Złoto i krew/Rozdział XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Złoto i krew
Podtytuł W szponach czerezwyczajki. Powieść sensacyjno-szpiegowska
Wydawca Bibljoteka Najciekawszych Powieści
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XVII.
W tragicznych podziemiach.

Korski, gdy opuściła go Sonia, a garbus uwolnił z oków, przeleżał długie godziny w samotności. Nic dziwnego, bo właśnie wówczas na górze, odbywała się rewizja i nikt ze zbójów nie miał czasu zajmować się porwanym. Leżał, zastanawiając się nad swem rozpaczliwem położeniem i coraz więcej ponure dręczyły go myśli. Och, jakaż ogarnęłaby Korskiego rozpacz, gdyby mógł się domyśleć, że tuż nad nim, w salach „Feniksa“, znajduje się Jadzia z Zawiślakiem, którzy przybyli, by go ocalić i, że nie udało im się dotrzeć do celi nieszczęsnego więźnia, li tylko, dzięki przewrotności komisarza Fitzkego.
Może na szczęście jednak, podobne myśli na chwilę nie powstały w jego głowie. Sam szukał sposobu ratunku i go nie znajdował. Wreszcie osłabiony narkotykiem i przeżytemi wypadkami, zasnął. Nic nie zmąciło jego snu. Wydało mu się tylko, po kilku godzinach, iż na korytarzu, przytykającym do celi, słyszy jęki, szamotanie się i okrzyki, jakby oprawcy siłą wprowadzali do podziemi nową ofiarę. Tak był jednak znużony, że nie zwrócił na to uwagi, a może, były to jeno senne majaczenia.
Gdy się obudził, sam nie mógł określić, ile czasu przespał. Celka bowiem była bez okien i nadal świeciła się pod sufitem elektryczna lampka.
Chciał się podnieść ze swego łoża. Lecz, choć nie był skrępowany, poczuł osłabienie takie i taki zawrót głowy, że nie mógł powstać i z powrotem bezsilnie opadł na posłanie. Teraz przypomniał sobie, że zapewne zgórą dobę nie jadł nic.
— Zmógł mnie głód i narkotyki! — pomyślał z rozpaczą. — Toć, gdyby oni przyszli teraz, nie mógłbym im stawić najlżejszego oporu!
Poczuł się całkowicie zdany na łaskę i niełaskę oprawców. A wiedział, że na ich litość nie może liczyć.
— Co robić? Co robić? — powtarzał w duchu z rozpaczą, nie znajdując wyjścia.
Znów przymknął oczy i leżał nieruchomo, trapiony najczarniejszemi przewidywaniami, gdy wtem rozległ się hałas u wejścia. Ktoś otwierał drzwi z klucza, a do celi wchodziło parę osób.
— Będę udawał, że śpię! — postanowił. — W ten sposób zyskam na czasie i siły powrócą!
Przez niedomknięte szpary powiek obserwował, co dokoła się działo. Do celi weszła Sonia, a w ślad za nią i garbus i zbliżyli się do łóżka, na którem spoczywał Korski.
Kobieta pochyliła się nad nim. Musiała nie po raz pierwszy tu zaglądać od chwili, gdy Korski stracił przytomność, bo wyrzekła.
— Znów śpi! Albo zemdlał! Zaraz go obudzę!
Szarpnęła kilkakrotnie mocno Korskiego za ramię, — daremnie.
— Nieprzytomny leży dobę! — pokiwał głową garbus. — Chcecie go ocucić?
Sonia, jakby sprawdzając, czy Korski nie udaje, ponowiła swe wysiłki. Spoczywał, niczem kłoda.
— W rzeczy samej nieprzytomny! — zadecydowała. — Zapytujecie, towarzyszu Godin, czy go ocucić? Trzeba koniecznie. Dotychczas nic nie udało mi się z niego wydobyć, a tu czas nagli!
Ale garbus się zawahał.
— Nie wiem, czy powie! — oświadczył, wskazując na Korskiego. — Zawziął się! Tem bardziej, że gdyby nawet wyznał wszystko, nie ocali mu to życia! A tu, musimy się śpieszyć! Należy załatwić się z tamtym łotrem i wysadzić w powietrze lochy!
Z oczów kobiety padł dziwny błysk.
