Złoto i krew/Rozdział XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Złoto i krew
Podtytuł W szponach czerezwyczajki. Powieść sensacyjno-szpiegowska
Wydawca Bibljoteka Najciekawszych Powieści
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XIV.
Więzienie Korskiego.

Kiedy Korski się ocknął, spostrzegł, że leży w jakimś pokoiku, na wąskiem, żelaznem łóżku.
Izdebka była mała, znajdująca się zapewne, w podziemiach, bo nigdzie nie widać było okna, a całe jej urządzenie, prócz łóżka stanowił drewniany stół i parę krzeseł. Oświetlała ją, umieszczona, wysoko pod sufitem, elektryczna lampka, a prowadziły do niej tylko jedne drzwi, żelazem obite.
— Wywieziono mnie... — pomyślał — Dom w Gdańsku... Nieznana ulica... Lochy...
Z trudem usiłował zebrać wspomnienia, lecz, tak był osłabiony od licznych otrzymanych uderzeń, oraz tak jeszcze pozostawał pod działaniem narkotyku, że rychło przymknął oczy i zapadł w ponowny bezwład.
— Jakiż ja jestem słaby! — stwierdzał resztką świadomości — Toć, gdyby chcieli mnie teraz zamordować, nie mógłbym nawet się bronić! Uczynią ze mną, co zechcą!
Zasnął. A gdy spał, wydawało mu się, że do pokoiku wchodzą jacyś mężczyźni. I garbus i napastnik, w ciemnych okularach i inni nieznani ludzie. Pochylając się nad nim, coś szepczą do siebie. Jest tam również młoda kobieta.
— Kobieta? — zastanawiał się, śród majaczeń — Skąd tu kobieta? Ależ, ja gdzieś widziałem ją już przedtem?
Później, wszystko znikło. Dopiero, po upływie kilku godzin, nawiedziły go, nowe senne marzenia.
W izdebce pojawiła się powtórnie kobieta. Tym razem była sama. Podeszła do łóżka i wpiła się w Korskiego uporczywem wzrokiem.
Śniło mu się dalej, że siadła na krawędzi łóżka, pochyliła się nad nim.
Wielkie jej oczy wprost przeszywały Korskiego, a usta poruszały się, niby coś rozkazując. Dziwnego doznawał wrażenia. Że ta nieznajoma kobieta widzi go na wylot, że nie ukryje się przed nią żadna tajemnica, że ze wszystkiego musi się jej zwierzyć. Szczególniej stało się to dręczące w pewnym momencie, kiedy wydało mu się, że wymówiła:
— Jakie Brasin pozostawił hasło?
Na tyle dręczące, że Korski mało nie wykrzyknął — Marbra!
Nie wykrzyknął tego jednak, powstrzymany jakąś resztką woli i ocknął się ze swych majaczeń niespodzianie, zlany zimnym potem.
— Co to?
Więc nie śnił. Na krawędzi wąskiego, żelaznego łóżka w rzeczy samej siedziała niewiasta. Brunetka, o ognistych oczach, zmysłowych wargach, dokoła których zarysowywał się wyraz okrucieństwa. Była ubrana tylko w jakiś luźny szlafrok i gdyby Korski nie uświadomił sobie w tej chwili, że został porwany i uwięziony w jakiejś nieznanej celi, byłby przekonany, że to jeno swawolna damulka go odwiedza.
Zdumiał się jednak bardzo, choć wydało mu się, że twarz nieznajomej już gdzieś, jak przez mgłę widział.
— Pani? — wypadło z jego ust zdziwione zapytanie. Lekki uśmiech zabrzmiał w odpowiedzi.
— Ja!
— Ale, któż pani jest i czego właściwie chce odemnie?
— Jestem niewiastą, która przyszła pana wybawić! — zabrzmiał drwiący głos o cudzoziemskim akcencie.
— Mnie, wybawić?
