu kąsasz, żmijo!
To Sonia, mimo rany podniosła się z klęczek, a korzystając z tego, że uwaga obecnych była zaprzątnięta czem innem, pochwyciła, leżące na podłodze szczypce i z całej mocy rzuciła niemi w stronę Jadzi i Korskiego. Gdyby podejrzanego ruchu, szofer nie był spostrzegł w porę, Dulembianka i jej narzeczony zostaliby ciężko poranieni, lub mieli głowy rozbite.
— Ty łajdaczko! — podbiegł teraz szofer do Soni i powalił ją na podłogę. — Mimo rany, się rzucasz? Czekaj, już ja cię skrępuję.
Pochwycił sznury, te same, któremi niedawno był skrępowany Korski i starannie jął wiązać ją. Najprzód otoczył nogi, a później przytwierdził zdrową rękę do ciała. Potem przewinął chustką zranione ramię.
— Nie poruszysz się prędko! — mruknął. — Zaczekasz w tym stanie, dopóki nie sprowadzimy policji! Ta ci nałoży lepszy opatrunek!
— Zaopiekuje się tobą — złośliwie dodała Jadzia — twój przyjaciel, komisarz Fitzke! Lecz, tym razem, nie będzie mógł grać komedji!
Sonia leżała teraz nieruchomo, gryząc w bezsilnej złości wargi, a tylko jej oczy ciskały błyskawice. Tak wygląda drapieżnik, który wie, że z potrzasku się nie wyślizgnie.
Korski, z kolei, zbliżył się do niej. Za wszystkie swe cierpienia, nie mógł się powstrzymać, by choć słowami nie pomścić się na niej.
— Potworze! — rzekł, patrząc na nią z pogardą. — Mógłbym się nad tobą znęcać i pastwić, jak ty to pragnęłaś uczynić ze mną! Lecz, zbyt szanuję samego siebie, żeby poniżyć się do tego stopnia! Choć zasłużyłaś na to! Czy wiesz, co ona zrobiła? — zwrócił się do Jadzi, wskazując na związaną Sonię. — Pochwyciła Morena..
— Morena! — wykrzyknęli jednocześnie Dulembianka i Zawiślak. — Więc, słuszne były nasze przypuszczenia!
— Pochwyciła Morena, gdyż wyznał wam, gdzie się znajduję i storturowała go tak, że był niepodobny do człowieka! Wybiła mu oko, zmiażdżyła stopę, poodrywała ciało od kości! A gdy konał, jeszcze żywego, wrzuciła do pieca! — wzniósł rękę w kierunku straszliwych drzwiczek. — Bo, te piece, to ich chluba! Tam palą oni niedogodnych sobie ludzi! A mnie, przywiązała do ściany, abym musiał patrzeć na to wszystko!
— A przedtem — dorzucił Zawiślak — zamordowała Martę! Och, choć jest ranna, chętnie zadałbym zbrodniarce jedną z tych wymyślanych mąk, by poczuła na własnej skórze, jak to smakuje!
Lecz, Jadzia potrząsnęła głową.
— Nie warto! — wymówiła. — I tak, nie ominie jej słuszna kara!
Tymczasem, Korski rozejrzał się dokoła.
— Ci dwaj zbóje — wskazał na nieruchomo leżące ciała garbusa i wysokiego mężczyzny — nie żyją! Ponieśli natychmiastową śmierć od strzałów pana Zawiślaka! Pani Sonia, również nie ucieknie! Opuśćmy, jaknajprędzej te podziemia, bo wprost wstrętem mnie napawa, każda tu spędzona chwila!
— Więc, chodźmy! — zadecydował szofer. — A ja wnet powrócę z policją do tych lochów!
Rzuciwszy ostatnie spojrzenie, na Sonię, która umyślnie odwróciła głowę, aby się nie spotkać z ich wzrokiem, wybiegli z podziemi, zagłębiając się w potajemne przejście. Jadzia podążała pierwsza, za nią Korski, a pochód zamykał Zawiślak.
Lecz, gdy znaleźli się w połowie korytarzyka, łączącego lochy z suterynami, gdzie mieściły się składy futer, nagle dobiegł ich głos Soni. Wydało się im, że zawołała wyraźnie.