— Tak! — wyrzekła. — Załatwić się z tamtym! To pilniejsze! I zlikwidować podziemia! Obecnie jest dziesiąta wieczór, a do rana nie może z nich pozostać ani śladu. Obiecałam Fitzkemu! A jeśli tego nie wykonam, Fitzke gotów tu przybyć i spełnić swą pogróżkę! Wtedy bylibyśmy ugotowani!
— Nie traćmy więc czasu! — mruknął garbus. — Jeszcze zdążymy powrócić do Korskiego i nie ominą go ulubione przez was, Soniu, tortury! Lecz, przódy, przygotujemy wszystko, aby nie zaskoczył nas żaden nieprzewidziany wypadek!
— Macie rację!
Rzuciwszy ostatnie spojrzenie na więźnia, odeszli.
Korski pozostał sam i odetchnął. Słaba to jednak była pociecha. Rozumiał, że w jego męczarniach nastąpiła tylko krótka przerwa, a posłyszana rozmowa nie wróżyła nic dobrego.
Miano się z kimś jeszcze rozprawić? Kim był ten towarzysz jego niedoli? Chcieli za kilka godzin wysadzić w powietrze podziemia, w jakich się znajdował, groziła więc nieuchronna zguba. A on przeleżał wśród majaczeń dobę bezsilny. Jakiś Fitzke znajdował się na ich tropie, lecz widocznie szedł im na rękę, bo dawał czas do zatarcia wszelkich śladów i zatuszowania zbójeckiej działalności. Z tej więc strony nie mógł się pojawić ratunek. I czy wogóle ten ratunek był możliwy. Najwyraźniej wspominał garbus, że gdyby nawet Korski wyznał wszystko, i miejsce, gdzie znajdowały się skarby ukryte przez Brasina i hasło, otwierające dostęp do nich, nie uchroniłoby go to od śmierci. Oczywiście, czyż mogli puścić wolno, tak niedogodnego, jak on, świadka?
Teraz dopiero Korski, rad był w duchu, że nie poddał się chwilowej słabości. Przychodziło mu bowiem już do głowy, by swym oprawcom złożyć szczere wyznanie — toć cała ta sprawa nie tyczyła go bezpośrednio — i tą ceną okupić wolność. Przekonywał się obecnie, że byłoby to tylko bezcelowe tchórzostwo.
— Lecz, co robić? Co postanowić? Oczekiwać spokojnie, póki te katy nie pojawią się powtórnie? Coś należało przedsięwziąć! Ale, co?
Leżał tak może godzinę, a może i dłużej, trapiony czarnemi myślami, gdy wtem straszliwy krzyk wyrwał go z tej zadumy. Krzyk człowieka, znajdującego się w straszliwych męczarniach, nad którym pastwią się w wyrafinowany sposób.
— Ach... ach... litości! — dobiegało pełne bólu wołanie po przez grube ściany.
Korski poderwał się na swem posłaniu.
— Mordercy! — wyszeptał z pasją. — To nad tym moim nieznanym towarzyszem się znęcają! Kto nim być może? I mnie, później oczekuje podobny los!
Pilnie nadsłuchiwał. Jęki dobiegały nadal, lecz coraz słabsze, aż w końcu całkowicie zamarły.
— Zabili go! — pomyślał ze zgrozą. — Zabili!
Lecz potworny ten wypadek obudził na nowo, całą uśpioną w nim dotychczas energję i przywołał jakby do życia.
Pod wpływem gniewu i podniecenia, porwał się na nogi, a choć tyle czasu nic nie miał w ustach, poczuł się gotów do walki i silny.
— Nie dam się zarżnąć, jak cielę! — mruknął.
Przeszedł się kilka razy po izdebce, rozprostowywując członki i szukał sposobu ratunku. Poruszył żelazem okute drzwi. Były mocno zamknięte i nie było marzenia, by przez nie wydostać się na wolność. Jeśli więc nie można uciec, należy wynaleźć jakąś broń, by móc przeciwstawić się napastnikom. Nagle padł jego wzrok na stojący w rogu izby drewniany stołek. Wie, co zrobi. Jest on mocny i ciężki. Wyrżnie nim pierwszego z brzega napastnika, gdy się pojawią i korzystając z zamieszania, postara się załatwić z resztą. Zaczaił się przy drzwiach i czekał.
Nie długo oczekiwał.
Wkrótce rozległy się odgłosy licznych kroków.
