Złoto i krew/Rozdział IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Złoto i krew
Podtytuł W szponach czerezwyczajki. Powieść sensacyjno-szpiegowska
Wydawca Bibljoteka Najciekawszych Powieści
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IX.
Czukiewiczowa prosi o ostatnią przysługę.

Ledwie Korski, wzburzony nieoczekiwaną ucieczką narzeczonej, zdążył powrócić do domu, spotkała go nowa niespodzianka.
Rychło zabrzmiał dzwonek, a gdy pospieszył drzwi otworzyć, ujrzał przed sobą, Czukiewiczową.
— Pani? — wymówił zdumiony.
— Wiem, że jest to wysoce niewłaściwe, że przychodzę do pana — odrzekła czerwieniąc się lekko. — Obawiałam się, że pan więcej do mnie nie przyjdzie, a przybywam błagać go wprost, o ostatnią przysługę...
— Ależ, pani — odparł, nie mogąc się pohamować gdy znaleźli się w jego skromnym gabinecie, — tyle już miałem przez panią przykrości, że doprawdy, przeklinam dzień, kiedy niechcący zetknęły nas losy, a właściwie przygoda z Brasinem!
— Domyślam się — przerwała, zajmując spokojnie miejsce w fotelu przed biurkiem, mimo niezbyt uprzejmego tonu Korskiego — że coś niezwykłego się stało! Dzwoniłam kilkakrotnie do pańskiej narzeczonej, jak to zostało pomiędzy nami ułożone i odpowiedziano mi, że panna Dulembianka nagle opuściła Warszawę.
— Uciekła! — zawołał, z gniewem — Uciekła, gdyż przypuszcza, że ją oszukuję z panią! Wczoraj, wyśledziła mnie, kiedym późnym wieczorem wychodził od niej i znów doszło pomiędzy nami do gwałtownej sceny! Nie uwierzyła w moje tłomaczenia i dziś wyjechała niewiadomo dokąd! Aczkolwiek, nieco rozżalony jestem na Jadzię, za jej nieopanowany i porywczy charakter, przyzna pani sama, że jej zawdzięczam te wszystkie powikłania!
Znać było, że słowa Korskiego, niemile dotykają Czukiewiczową. Poczęła, jednak, tłomaczyć.
— Drogi panie! Naprawdę nie jestem winna temu, co zaszło i dołożę wszelkich starań, aby pomiędzy panną Jadwigą a panem usunąć wszelkie nieporozumienia! Przypuszczam, że panna Jadzia, gdy ochłonie, zrozumie, jak niesprawiedliwie, względem pana postąpiła i do Warszawy powróci... Ja zaś, jeśli zdecydowałam się narzucać panu poraz ostatni, to tylko dla tego, że pan jeden może mi dopomóc, a również tylko panu, mogę odsłonić część otaczających mnie tajemnic.
— Pani pragnie mi wyjaśnić swą tajemnicę? — zawołał zdziwiony, gdyż dotychczas prosił ją o to napróżno.
— Zaraz ją panu wyjawię — odrzekła poważnie — a wtedy stanie się panu zrozumiałe i moje postępowanie i owe „kabalistyczne“ cyfry, które pan mi zakomunikował.
— Więc? — z niecierpliwości aż zadrżało w nim wszystko.
— Z Brasinem — jęła mówić przyciszonym głosem, jakgdyby mógł ich kto podsłuchać — łączyły nas wspólne interesy! Brasin, miał złożyć na moje nazwisko depozyt, składający się ze znacznej sumy pieniężnej i papierów, ale wiedząc, że uczynić tego nie może sam, bo jest śledzony, załatwiał to przez swego wysłannika. Wysłannik ten, lokował depozyt, oczywiście poza obrębem Warszawy, a Brasin, którego podstępnie otruto, zdołał tylko przed śmiercią panu wyszeptać kiedy ów wysłannik powróci i gdzie mam się z nim spotkać.
Nic jeszcze nie pojmował.
— Ależ Brasin wymówił mi — zaprzeczył — tylko dwie cyfry... 23 i 15!