— Pewnie! — jej szlafrok rozchylił się prowokująco, ukazując jędrne piersi i cienką bieliznę — Nie udała się jedna próba, może uda się inna!
— Próba?
— Nieraz mi się udawało — mówiła spokojnie, pokazując rząd oślepiająco białych zębów — gdy ktoś spał, bez żadnej hypnozy, wprost sugestywnym szeptem, wydobyć z niego różne tajemnice! Tego sposobu nauczyłam się na Wschodzie i w ten sposób tam zazdrosne żony, w czasie snu, wydostają sekrety swych mężów! Pan obudził się za prędko! Skoro więc, nic nie mogłam z niego wyciągnąć, kiedy leżał uśpiony, może będę szczęśliwsza na jawie!
— O co, pani chodzi?
— O te maleńkie słówko, które otwiera drogę do skarbów Brasina! Pan je zna!
— Ach!
Teraz dopiero sobie uświadomił, gdzie widział tę kobietę. Była to, ta sama nieznajoma, która otworzyła drzwi, kiedy go wnoszono do domu, w stanie napół przytomnym. Wówczas, niby przez mgłę, rozróżnił jej rysy, oraz zapamiętał, że napastnicy ją nazywali towarzyszką Sonią.
— Ach! — zawołał — Towarzyszka Sonia! To pani jest przywódczynią tej bandy!
— Hm... — mruknęła złośliwie — Zna pan nawet moje imię! Udawał pan więc, tylko wtedy omdlenie! Tak, Sonia! A jeśli to tak bardzo pana zaciekawia, to może tu istotnie wiele odemnie zależy!
— Co za łotrostwo! — wykrzyknął, ogarnięty nagłym gniewem, przypominając sobie śmierć Czukiewiczowej i swoje porwanie — Co za łotrostwo! Wywieźliście mnie tutaj, zdaje się do Gdańska i sądzicie, że wszystko wam ujdzie bezkarnie? Że nikt nie natrafi na ślad waszych zbrodni! Że policja nie pocznie was szukać? Przekonany jestem, że już rozpoczęto za wami energiczny pościg i że władze rychło natrafią na tę zbójecką jaskinię!
Głośny śmiech zabrzmiał w odpowiedzi na te jego słowa.
— Takiś tego pewny, przyjacielu! — odparła, wzruszając ramionami — My, przeciwnie, nie żywimy żadnych obaw! Nie zapominaj, że jesteś w Gdańsku, a miasto te znajduje się całkowicie pod władzą hitlerowców! Niezbyt oni nas lubią, ale szczególniej nie cierpią polaków i nie wiele ma tu do gadania wasza policja! Zapewniam cię, że nikt się tu zbytnio tem nie przejmie, że zginął jakiś polak!
Korski, ze złością, zagryzł wargi.
— Sprawiedliwość — mruknął — jest wszędzie jednakowa i nigdzie morderstwa nie są tolerowane!
Wzruszyła wzgardliwie ramionami.
— Sądzisz? Rychło, przekonasz się, że się dzieje inaczej! Znalazłeś się w naszej władzy i nikt cię stąd nie potrafi wyrwać! Pojąłeś? Dlatego też, radzę ci, póki czas, zastanów się dobrze i nie baw w głupi upór! Odpowiedz szczerze na kilka zapytań, a kto wie może będziesz wolny!
— Nie wiem, o niczem! — odrzekł szorstko! — Ani, o żadnym haśle, ani o tajemnicach Brasina!
— A ja twierdzę, że wiesz doskonale i dużo ciekawych rzeczy ci powtórzyła Czukiewiczowa przed śmiercią.
— Nie!
— Powtarzam, nie baw się w głupi upór! Jeśli postąpisz rozsądnie, gotowi ci jesteśmy nawet wypłacić znaczniejszą sumę!
— Nie potrzebne mi są wasze pieniądze!