— Niech tylko otworzą drzwi! — zadecydował i wyżej podniósł stołek.
Istotnie wnet drzwi rozwarły się szeroko. Oprawcy, nie spodziewając się, że Korski odzyskał przytomność, szli, nie przedsiębiorąc żadnych ostrożności i rozprawiając pomiędzy sobą z ożywieniem. Pierwszy postępował mężczyzna w ciemnych okularach, z którym Korski już raz stoczył walkę, za nim garbus, a Sonia kroczyła na końcu.
— Masz! — ryknął, opuszczając z całej siły stołek na głowę wyższego mężczyzny.
Ten padł, a z piersi garbusa i Soni wydarły się pełne przerażenia okrzyki. Nie spodziewali się oporu więźnia i nie byli przygotowani na tę napaść.
Korski wykorzystał to natychmiast. Przeskoczywszy przez leżącego mężczyznę, potężnem kopnięciem obalił garbusa i pogonił za Sonią, która cofała się w głąb korytarzyka. Z kieszeni palta, które miała teraz narzucone na siebie, wyciągnęła błyskawicznie browning i tę broń podnosiła w kierunku Korskiego.
W swej zaciekłości nie zważał na niebezpieczeństwo. Przypadł do niej, usiłując pochwycić za rękę.
— B... u... u... m — rozległ się rewolwerowy strzał, lecz kula przeszła szczęśliwie mimo jego głowy.
— Ach, ty suko! — syknął i już miażdżył jej dłoń w potężnym uścisku.
Lecz, choć zdołał wykręcić rękę, trzymającą groźny browning, nie mógł całkowicie obezwładnić kobiety. Walczyła niezwykle zaciekle, kopiąc i drapiąc, a jednocześnie swoją osobą zagradzała mu przejście.
— Ach! — krzyknął nagle.
To garbus, tylko oszołomiony upadkiem, podpełzł podstępnie do Korskiego i pochwycił go za nogę. Mężczyzna w ciemnych okularach, aczkolwiek z trudem, lecz również podnosił się z ziemi.
— Puść, psie! — Korski usiłował wydobyć nogę z uścisku, ale w tejże chwili stracił równowagę. Zachwiał się i upadł na podłogę, a długie, niczem małpy, ręce garbusa pochwyciły go za gardło.
— A... a... a — zdołał tylko wycharczeć.
W korytarzyku zabrzmiał zły śmiech kobiety.
— Cóż, nie łatwa z nami sprawa! — szydziła Sonia. — Leżysz znów powalony, jak leżałeś i przedtem! Choć spisałeś się wcale dzielnie! Nigdy nie sądziłam, że po tak długim poście, na tyle siły i energji się zdobędziesz!
Palce garbusa tymczasem dławiły szyję Korskiego coraz mocniej. Garbus prawie leżał na nim i Korski daremnie usiłował wyrwać się z uścisku. Słabł teraz z każdą chwilą i czuł, że braknie mu sił, by podjąć na nowo walkę.
— Zaraz dam sznury — zawołała Sonia — to zwiążecie łajdaka! A wam nic się nie stało, towarzyszu Sieroża? — zwróciła się do wysokiego mężczyzny.
Ten stał, ocierając krew, spływającą z czoła.
— Trochę mnie potłukł! — mruknął. — Ale już ja się odpłacę!
Zbliżył się do garbusa i pomógł mu obezwładnić Korskiego ostatecznie.
Tymczasem Sonia wyciągnęła jakieś sznury z kąta.
— Zwiążcie go! Zwiążcie! — zawołała. — A później przytwierdźcie go do haka, który znajduje się w ścianie!
Nie upłynęło paru minut, a Korski miał skrępowane nogi i dłonie. Garbus wraz z Sierożą przyciągnęli go do jednej ze ścian, podnieśli i przytwierdzili do wbitego tam haka za wykręcone z tyłu ręce. Czy chciał, czy nie chciał, musiał pozostać w pozycji na pół stojącej, a na pół nad ziemią zawieszony, z konieczności patrząc wprost na swych oprawców.
Sonia przystanęła tuż przed nim.
Teraz mogła szydzić bezkarnie, wiedząc, że więzień poruszyć się nie może, ani nie stawi najmniejszego oporu.