— To najzupełniej wystarcza! — wyrzekła — Dziś mamy 23 listopada! 23 oznacza ten dzień właśnie, dzień powrotu do Warszawy, zaufanego człowieka Brasina. Druga zaś cyfra 15 — miejsce, w jakiem mam się spotkać z nim! Pojmuje pan? Aby uchronić się od szajki, która nas ściga, nazwaliśmy rozmaite lokale odpowiedniemi liczbami. Gdyby więc Brasin wymienił nie 15, a 12 oznaczałoby to, że mam się z owym wysłannikiem spotkać w hotelu Bristol. Cyfra 15 zaś, ukrywa, mnie tylko jedynie dobrze znane mieszkanie w pewnej podmiejskiej dzielnicy! Dziś, wieczór, muszę się tam udać! Tam, na mnie będzie oczekiwał, wysłannik!
— Ach! — zawołał, olśniony. — Więc, dlatego ci bandyci tak nalegali o te cyfry! A kiedym wymienił im inne, mianowicie 17 i 40, wydawali się zdumieni?
— Oczywiście, że zmylił pan ich całkowicie! Domyślali się oni sensu, niektórych cyfr, znajdujących się w szyfrze Brasina i nic zrozumieć nie mogli z podanych przez pana liczb!
— Nareszcie, poczyna mi się rozwidniać w głowie! — odrzekł. — Lecz, nadal nie pojmuję, czemu wiedząc, iż na panią czyha jakaś szajka, nie zwrócić się o pomoc do władz?
Spojrzała mu teraz prosto w oczy i wnet poznał, że obecnie nie kłamie.
— Widzi pan! — wymówiła. — Ta szajka jest szalenie potężną organizacją i nie sztuka zawiadomić policję, iż dokonała ona napadu, lub pochwycić jednego z jej członków. Należy znać wszystkie nazwiska, a wtedy zmiażdżyć ich ostatecznie! Nazwiska te poda mi wieczorem wysłannik! Wtedy ich wszystkich pochwycimy! Pojął pan, czemu zwlekałam? Gdybym, bez niezbitych danych, udała się do policji, sprawa nabrałaby tylko rozgłosu, powstałby krzyk w prasie, przestępcy zostaliby ostrzeżeni, a ja narażona na dalsze niebezpieczeństwa i napaści!
Zrozumiał — i skinął głową.
— Więc dziś zdobywa pani dane, żeby ich zdemaskować? — zapytał.
— Tak! — odparła. — Dziś, o dziewiątej wieczór! Ale, pan musi się udać wraz ze mną na to spotkanie!
— Ja?
— Do kogóż, prócz pana, mogę się w tej sprawie zwrócić? Nie sądzę, by groziło nam najmniejsze niebezpieczeństwo, bo lokal jest tak ukryty i tak zręcznie doń się wślizgnę, że najsprytniejszy szpieg nas nawet nie wytropi! A pragnę, przy rozmowie z człowiekiem Brasina, mieć świadka! Pan zaś, po tem spotkaniu, gdy się dowiem, gdzie został złożony depozyt oraz papiery, kompromitujące szajkę, łatwo przekona pannę Jadzię o swej niewinności, a jednocześnie odda mi znaczną przysługę!
Pomyślał chwilę. Choć głos wewnętrzny mu mówił, że może się wpakować, w nowe, zgoła zbyteczne, powikłania, odrzekł:
— Dobrze! Idę z panią!
Wydawało mu się, że w taki sposób, nie tylko ostatecznie zaspokoi swą ciekawość, ale i wykaże narzeczonej, jak niesprawiedliwie z nim postępowała.

Spotkali się około ósmej wieczór, w jakiejś małej cukierence, dla niepoznaki i natychmiast wsiedli do oczekującego na Czukiewiczową auta.
Samochód długo krążył po bocznych ulicach, niby usiłując zmylić czyjąś pogoń, aż wreszcie, niczem strzała pomknął za rogatki i zatrzymał się na końcu ulicy Belwederskiej. Widać tam było, niskie, słabo oświetlone domki, tonące w ciemnościach.
— Tu wysiądziemy! — szepnęła Czukiewiczowa. — Dalej wypadnie nam iść pieszo!
Wyskoczył wślad za nią. Pociągnęła go za rękę, a gdy przeszli może ze sto kroków, nagle skręciła w mroczny zaułek. Ucinała się tam właściwie ulica, a zaczynały jakieś pola i ogrody. Korski brnął, wciąż ślizgając się, po błotnistej drodze, ale Czukiewiczowa, ubrana w kostjum sportowy, na obecną wyprawę, czuła się znakomicie.