— Nie wiadomo, czy wasze jest zwycięstwo!
Cóż miała oznaczać ta pogróżka? Jadzia, która pierwsza znalazła się w suterynach, wzruszyła ramionami.
— Jeszcze straszy? Ciekawe? Przecież wybrnęliśmy już ze wszystkich niebezpieczeństw!
Szybko przemknęli około wieszaka, który krył tajemnicę groźnych podziemi, a następnie przez szereg pustych sal, jęli się zbliżać, do kręconych schodków, wiodących na górę. Szczęśliwie dotarli do nich, a Jadzia już stawiała na pierwszym stopniu swą nóżkę, gdy wtem rozległ się przeraźliwy huk, cały gmach, rzekłbyś, zadrżał w posadach, tuż za niemi z trzaskiem zapadła się podłoga.
— Boże!
Gdyby się znajdowali dalej o kilka kroków, gdyby nie zdążyli dotrzeć do żelaznych schodków, pochłonąłby ich ten wybuch. Część magazynu runęła w jakąś otchłań, pozapadały się szafy i stoły.
— Rozumiem! — wykrzyknął nagle Korski. — To Sonia zgotowała nam tę niespodziankę i to oznaczały jej pogróżki! Toć, nadmieniała wyraźnie, że skoro tylko ze mną skończy, za pomocą jakiejś instalacji elektrycznej, wysadzą lochy w powietrze! Na nieszczęście, wypadł ten szczegół z mej głowy! Przeklęta zbrodniarka, mimo rany i utraty krwi, musiała się doczołgać do odpowiednich drutów i spowodowała katastrofę.
— Co za zaciekłość! — mruknął Zawiślak. — Chcąc nas przyprawić o zgubę, wolała sama śród gruzów zginąć! Naprawdę, demoniczna kobieta!
Nie mieli jednak czasu na dłuższe rozważania. Jadzia, jakby obawiając się, że straszliwy dom zgotować im może nową zasadzkę, pośpiesznie biegła po schodach, a w ślad za nią podążał Korski i szofer.
Górne pokoje, jak tego należało się spodziewać, były całkowicie puste. Przebrnęli je bez przeszkód. Przez okno, wydostali się z powrotem, na ulicę.
A dopiero, gdy nad ich głowami, rozpostarło się gwiaździste niebo i owiał ich powiew chłodnego powietrza, z piersi wydarło się westchnienie ulgi.
Teraz, naprawdę byli ocaleni.



ZAKOŃCZENIE.

Wykrycie „czrezwyczajki“ w Gdańsku, narobiło hałasu niemało, a Dulembianka, Zawiślak i Korski, stali się chwilowemi bohaterami dnia. Przypomniano w prasie niezwykłe porwania Kutiepowa, Agabekowa i innych, dokonane przez sowieckich agentów i zestawiano je z niniejszym wypadkiem.
Największe, bodaj, teraz przejęcie i najwięcej gniewu okazywał komisarz Fitzke.
— Do djabła! — wołał raz po raz, zapisując zeznania Jadzi i Korskiego, w towarzystwie innych niemieckich policyjnych dygnitarzy — Podobna zbójecka jaskinia, w samem centrum Gdańska! Schauderhaft! Zum Teufel! Szczęście, że najwybitniejsi prowodyrzy zginęli śród gruzów, inaczej darłbym z nich pasy! A pomniejszych pionków już ja wyłowię!
Zawiślak, który nie posiadając niezbitych dowodów dwulicowej gry Fitzkego, nie mógł wystąpić szczerze ze swemi podejrzeniami w szowinistycznym Gdańsku, a swe spostrzeżenia rezerwował dla polskich władz, uczynił jednak uwagę.
— Dziwnie nie sprzyjało powodzenie, panu komisarzowi! — rzekł, patrząc na szwaba złośliwie. — Stał, koło wieszaka, otwierającego wejście do podziemi, trzymał na nim nawet rękę i na myśl mu nie przyszło go poruszyć! A gdy chciałem to uczynić, odsunął mnie lekko...