— Ach! — jęły padać z jej ust na pozór słodkie słowa. — Pocóż było wyrabiać te wszystkie awantury! Zostałeś niepotrzebnie poturbowany, a myśmy szli do ciebie w jaknajlepszych intencjach! Chcieliśmy, abyś nam wymienił hasło Brasina, a wówczas zwrócilibyśmy ci wolność!
Nowa fala gniewu przypłynęła do piersi Korskiego.
— Nędzna kobieto! — wykrzyknął, przeszywając ją wzrokiem. — Dość kłamstw i obłudy! Dobrze podsłuchałem waszą rozmowę! Gdybym nawet posunął się podłości i zdradziłbym wam to hasło, również zabilibyście mnie najspokojniej!
— Takiś ty mądry! — błyski okrucieństwa zagrały w źrenicach Soni. — Udawałeś nieprzytomnego, a podsłuchiwałeś naszą rozmowę! Tem lepiej!
— Masz rację! Tem lepiej! Zadajcie mi prędzej śmierć i niech raz to już się skończy!
— Nie, kochanku! — potrząsnęła głową! — tak prędko nie zadaję śmierci! Bo śmierć czasem jest lepsza, niźli tortury, jakie umiem zgotować!
— Podła zbrodniarko!
— Będziesz mnie jeszcze błagał, bym oszczędziła ci męki i sam wszystko wyznasz, byle twój zgon nastąpił bezboleśnie!
— Przenigdy! — zawołał, choć z przerażenia zamarło w nim wszystko.
— Sam się przekonasz! Sprowadźcie tamtego! — skinęła w stronę garbusa. — Najwyższy czas skończyć z nim! A jego widok posłuży za ostrzeżenie!
Garbus wraz z wysokim mężczyzną bez słowa skierowali się do drzwi, sąsiadujących z celą, w której więziono Korskiego. Rychło znikli w pokoiku, a z tamtąd rozległ się przytłumiony jęk.
— Nieznajomy, którego dręczono! — wspomniał Korski i w naprężeniu oczekiwał, co dalej nastąpi.
Jęki stawały się coraz głośniejsze i nagle w drzwiach celi ukazał się garbus i Sieroża, wynosząc a raczej wlokąc za sobą więźnia. Widok był tak potworny, że Korski się wzdrygnął.
— Okropne!
Człowiek bowiem, którego ujrzał nie przypominał już prawie człowieka. Ubranie miał zdarte, był na pół nagi, a ze zmiażdżonej ohydnie stopy sączyła się krew. Zczerniała twarz, o wybiłem oku, przedstawiała jedną krwawą skorupę, a miast nosa widniała wielka rana. Widać było, że mężczyzna dogorywał i nie wiedział już, co się dokoła działo, a był zniekształcony tak potwornie, że Korski, który przejęty zgrozą, nie mógł oderwać oczu od tego straszliwego widoku, nie poznał go, w pierwszej chwili. Raptem jednak uderzyło go coś znajomego.
— Moren? — wyszeptał. — Czyż to możliwe? Moren?
Sądził, że się pomylił. Zaiste, trudno było rozpoznać w tych storturowanych strzępach ludzkich, stale wykwintnego awanturnika. Lecz słowa Soni wnet wyjaśniły okrutną prawdę.
— Tak, Moren! — wyrzekła. — A właściwie ten, który ongi był Morenem! Wiesz, czemu podobnie wygląda? — dodała, chcąc się pastwić nad Korskim. — Bo nas zdradził i to w twojej sprawie! Wyznał twojej narzeczonej, pannie Jadzi Dulembiance, gdzie mieści się dom, w którym ty obecnie się znajdujesz! Przypadkiem posiadł naszą tajemnicę, wydał ją i za to poniósł karę! Panna Jadzia dotarła nawet do naszej kryjówki i wczoraj wieczorem bawiła w tym domu! Może udałoby się jej i ciebie uwolnić, gdyby nie pewne nasze posunięcia, dzięki którym sparaliżowaliśmy jej zamiary! Teraz wiesz wszystko....
Korski szarpnął się rozpaczliwie w swych więzach, lecz mocne sznury, choć skrzypnęły, nie ustąpiły.
— Mordercy! Zbóje! — wyszeptał. — Biedny Moren! Częściowo okupił swą winę!
Tymczasem, z ust kobiety padł rozkaz.
— Otworzyć piec!
O jakim piecu mówiła? Cóż to miało znaczyć?