— Zaraz kres naszej wędrówki! — oświadczyła, wskazując na czerniejącą wśród drzew masę. — Ot, ten domek!
W rzeczy samej, rychło spostrzegł jakąś niską parterową willę. Stała ona, na pozór całkowicie opuszczona i wydawało się, że oddawna nikt w niej nie zamieszkuje. Sprawiała na tyle niemiłe wrażenie, że Korski mimowolnie drgnął i wykonał ruch, jakgdyby zamierzał się cofnąć.
— Istna zbójecka jaskinia! — pomyślał.
Ale, cofać się już było za późno. Czukiewiczowa, przebyła stopnie, wiodące na werandę, otwarła kluczem, wyjętym z torebki, drzwi i skinęła na Korskiego, aby do wewnątrz wślizgnął się za nią. A gdy wszedł, przekręciła kontakt elektryczny.
— Okiennice szczelnie zasłaniają okna — rzekła — i nie przepuszczą na dwór najlżejszego promienia! Siadajmy!
Mimo niepozornego wyglądu willi, pokój, w jakim znalazł się Korski, był urządzony dość przyzwoicie. Stała tam otomana, parę foteli i biurko, na którem, jak można było odrazu zauważyć, nikt oddawna nie ścierał kurzu.
— Już wpół do dziewiątej! — wyrzekła, zajmując miejsce w fotelu i spoglądając na zegarek-bransoletę. — Musimy, zaczekać pół godziny! O dziewiątej zjawi się człowiek Brasina!
Usiadł naprzeciw niej, rozglądając się w milczeniu po pokoju. Uznała za stosowne wyjaśnić.
— Domek ten wynajął Brasin, aby móc swobodnie, zdala od szpiegów, załatwiać różne swoje sprawy! Jakie, później panu opowiem! Na szczęście, pozostawił mi od willi klucz i tu nas nikt nie wytropi!
Zaległa cisza. Korski, zastanawiał się, czy słusznie postąpił, udając się tak nieopatrznie na to tajemnicze spotkanie. A nuż, myli się Czukiewiczowa i mimo wszelkich przedsięwziętych ostrożności, grozi nowe niebezpieczeństwo? Toć poznał on już zuchwałość bandytów, wchodzących w skład szajki, ich zręczność i przebiegłość!
Te same myśli nawiedzić musiały i głowę Czukiewiczowej, gdyż niespodzianie zagadnęła:
— Zabrał pan browning ze sobą?
— Zabrałem! — odparł. — Ale, czy i pani przypuszcza, że może nastąpić coś niezwykłego?
— Nie! — odrzekła, wzdrygnąwszy się jednak. — Ot, tak zapytałam!
Mijały długie minuty za minutą. Upłynęła może z pół godziny, a nikt się nie zjawił.
— Czyż nie przyjdzie? — wyszeptała, a cień niepokoju przebiegł po jej twarzy.
Nagle drgnęli. Zabrzmiały trzy ciche, w pewnych odstępach uderzenia w okiennicę. Najprzód trzy powolne, a później cztery pośpieszne. A ten, który podszedł do willi, zbliżył się tak cicho, że nie dobiegł do wewnątrz najlżejszy nawet odgłos kroków.
— To on! Umówiony sygnał! Siedem uderzeń! — zawołała radośnie, porywając się z miejsca. — Człowiek Brasina! A ja już sądziłam, że przytrafiło mu się jakie nieszczęście! — Szybko wybiegła do sionki i Korski posłyszał jej nerwowe zapytanie:
— Kto tam? Pan Krebs?
— Ja, Krebs! Z Gdańska! — zabrzmiała odpowiedź.
Czukiewiczowa otworzyła pośpiesznie drzwi i rychło wślad za nią wślizgnął się do pokoju jakiś niepozorny człowiek. Niski, garbaty, ubrany w stare i zabłocone palto, o niemiłem i świdrującem spojrzeniu. Korski pomyślał, że niezbyt wzbudzających zaufanie pomocników, dobierał sobie Brasin.
Również i Czukiewiczowa wydawała się zdziwiona.
— Pan Krebs? — powtórzyła. — Inaczej sobie pana wyobrażałam! Inny nawet rysopis podał mi Brasin!