Fitzke zaczerwienił się gwałtownie, pod gradem zdziwionych spojrzeń swoich kolegów.
— Bo... bo — bąkał — najlepszy policjant pobłądzić może!
— W rzeczy samej — ciągnął dalej nieubłaganie Zawiślak — popełniał pan błąd za błędem i tylko cudem udało się ocalić biednego pana Korskiego! Toć w sprawie zamordowania Marty Dordonowej i rzekomej ucieczki Morena, był pan również na fałszywym tropie! Twierdził pan stanowczo, że została zabita przez swego kochanka, który uciekł z nieistniejącą biżuterją, podczas gdy naprawdę porwali go sowieccy wysłannicy za to, że wskazał dom przy ulicy Langegasse.
— Ależ to był straszny łobuz ten Moren! — wykrzyknął Fitzke, pragnąc się usprawiedliwić. — Wszystkiego można się było po nim spodziewać.
— Wcale nie zamierzam go bronić! — odparł szofer. — Stwierdzam tylko „omyłki“ śledztwa! Wszak łatwo domyślić się było można komu zależało na tem, by zgładzić Morena i Martę!
— Kiedy...
Kilku niemieckich komisarzy, obecnych przy tej rozmowie, coraz dziwniej spoglądali na Fitzkego. On zaś sam kręcił się i pocił, pojmując, że polacy wiedzieli daleko więcej, niźli chcieli powiedzieć. W duchu przeklinał Sonię i postanawiał podać się bezzwłocznie do dymisji. Nie ominęły go jednak później daleko poważniejsze przykrości.
Dulembianka, wraz z Korskim i Zawiślakiem opuściliby natychmiast Gdańsk, gdyby ich nie wstrzymywały skarby Brasina. Choć Korski, po śmierci Czukiewiczowej był jedynym spadkobiercą depozytu, nie tyle kierowała nim myśl zawładnięcia tym majątkiem, bo miał względem niego zupełnie inne zamiary, ile przekonania się, co właściwie zawiera. Zaiste, tragiczny to był depozyt i wiele krwi na nim spoczęło. Krebs, Brasin, Czukiewiczowa, on sam, ledwie uszedł straszliwego niebezpieczeństwa.
To też niezwłocznie skierowali się do „Merkur Banku“, gdzie, wedle słów Czukiewiczowej, miał się znajdować pakiet, złożony przez Krebsa.
Przyjął ich wysoki, sztywny niemiec, dyrektor Schultz, w pierwszej chwili, zimno i bardzo nieprzychylnie. Może, przeczytawszy w pismach wzmianki o zamordowaniu Czukiewiczowej i Brasina, sądził, że nikt po depozyt się nie zgłosi i siłą konieczności, stanie się on jego własnością.
Gdy jednak posłyszał hasło, oraz ujrzał pierścionek, który Czukiewiczowa doręczyła przed śmiercią Korskiemu, a który dziwnym trafem nie wypadł z kieszeni, w czasie wszystkich przygód, jakie przeżył, rozchmurzył się nieco i mruknął.
— Marbra! Tak! Zgadza się! Początkowe litery imienia pani Czukiewiczowej i nazwiska Brasina! Krebs złożył depozyt, zaznaczając, bym wydał go temu, kto wymieni to słowo oraz okaże sygnet! Skoro tak jest, jak pan mówi — Korski, pokrótce zdążył mu wyłożyć, w jakich warunkach stał się właścicielem skarbu — nie będę czynił trudności! Omal, że nie okupił go pan swem życiem i krwią!
Wyszedł do sąsiadującego z gabinetem, w którym ich przyjmował pokoju, rozwarł dużą kasę i wyjął z tamtąd skórzaną walizę sporych rozmiarów.
— Proszę! — oświadczył powróciwszy, stawiając ją, bez wielkiego zachwytu, przed nimi na biurku.
A gdy rozwarło się wieko kuferka, nie mogli się powstrzymać od okrzyku. Zalśniły tysiącem iskier wspaniałe klejnoty, w dziennem świetle zagrały rubiny, szmaragdy i brylanty.