Garbus wraz z wysokim mężczyzną, posłuszni rozkazowi porzucili swego konającego więźnia, który padł na podłogę, niby okrwawiony, bezduszny tobół.
— Zaraz, towarzyszko Soniu!
Podeszli do jakichś sporych żelaznych drzwiczek, na które Korski początkowo nie zwrócił uwagi. Drzwiczki te wyglądały tak, jakgdyby wiodły do sporej komórki. Rozwarli je — i wnet na korytarz buchnął wprost tropikalny żar, docierając i do kąta, w którym stał przywiązany Korski.
— Nasz piec! — zjadliwie mruknęła Sonia, wskazując na ziejący ogniem olbrzymi otwór. Gdy się tam wrzuci człowieka, w przeciągu godziny nie pozostaje z niego ani śladu! Tylko, kupka popiołu!
Korski, drżąc z wewnętrznego podniecenia, oczekiwał, co dalej nastąpi.
— Wrzucić tam, zdrajcę! — wyrzekła krótko wskazując to na okrwawioną masę, to na buchające płomienie.
Garbus podszedł do storturowanego i dźwignął go brutalnie za ramiona do góry. Powoli, w milczeniu, wlókł go w stronę straszliwego, ognistego otworu.
— Zbóje! — wyszeptał Korski, przeklinając swe więzy i swą bezsilność.
Widok to był potworny, ale nie mógł oderwać wzroku od niego. Garbus coraz bliżej przysuwał się do pieca. Nagle przystanął i podniósł swą ofiarę.
— Wrzucaj, prędzej!
Wtem wydało się Korskiemu, że Moren pod wpływem okropnego żaru, czy też tknięty przeczuciem śmierci, na chwilę oprzytomniał. Rozwarło się jego drugie, niewybite oko, pobiegło po oprawcach, a wreszcie zatrzymało się na Korskim z jakąś niemą rozpaczliwą prośbą. Jednocześnie poruszyły się okrwawione wargi, niby szepcąc cicho niezrozumiałe słowa:
— Tak... tak... żywego człowieka! — zawył prawie Korski, wstrząśnięty do głębi — Katy! Katy!...
Szarpnął się znowu gwałtownie i znowu więzy nie ustąpiły, a okrzyk jego przebrzmiał bez wrażenia. Ciało Morena wzniosło się wysoko i znikło w morzu płomieni.
— A... a... — zabrzmiał jeszcze jakiś jęk i Korski zamknął oczy, nie chcąc dalej się patrzeć na potworne widowisko.
Garbus, tymczasem, najspokojniej, jakgdyby nic nie zaszło, zamykał drzwiczki.
— Skończone! — burknął.
— Tak! — wyrzekła Sonia — Skończyliśmy z jednym, a zaraz załatwimy się z tym drugim ptaszkiem! Sprawdź, tylko Godin, czy elektryczne druty do prochów zostały należycie założone! Bo, gdy i pan Korski znajdzie się w piecu, należy natychmiast wysadzić w powietrze podziemia!
Garbus, wraz z wysokim mężczyzną, podeszli do jednej ze ścian korytarza i badali tam jakąś instalację.
— Wszystko gotowe! — oświadczył wreszcie garbus.
— Skoro gotowe i nikt nam nie przeszkodzi — oświadczyła kobieta — to możemy rozpocząć zabawę!
Zbliżyła się do Korskiego, który wciąż trzymał oczy zamknięte.
— Zamknąłeś oczy? — jęła swym zwyczajem szydzić — Takie wrażenie wywarła śmierć przyjaciela?
Milczał.
— Widzisz, co potrafimy zrobić z człowieka! — pastwiła się nad więźniem — I ciebie nie ominą te same tortury! Najprzód — lekko dotknęła palcami jego nogi — zmiażdżymy stopę, a później posuniemy się wyżej... He... he... Ciekawe... Chyba, że zgodzisz się wyznać hasło Brasina! Wówczas, gwarantuję bezbolesną śmierć! Sama ci dam truciznę, lub jeśli wolisz, w czasie wybuchu, w podziemiach zginiesz!
Nie odparł, ani słowa. Tylko, w duchu powtarzał błagalną modlitwę.
— Boże! — prosił — pozwól, bym zaraz umarł! By pękło mi serce! Niechaj ci oprawcy, nie cieszą się z mej męki, lub niechaj ta męka nie wyrwie mi jakiego nieopatrznego słówka!