— Inny? — zaskrzeczał garbus. — Niemożebne! Jestem Krebs. Zawsze tak wyglądałem!
Ona, przystąpiła wprost do rzeczy.
— Szczęśliwie załatwił pan swe zadanie! Złożył w bezpiecznem miejscu depozyt?
— Złożyłem...
— Gdzie, w banku, jak zostało umówione? W Gdańsku?
— A w Gdańsku! W banku...
— Cóż pan odpowiada tak mętnie! — zawołała ze zniecierpliwieniem. — Proszę, o bliższe szczegóły! Obecnością tego pana, który tu siedzi — wskazała na Korskiego — może się pan nie krępować!
— Wcale się nie krępuję — odparł garbus z dziwnym błyskiem w oczach — tylko...
— Tylko?
Nagle garbus głośno chrząknął, a wtedy stało się najstraszniejsze.
Z trzaskiem, rozwarły się drzwi, które Czukiewiczowa pozostawiła widocznie niezamknięte, a Korski z przerażeniem porwał się na nogi...
Ach! — zawołała Czukiewiczowa.
Do pokoju wślizgnęło się trzech mężczyzn, których miny nie wróżyły nic dobrego, a w tejże chwili garbus wyciągnął rewolwer z kieszeni.
— On! — wykrzyknął Korski, rozpoznając w jednym z nieznajomych, człowieka, z którym stoczył wczoraj walkę, a który ongi więził go w podziemiach.
Lecz, tamten obecnie nie ukrywał się wcale i nie miał nawet czapki nasuniętej na czoło. Przeciwnie, uśmiechał się drwiąco i ironicznym tonem zwrócił się do Korskiego.
— Cóż, drogi panie! — rzekł, z lekkim śpiewnym, cudzoziemskim akcentem. — Nie pomogło poplątanie cyferek, tak doszliśmy prawdy, a szanowny Krebs leży zabity, gdzieś pod Gdańskiem! Ale, za świadome okłamywanie nas i wprowadzanie w błąd, odwdzięczymy się panu, panie Korski! Ja zaś szczególniej, za otrzymane wczoraj siniaki!
W bezsilnej złości, zagryzł wargi, mierząc tylko nienawistnym wzrokiem nieznajomego.
Tymczasem, z piersi Czukiewiczowej wydarł się gniewny okrzyk.
— Bandyci! Zbóje! Zamordowali Brasina, zabiliście Krebsa! Czyż sądzicie, że niema na was sprawiedliwości! Że wszystko wolno wam czynić! Jest jeszcze, Bogu dzięki, policja, która stanie w naszej obronie! Proszę, w tej chwili wynieść się z tego pokoju!
W odpowiedzi, zabrzmiał zły śmiech.
— Zaraz pójdziemy, tylko załatwimy małe rachuneczki! Może odpowiecie, na nie po dobroci! A jeśli nie, to wie pan Korski, jak nasze badanie smakuje! Tylko, że wtedy żartowaliśmy, a dziś pogadamy na prawdę! Ręce do góry!
— Oprawcy! — jęknęła.
Korski wpijał się teraz wzrokiem w trzech wysokich drabów i czwartego garbusa, którzy wznosili rewolwery, gotowe do strzału. Z malującego się na ich twarzach okrucieństwa, łatwo mógł wywnioskować, że ani on, ani jego towarzyszka na żadne względy, lub litość liczyć nie mogli.
— Lepiej zginąć — pomyślał — niż znowu wpaść żywym w ich ręce!
Był zdecydowany na walkę, aczkolwiek nie mógł wyciągnąć browninga z kieszeni.
— Ręce do góry! — padła powtórna komenda, a garbus złośliwie dodał. — Co się ceremonjujecie z niemi, towarzyszu Sieroża?
Korski nie wahał się dłużej. Porwał stojące w pobliżu ciężkie krzesło i błyskawicznie cisnął nim w napastników, kopnąwszy jednocześnie mocno w brzuch garbusa. Ten zwalił się na podłogę, a krzesło padło z takim impetem na trzech mężczyzn, iż ci zachwiali się i straciwszy równowagę zatoczyli się na ścianę. Droga do drzwi wolna, a w pokoju rozbrzmiewały tylko głośne przekleństwa.
— Naprzód! — krzyknął do Czukiewiczowej — Uciekajmy!