— Ależ to naprawdę cesarskie kosztowności! — zawołała Jadzia, przypominając sobie opowiadanie narzeczonego o pochodzeniu klejnotów. — Wspaniałe!
— Tak, wspaniałe! — przytwierdził Schultz. — I przedstawiają wartość wielu miljonów! Pan Korski dziedziczy przypadkowo, wielki majątek!
Ale Korski skrzywił się lekko.
— Wcale nie mam zamiaru — rzekł — zabierać tych skarbów dla siebie! Nie mam pojęcia, jaką drogą doszedł do ich posiadania Brasin i silnie wątpię, by otrzymał je od ich prawych właścicieli! Lecz, mniejsza z tem! Również nie leży w moich zamiarach zwracanie tych klejnotów sowietom! Złożę te kosztowności do dyspozycji skarbu polskiego, a on już najlepiej będzie wiedział, jak z niemi postąpić i wyciągnie z nich korzyści!
Jadzia i Zawiślak kiwali głowami, aprobując całkowicie decyzję Korskiego. Tylko Schultz, zerknął nieco ironicznie, jakby dziwiąc się „głupocie“ polaka, który dobrowolnie rezygnował z podobnej fortuny.
Prócz wspaniałych klejnotów, kuferek zawierał jeszcze sporą paczkę. Była ona starannie obwiązana sznurkiem, a na wierzchu znajdował się napis: „własność Marji Czukiewiczowej“. Kiedy Korski rozwiązał ją, ukazała się biżuterja, lecz daleko skromniejsza, rulony złota, zwitki dolarowych banknotów, oraz kartka, zapisana drobnem, kobiecem pismem.
Zawartość paczki, na pierwszy rzut oka, można było ocenić na kilkadziesiąt tysięcy, a bilet, skreślony ręką Czukiewiczowej, brzmiał następująco:
„Aby uprzedzić wszelkie nieporozumienia, oraz rozchwiać skrupuły tego, który depozyt odnajdzie, zaznaczam, że wszystko, co się znajduje w paczce, stanowi moją prywatną własność i niema nic wspólnego z majątkiem p. Brasina.
Przed kilkunastu laty, wyjechałam do Rosji, gdzie wyszłam za mąż za Czukiewicza, podczas gdy panieńskie moje nazwisko brzmiało Klimaszewska.
— Klimaszewska? — zawołał zdziwiony Zawiślak. — Ależ to samo nazwisko nosi i moja narzeczona, Lodzia!
— „Wyszłam zamąż za Czukiewicza, — czytał dalej Korski — bardzo zamożnego przemysłowca. Niestety, został on zabity w czasie przewrotu bolszewickiego, a fortuna jego rozgrabiona. To, co znajduje się w tej paczce, stanowi resztę znacznego ongi majątku. A jeśli i to udało mi się ocalić, zawdzięczam jedynie p. Brasinowi. Nietylko, dopomógł mi do wyjazdu z bolszewickiego piekła, ale zobowiązał się dostarczyć mój majątek do kraju. Oczywiście, o ile depozyt odbiorę, zniszczę tą karteczkę. Jeżeli pozostanie, oznacza to, że sama odebrać nie mogłam i zginęłam. Bo, zewsząd na mnie i Brasina porozstawiano zasadzki. Agenci czerezwyczajki, posądzają go, że zebrawszy znaczną fortunę, pragnie opuścić Sowiety, miłości zaś jego do mnie, przypisują tę... „zdradę“. Wcale niedwuznacznie przebąkiwano o tem, że gdyby Brasin uciekł, on i ja, gdziekolwiek się znajdziemy, poniesiemy śmierć...
— I spełnili swą pogróżkę! — szepnęła Jadzia.