Sonia obserwowała go bacznie.
— Milczysz? — syknęła — Zaraz zaśpiewasz! Godin, — przynieś tu szczypce!
Garbus znikł na chwilę w izbie, w której Morena więziono i wnet z tamtąd powrócił z jakiemś potwornem narzędziem. Podszedł do Soni, podczas gdy wysoki mężczyzna, towarzysz Sieroża, pozostał przy wyjściu, wiodącem z korytarzyka na górę.
— Pochwyć go za nogę!
Korski poczuł jakieś ostre dotknięcie. Otworzył oczy. Daremnie usiłował usunąć stopę. Garbus, z twarzą wykrzywioną okrutnym uśmiechem, powoli chwytał go żelaznemi kleszczami, jakby się lubując przerażeniem ofiary.
— Potwory! — zawołał nagle Korski — Zbóje, bez serca i sumienia! Czyż nie znajdzie się nikt, ktoby was ukarał za wasze zbrodnie!
— Bądź spokojny, nikt... — jęła mówić Sonia, lecz nie dokończyła zdania.
— Bu...u um... — huknął w tejże sekundzie strzał, a garbus, trafiony śmiertelnie, runął na podłogę. Struga krwi jęła się sączyć z jego głowy, a groźne szczypce poleciały z brzękiem, daleko.
Na progu stał Zawiślak z dymiącym w ręku browningiem, a tuż za nim widniała postać Jadzi Dulembianki.
— Co to? Skąd? — wybełkotała z przestrachem Sonia.
A Korski wprost nie wierząc własnym oczom zawołał:
— Cud! Cud! Jadzia przybyła mnie ocalić!
Zawiślak przeszył gniewnem spojrzeniem Sonię. Wyrzekł ostro.
— Znalazł się nareszcie ktoś, kto potrafi was ukarać za wasze łajdactwa! Ręce do góry! Lub, zginiecie, jak zginął wasz towarzysz!
Ale zarówno, stojący przy drzwiach wysoki mężczyzna, jakoteż i Sonia, zdążyli ochłonąć z przerażenia. Nie zwracając uwagi na wycelowane w ich stronę browningi Jadzi i Zawiślaka, w jakimś ataku dzikiej furji, rzucili się ku nim, starając się ich obezwładnić.
— Jeszczeście nas nie pochwycili!
I powiodło im się, dziwnie. Bo, choć Jadzia z Zawiślakiem wypaliła jednocześnie, oboje chybili i żadnej krzywdy napastnikom nie uczyniły ich kule.
— A teraz...
Z konieczności zawiązała się walka. Ale, silny szofer szybko sobie poradził z przeciwnikiem. Zdzielił go najprzód mocno pięścią przez łeb, a później, gdy ten się zachwiał, wystrzeli do niego dwukrotnie.
— Ma dość! — pomyślał, widząc, że wysoki mężczyzna osunął się na ziemię.
Teraz obejrzał się gwałtownie. Lecz, jeśli on prędko odniósł zwycięstwo, nie można było tego powiedzieć o Jadzi. Sonia napadła na nią tak gwałtownie, że nie tylko wykręciła rękę, trzymającą browning, ale starała się zdusić ją drugą, za gardło. Choć, Dulembianka broniła się, jak mogła, znać było, że jej poczyna braknąć tchu.
— Puść! — krzyknął szofer, uderzając Sonię mocno po ramieniu.
Lecz Sonia ani myślała puścić. W tejże chwili, udało się jej, wyrwać browning z dłoni Jadzi i ten skierowała w kierunku szofera.
— Ach, tak! — krzyknął i bez namysłu wystrzelił. Jęk wydobył się z piersi Soni, palce wypuściły rewolwer i zatoczyła się na ścianę. Później powoli, poczęła się osuwać, krwawiąc na ziemię. Kula strzaskała jej ramię.
— Masz, czegoś chciała! — mruknął Zawiślak, podnosząc browning z podłogi, który wypadł z dłoni kobiety i chowając go do kieszeni. — Nie prędko, ukąsisz żmijo! Również, ci dwaj zbóje, zdaje się skonali!
Tymczasem, Jadzia już przypadła do Korskiego, który w obawie o jej los, z rozszerzonemi z przestrachu oczami obserwował przebieg walki.
— Sznury! Prędzej rozwiążmy te sznury!