Lecz, ona ze strachu, widocznie, straciła całkowicie głowę. Miast spełnić rozkaz Korskiego, kurczowo uczepiła się jego ramienia, wprost przytrzymując go na miejscu i powtarzając nieprzytomnie.
— Ja się boję! Ja się boję!
Pchnął ją brutalnie naprzód.
— Prędzej! Prędzej!
Zorjentowała się i pobiegła w kierunku drzwi, ale już było zapóźno. Sekunda namysłu, sekunda stracona przez Czukiewiczową, zadecydowała o wszystkiem i pozwoliła napastnikom ochłonąć. Trzej mężczyźni już podnosili się, aby zagrodzić wyjście, a leżący na ziemi garbus podniósł rewolwer w kierunku uciekającej pary.
— Nie uciekniecie! — zajadle zawołał i nagle wystrzelił.
Kula gwizdnęła koło czoła Korskiego, nie czyniąc mu żadnej krzywdy.
— Już drzwi! — szepnął i pochwycił za klamkę. Jeszcze chwila, a znalazłby się w sieni i byłby ocalony.
Wtem huknął drugi strzał, a za nim rozległ się cichy jęk.
Obejrzał się. Czukiewiczowa osuwała się na podłogę, a z piersi jej cieniutką strugą jęła się sączyć krew.
— Zabili! Zabili! Mordercy! Mord... — ryknął nie swoim głosem, lecz nie zdążył powtórzyć okrzyku, bo rękojeść czyjegoś rewolweru ciężko spadła na jego głowę.
Pociemniało mu w oczach, poczuł straszliwy ból, stracił przytomność...

Kiedy się ocknął, spostrzegł, że leży na podłodze w tym samym pokoju. Nadal paliło się światło, lecz pokój był pusty. W pierwszej chwili nic nie mógł zrozumieć i z trudem dopiero, zbierał wspomnienia.
— Wpadliśmy w pułapkę! — przypomniał sobie. — Czukiewiczową zastrzelono, a mnie ktoś po łbie zdzielił potężnie! Jeszcze czuję to uderzenie! Czemu jednak, jestem tu sam? Czyżby napastnicy, sądzili, żem umarł i zbiegli?
Wtem posłyszał ciche westchnienie. Z wysiłkiem, uniósł się na łokciu i spostrzegł, że na otomanie leży Czukiewiczowa okrwawiona i blada, ale oczy ma otwarte.
— Więc pani żyje — wyszeptał, ledwie doczołgawszy się do niej. — Tylko zranili panią, bandyci? Bogu, dzięki! Uciekli oni, zdaje się i może jako tako wydostaniemy się z tej mordowni!
Lecz Czukiewiczowa z wyrazem rezygnacji, potrząsnęła głową.
— Nie łudź się, drogi przyjacielu — z trudem wymawiała wyrazy. — Jestem śmiertelnie ranna i ocknęłam się tylko na kilka sekund! Może czasu starczy, aby wyznać, co mam do wyznania i cię ocalić! Bo ci zbóje odeszli, ale lada moment powrócą. Poszli po swe auto, aby cię zabrać i wywieść do swych lochów. Bo sądzili, żem już umarła, a ty tak prędko nie odzyskasz zmysłów.
— Ależ, pani! — zawołał przerażony. — Co pani mówi? Przecież pani nie umrze...
Uśmiechnęła się słabo.
— Ucieka ze mnie życie! Nie przerywaj, lecz słuchaj, bo rychlej, niźli tego chcę, mogą się zamknąć moje usta, na wieki...
— Boże!
— Krótko opowiem, od początku! — szeptała, nie zwracając na wykrzyknik Korskiego uwagi. — Brasin, przez którego wplątałeś się w tę całą przygodę, zajmował wysokie stanowisko w jednem z sąsiadujących z Polską państw, ale zniechęcony panującemi tam stosunkami, z owego państwa uciekł!
— Domyślałem się, tego!
— Przedtem, mnie również dopomógł do wyjazdu, bo tam się znajdowałam, a jak wiesz nie łatwo od nich się wydostać. Lecz, mało jeszcze! Może podkochiwał się we mnie, lecz wiedząc że posiadam znaczny majątek, składający się ze złota i brylantów, przyczynił się do tego, że i ten majątek został z tamtąd potajemnie zabrany. Razem z jego pieniędzmi, przeszmuglował go przez granicę ów Krebs i miał złożyć w Gdańsku.