— Lub ja, zakocham się w tobie...
Szlafrok prawie całkowicie spadł z jej ramion; spozierała na niego wyzywająco. W rzeczy samej aż biła od niej zmysłowa, wschodnia uroda, a wielkie, płomienne oczy, z których znikł na chwilę, wyraz okrucieństwa, rzucały jakieś nieokreślone obietnice.
Lecz Korski daleki był od zwrócenia uwagi na te, napół obnażone wdzięki.
— Bezwstydna kobieto! — syknął — Naigrawać się przyszłaś tu ze mnie, czy też uwodzić, niczem nierządnica?
— A, chociażby! — bliżej pochyliła się nad nim.
— Precz! — zawołał, podrywając się na swem posłaniu, gwałtownie, aby ją odepchnąć.
Ale w tem stała się rzecz nieoczekiwana. Musiała się ona przygotować na ten ruch swego więźnia. Bo, nagle za naciśnięciem jakiejś ukrytej w łóżku sprężyny, poruszanej jej palcami, wyskoczyły żelazne obręcze, pochwytując Korskiego za nogi i ręce. Poczuł się niby przykuty do łoża. Legł nieruchomo wyciągnięty, nie mogąc stawić najlżejszego oporu.
— Ach! — jęknął tylko.
Ona zerwała się ze swego miejsca.
— Tak będzie lepiej! — z jej piersi wydarł się okrzyk, nie wróżący nic dobrego — Zagramy, w otwarte karty!
Znać było, że z twarzy kobiety spadła maska. Teraz wyraz okrucieństwa zarysował się na jej obliczu w pełni, a oczy świeciły dzikim triumfem. Tak raduje się kotka, gdy w swe pazury pochwyci bezbronną mysz, lub tygrysica, gdy czuje, że z jej szponów nie wyślizgnie się ofiara.
— Tak będzie lepiej! — powtórzyła — Chciałam postąpić z tobą po ludzku, aleś sam odrzucił moje najlepsze zamiary! Nie martwię się tem! Wolę zeznania ceną męki wydobyte, niźli okupione różnemi obietnicami!
Szarpał się teraz daremnie w swych żelaznych okowach, nie mogąc się poruszyć. Czuł swą całkowitą bezsilność, a ze wzroku kobiety wnioskował, że oczekują go rzeczy najstraszniejsze.
— Bo to, co cię spotkało, ongi w Warszawie — mówiła — było tylko dziecinną igraszką! Bicie, lub przypiekanie gorącem żelazem, to zabawa dobra dla chamów. Ja postępuję inaczej! Lubię powoli wbijać szpilki za paznokcie, lub drzeć pasy ze skóry! A gdy ofiara mdleje, poić ją wódką i cucić, by mi nie umarła za prędko! Tak byś ujrzał własne, obnażone żebra! Pojmujesz? Znajduję rozkosz w tem powolnem, długiem znęcaniu się! A gdy więzień błaga o litość, jeszcze więcej podniecają mnie jego skargi...
— Łajdaczko! — wyszeptał.
— Wreszcie wyznaje, wszystko co chcę, ale wtedy już i tak jest zapóźno!
Odwrócił głowę.
— Będzie za późno — ona tymczasem mówiła dalej — i nic nie wskórasz! A wiesz, co później robimy, by nie pozostało śladów? Ztorturowane, zniekształcone ciało wrzucamy do pieca! Czytałeś pewnie niejednokrotnie w pismach o naszych piecach! Są to olbrzymy, które w przeciągu godziny najdokładniej spalą każdego! I ty znajdziesz się tam!
Badała uważnie, jakie wrażenie czynią na nim jej słowa, pragnąc się lubować jego przerażeniem. Lecz on, choć poruszony do głębi, usiłował swej twarzy nadać obojętny wyraz.
— Nie dam nic poznać po sobie! — myślał.
Ona tymczasem dodała.