Szofer również podbiegł do Korskiego.
— Oto, pan Zawiślak! — wskazała na szofera, którego nie znał. — Szczery i oddany przyjaciel, który dopomógł do twego uwolnienia!
Korski, z nadmiaru szczęścia, z trudem wyrzucał z siebie oderwane zdania.
— Jadziu! Jadziu! To ty, naprawdę! Wprost mi się wierzyć nie chce!
— Ja... ja... — mówiła, rozwiązując gorączkowo wraz szoferem więzy. — Zdążyliśmy w sam czas! Jeszcze sekunda, a zamęczyliby cię ci zbóje!
Wreszcie, więzy opadły i Korski z ulgą rozprostował ręce.
— Uf! — wyrzekł. — Nie chciałbym się znaleźć po raz drugi w podobnem położeniu!
Dulembianka, ze łzami w oczach, patrzyła na głębokie krwawe pręgi, jakie wytłoczyły sznury, przerzynając dłonie Korskiego.
— Ileś się musiał wycierpieć, biedaku! — wyszeptała. — Jak męczyli cię, ci zbóje!
Przypadła teraz do jego piersi i jęła go osypywać pocałunkami.
— Bogu dzięki — odparł — minęło niebezpieczeństwo! Szczęście to wielkie, żeś mnie odnalazła, Jadziu!
— Tak, tak, szczęście! — powtarzała, tuląc się coraz mocniej.. — A te łotry, dostali za swoje...
Raptem, Zawiślak, który w milczeniu, rozczulony, obserwował tę scenę, pobladł i gwałtownie wykrzyknął.
— Schylić głowy!
Takie przerażenie rysowało się we wzroku szofera, że choć nie wiedzieli, o co mu chodzi, odruchowo zastosowali się do tego rozkazu. W tejże chwili, ponad ich czołami przeleciał jakiś metalowy przedmiot, ciśnięty z wielką siłą i z brzękiem odbił się o ścianę, nie czyniąc im krzywdy.
— A psia krew! — zaklął Zawiślak. — Znowu kąsasz, żmijo!
To Sonia, mimo rany podniosła się z klęczek, a korzystając z tego, że uwaga obecnych była zaprzątnięta czem innem, pochwyciła, leżące na podłodze szczypce i z całej mocy rzuciła niemi w stronę Jadzi i Korskiego. Gdyby podejrzanego ruchu, szofer nie był spostrzegł w porę, Dulembianka i jej narzeczony zostaliby ciężko poranieni, lub mieli głowy rozbite.
— Ty łajdaczko! — podbiegł teraz szofer do Soni i powalił ją na podłogę. — Mimo rany, się rzucasz? Czekaj, już ja cię skrępuję.
Pochwycił sznury, te same, któremi niedawno był skrępowany Korski i starannie jął wiązać ją. Najprzód otoczył nogi, a później przytwierdził zdrową rękę do ciała. Potem przewinął chustką zranione ramię.
— Nie poruszysz się prędko! — mruknął. — Zaczekasz w tym stanie, dopóki nie sprowadzimy policji! Ta ci nałoży lepszy opatrunek!
— Zaopiekuje się tobą — złośliwie dodała Jadzia — twój przyjaciel, komisarz Fitzke! Lecz, tym razem, nie będzie mógł grać komedji!
Sonia leżała teraz nieruchomo, gryząc w bezsilnej złości wargi, a tylko jej oczy ciskały błyskawice. Tak wygląda drapieżnik, który wie, że z potrzasku się nie wyślizgnie.
Korski, z kolei, zbliżył się do niej. Za wszystkie swe cierpienia, nie mógł się powstrzymać, by choć słowami nie pomścić się na niej.
— Potworze! — rzekł, patrząc na nią z pogardą. — Mógłbym się nad tobą znęcać i pastwić, jak ty to pragnęłaś uczynić ze mną! Lecz, zbyt szanuję samego siebie, żeby poniżyć się do tego stopnia! Choć zasłużyłaś na to! Czy wiesz, co ona zrobiła? — zwrócił się do Jadzi, wskazując na związaną Sonię. — Pochwyciła Morena..
— Morena! — wykrzyknęli jednocześnie Dulembianka i Zawiślak. — Więc, słuszne były nasze przypuszczenia!