— Co zawiera — brzmiał dalej list — depozyt Brasina, dobrze nie wiem! Podobno, klejnoty wielkiej wartości. Zamierzał on przekazać mi je, lecz nie chcę, co do nich wydawać żadnej decyzji, a ten, który kosztowności odnajdzie, sam będzie wiedział najlepiej, jak temi skarbami rozporządzić. Lecz, co się tyczy mojego, osobistego mająteczku, proszę by postąpił następująco: połowę zabrał sobie, za poniesione trudy, zaś drugą połowę doręczył żonie mego nieżyjącego brata, Klimaszewskiej. Oddawna straciłam z nią kontakt, nie wiem, ani gdzie przebywa, ani gdzie zamieszkuje. Posiada ona jednak, córkę Leokadję, którą pamiętam jako małą dziewczynkę i bardzo pragnęłabym, aby ten mająteczek, odziedziczony po mnie, dopomógł Lodzi w życiu, gdyż przypuszczam, że musi wraz z matką, znajdować się w ciężkich warunkach materjalnych. Oto, moja prośba, do której odbiorca depozytu, przypuszczam, że się zastosuje.

Marja Czukiewiczowa.

— Ależ, nie ulega najlżejszej wątpliwości! — wykrzyknął coraz bardziej zdumiony Zawiślak. — To mowa o Lodzi! Jej matka umarła przed rokiem, a ojciec, jak wynika z tego był rodzonym bratem Czukiewiczowej!
Korski skinął głową.
— Tak! — przytwierdził. — Depozyt ten stanowi bezwzględnie własność pańskiej narzeczonej, panny Lodzi! Dziedziczy ona wcale pokaźny mająteczek i sądzę, że może go przyjąć bez żadnych skrupułów! Co zaś mnie się tyczy, to zrzekam się z góry, wszelkiego wynagrodzenia! Zresztą słusznie! Bo, więcej tu pańskiej zasługi, niżli mojej?
Zawiślak uścisnął mocno dłoń Korskiego i uśmiechnął się szeroko. Wydawało się, że jeszcze nie wierzy, szczęściu, które tak nagle na jego narzeczoną spadło.
— Pozwoli to nam — bąknął po chwili — na zamienienie kawiarenki na jakiś lepszy interes.

Cała trójka, bez przygód, wraz ze zdobytemi skarbami, szczęśliwie, powróciła do Warszawy.
Tam, Korski złożył wspaniałe klejnoty Brasina do dyspozycji odpowiednich władz, a patrjotyczny jego czyn zdobył powszechne uznanie.
Lodzię, przeraził w pierwszej chwili otrzymany spadek. Dopiero, gdy przekonano ją, że majątek Czukiewiczowej, niema nic wspólnego z fortuną Brasina, niewiadomo jaką drogą zdobytą, zgodziła się ona przyjąć go. I jej uśmiechała się myśl, rozpoczęcia innego życia, zdala od dotychczasowych przykrości i niebezpieczeństw.
W czasie kilkudniowej, bowiem nieobecności narzeczonego była narażona na nowe napaści Tasiemeczki. Zdołała, jednak ich uniknąć, dzięki opiece Lutyńskiego, przyjaciela Zawiślaka, któremu ten, powierzył opiekę nad Lodzią. Prócz tego, policja zebrawszy dostateczny materjał osadziła, akurat w przeddzień powrotu Zawiślaka do Warszawy, Tasiemeczkę wraz z całą jego bandą w więzieniu, kładąc tem kres zbójeckim wystąpieniom. Proces Tasiemeczki ma się odbyć w najbliższej przyszłości i budzi powszechne zaciekawienie.
Ślub Jadzi z Korskim i Lodzi z Zawiślakiem odbył się przed kilku tygodniami. Jednocześnie, w tym samym kościele, zostały pobłogosławione obydwie pary.
Asystował tej ceremonji, dyrektor Dulemba, całkowicie już teraz z córką i zięciem pogodzony.
Choć śmierć Marty uczyniła na nim potężne wrażenie, wstydził się on nadal mocno swej przygody. Czuł, jak niesprawiedliwie postępował wobec Jadzi i Korskiego i obecnie zdwojoną czułością starał się im wynagrodzić tę krzywdę.
Przysięgał sobie również w duchu, na przyszłość być mniej kochliwym i zachowywać większą stateczność w swym wieku. Zamierzał unikać kobiet wogóle, a płomiennych brunetek, w szczególności.

KONIEC.






  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; najprawdopodobniej jest to pomylona linijka tekstu.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak dalszej części zdania.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.