— I przez co to wszystko? Przez sprawę, która cię nic nie obchodzi i pieniądze, które nie należą do ciebie!
I Korski, w gruncie był tego samego zdania. Lecz teraz nie ustąpiłby za nic. Wściekłością go napawało bezczelne postępowanie tych katów i morderców i wolał już wybrać najgorszy los, niźli przyznać się do słabości.
Milczał.
— Więc zaraz zaczniemy! — wyrzekła, dziwnie błyskając oczami. Podeszła do umieszczonej w ścianie szafki i otworzyła. Zabłysł tam szereg jakichś groźnych przyrządów. Może w rzeczy samej, jęłaby się wnet pastwić nad nieruchomo leżącym i przykutym do łóżka stalowego obręczami Korskim, gdyby w tej chwili nie nastąpiła nieoczekiwana przeszkoda. W drzwi ktoś zastukał gwałtownie, a zewnątrz rozległo się niecierpliwe wołanie.
— Towarzyszko Soniu! Towarzyszko...
— Czego chcecie? — skrzywiła się niechętnie, jak ktoś, komu przerwano najlepszą zabawę.
— Chodźcie... chodźcie...
— Masz szczęście! — mruknęła, spozierając na Korskiego. — Ale, rychlej, czy później nie unikniesz swego losu!
Pośpiesznie zatrzasnęła szafkę z narzędziami tortur i wyszła, starannie zamykając drzwi za sobą. Na korytarzu oczekiwał ją garbus. Był widocznie wzburzony.
— Słuchajcie, Soniu! — wymówił przyciszonym głosem. — Ciśnijcie tego idjotę do czorta! Zaszły ważniejsze wypadki!
— Co się stało?
— Telefonował komisarz Fitzke! Jest źle! Polskie władze są na naszym tropie!
— Niemożebne! — zawołała, drgnąwszy. — Przecież jesteśmy tak znakomicie zakonspirowani! Czyżby nas kto wysypał?
Najwidoczniej! Wiedzą i o firmie „Feniks“! I o tem, że pod składami futer mieszczą się lochy! Znają i wasze nazwisko!
— Dziwne! Bardzo dziwne! Któż to mógł uczynić? Wszak wśród nas zdrajców niema!
Garbus nie dał na to zapytanie odpowiedzi, tylko dalej zdawał relację.
Fitzke żąda, abym natychmiast stawił się u niego! Wiem, co to znaczy! Nigdy nie wiadomo, czem podobna rozmowa zakończyć się może!
— Jadę z wami! — wyrzekła energicznie kobieta. — Tu niema czasu do stracenia! I jak zawsze pomyślnie wszystko ułożę?
I zapominając nawet o tem, że Korski pozostał przykuty do swego łoża, odwróciła się, by pobiec pośpiesznie w stronę schodów, które wiodły na górę.
Lecz garbus przypomniał jej o istnieniu więźnia.
— Czy przyznał się? — zapytał, wstrzymując ją za ramię i wskazując w kierunku drzwi izdebki.
— Nie! — odrzekła, ze złym błyskiem w oczach. — Nadal udaje bohatera! Starałam się go skłonić różnemi obietnicami, lecz wszystkie odrzucił dumnie! Ale już zaśpiewa on w moich rączkach! A wolę nawet ten upór, niźli przyznanie zdobyte obietnicami, których i tak nie mogłabym później dotrzymać.
— Oczywiście! — skinął głową garbus. — W żadnym wypadku żywym, nie wypuścimy go z naszych rąk!
Ona uderzyła się raptem w czoło.
— Słuchajcie! — zawołała. — Ja idę się przebrać, wy zaś uwolnijcie z oków Korskiego. I tak nam nie ucieknie, a gotów z przerażenia całkiem osłabnąć! Wtedy nie byłoby dobrej zabawy! Toć najdalej za kilka godzin powrócę i będę miała czas się zająć nim!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.