— Pochwyciła Morena, gdyż wyznał wam, gdzie się znajduję i storturowała go tak, że był niepodobny do człowieka! Wybiła mu oko, zmiażdżyła stopę, poodrywała ciało od kości! A gdy konał, jeszcze żywego, wrzuciła do pieca! — wzniósł rękę w kierunku straszliwych drzwiczek. — Bo, te piece, to ich chluba! Tam palą oni niedogodnych sobie ludzi! A mnie, przywiązała do ściany, abym musiał patrzeć na to wszystko!
— A przedtem — dorzucił Zawiślak — zamordowała Martę! Och, choć jest ranna, chętnie zadałbym zbrodniarce jedną z tych wymyślanych mąk, by poczuła na własnej skórze, jak to smakuje!
Lecz, Jadzia potrząsnęła głową.
— Nie warto! — wymówiła. — I tak, nie ominie jej słuszna kara!
Tymczasem, Korski rozejrzał się dokoła.
— Ci dwaj zbóje — wskazał na nieruchomo leżące ciała garbusa i wysokiego mężczyzny — nie żyją! Ponieśli natychmiastową śmierć od strzałów pana Zawiślaka! Pani Sonia, również nie ucieknie! Opuśćmy, jaknajprędzej te podziemia, bo wprost wstrętem mnie napawa, każda tu spędzona chwila!
— Więc, chodźmy! — zadecydował szofer. — A ja wnet powrócę z policją do tych lochów!
Rzuciwszy ostatnie spojrzenie, na Sonię, która umyślnie odwróciła głowę, aby się nie spotkać z ich wzrokiem, wybiegli z podziemi, zagłębiając się w potajemne przejście. Jadzia podążała pierwsza, za nią Korski, a pochód zamykał Zawiślak.
Lecz, gdy znaleźli się w połowie korytarzyka, łączącego lochy z suterynami, gdzie mieściły się składy futer, nagle dobiegł ich głos Soni. Wydało się im, że zawołała wyraźnie.
— Nie wiadomo, czy wasze jest zwycięstwo!
Cóż miała oznaczać ta pogróżka? Jadzia, która pierwsza znalazła się w suterynach, wzruszyła ramionami.
— Jeszcze straszy? Ciekawe? Przecież wybrnęliśmy już ze wszystkich niebezpieczeństw!
Szybko przemknęli około wieszaka, który krył tajemnicę groźnych podziemi, a następnie przez szereg pustych sal, jęli się zbliżać, do kręconych schodków, wiodących na górę. Szczęśliwie dotarli do nich, a Jadzia już stawiała na pierwszym stopniu swą nóżkę, gdy wtem rozległ się przeraźliwy huk, cały gmach, rzekłbyś, zadrżał w posadach, tuż za niemi z trzaskiem zapadła się podłoga.
— Boże!
Gdyby się znajdowali dalej o kilka kroków, gdyby nie zdążyli dotrzeć do żelaznych schodków, pochłonąłby ich ten wybuch. Część magazynu runęła w jakąś otchłań, pozapadały się szafy i stoły.
— Rozumiem! — wykrzyknął nagle Korski. — To Sonia zgotowała nam tę niespodziankę i to oznaczały jej pogróżki! Toć, nadmieniała wyraźnie, że skoro tylko ze mną skończy, za pomocą jakiejś instalacji elektrycznej, wysadzą lochy w powietrze! Na nieszczęście, wypadł ten szczegół z mej głowy! Przeklęta zbrodniarka, mimo rany i utraty krwi, musiała się doczołgać do odpowiednich drutów i spowodowała katastrofę.
— Co za zaciekłość! — mruknął Zawiślak. — Chcąc nas przyprawić o zgubę, wolała sama śród gruzów zginąć! Naprawdę, demoniczna kobieta!
Nie mieli jednak czasu na dłuższe rozważania. Jadzia, jakby obawiając się, że straszliwy dom zgotować im może nową zasadzkę, pośpiesznie biegła po schodach, a w ślad za nią podążał Korski i szofer.
Górne pokoje, jak tego należało się spodziewać, były całkowicie puste. Przebrnęli je bez przeszkód. Przez okno, wydostali się z powrotem, na ulicę.
A dopiero, gdy nad ich głowami, rozpostarło się gwiaździste niebo i owiał ich powiew chłodnego powietrza, z piersi wydarło się westchnienie ulgi.
Teraz, naprawdę byli ocaleni.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.