— Rozumiem! Wszystko, rozumiem!
— Oczywiście, państwo o którem wspominam ma potężną rozgałęzioną sieć szpiegowską! Przewąchali oni „zdradę“ Brasina i postanowili go ukarać. Poniósł on śmierć, a pieniądze i klejnoty, które uważali, że stanowią ich własność, postanowili siłą odebrać! Teraz pojmujesz, w jaką walkę się zaplątałeś i jak moje położenie było trudne...
Skinął głową.
— Otóż — ciągnęła dalej — dobrali się oni i do sekretu szyfru i do wysłannika Brasina, owego Krebsa. Ale, mam wrażenie, że nie przewąchali gdzie depozyt został złożony, gdyż inaczej niedawna ich napaść byłaby bezcelowa. Brasin dał wyraźne zlecenia Krebsowi, a dzisiejsza jego wizyta miała tylko potwierdzić, czy ściśle on je spełnił, jak również miał on zakomunikować nazwiska głównych naszych prześladowców. Słuchaj, teraz, uważnie! Brasin kazał złożyć Krebsowi, biżuterję, złoto i dokumenty u swego przyjaciela w Gdańsku, Schultza, który jest zarządzającym jednego z banków „Merkur banku“. Schultz miał wydać depozyt, albo osobiście Brasinowi, gdyby ten mógł bez przeszkód, nieśledzony, udać się do Gdańska, lub też mnie, wedle umówionego hasła.
— Acha! — mruknął.
— Przypuszczam, że Krebs spełnił swe zadanie i że depozyt leży bezpiecznie! Hasłem zaś tem jest „Marbra“ sylaby powstały z początkowej litery, mojego imienia i nazwiska Brasina. Ponieważ ja umieram, ty podejmiesz depozyt.
— Ja?
— Tak! W znajdujących się tam papierach, łatwo odnajdziesz, co stanowiło moją własność, a co Brasina! Moją, zabierz sobie! Słusznie ci ona się należy...
— Ależ! — zaprotestował, bo wcale nie uśmiechał mu się ten spadek.
— Nie przerywaj! Nie mam ani bliższych, ani dalszych krewnych! Mieszka w Warszawie, pewna moja kuzynka, lecz nie wiem co się z nią stało! Ty sobie zabierz i uczyń z tem, co chcesz! A Schultz, gdy powiesz mu wszelkie szczegóły i wymienisz hasło, napewno nie będzie ci robił żadnych trudności! Zresztą, weź ten pierścionek — tu zsunęła z palca dziwnego kształtu sygnet — to przekona go ostatecznie...
— Kiedy... — niechętnie obracał w palcach pierścień.
— Natychmiast schowaj i słuchaj dalej, bo sił mi już nie wystarcza... Teraz, wiedz, jak masz stąd uciekać.
— Z tego pokoju można uciec? — zawołał, czując, że wstępuje weń nowa otucha. — Przecież, te zbiry zamknęły nas podobno i krążą dokoła domu...
— Tak! Ale znajduje się tu potajemne przejście.
— Potajemne przejście?
— Urządził je Brasin, na wszelki wypadek! Tuż, koło pieca znajduje się sprężyna. Jeśli ją nacisnąć, otwierają się drzwiczki, a dalej mały korytarz... Tym korytarzem wyślizgniesz się z willi...
— Ach!
— Tym korytarzykiem wydostaniesz się, poza obręb domu i miejmy nadzieję, że żaden z tych zbirów cię nie wypatrzy! Oto, dla czego, przedtem ociągałam się z ucieczką, bo sądziłam, że wykorzystamy dogodną chwilę i znikniemy potajemnem przejściem...
— Pani! — zawołał, do głębi poruszony — jeśli istnieje ta możność ratunku, to ocalmy się oboje! Zbyt poważnie bierze pani swój stan, a rana może jest ciężka, ale nie śmiertelna! Otworzę drzwiczki i wyniosę panią na rękach!
Lecz, ona znów leciusieńko potrząsnęła głową.
— Niestety, nie mylę się drogi przyjacielu! Lada sekunda nastąpi koniec. Dziękuję ci, za ten dowód troskliwości... i za to wszystko, coś dla mnie uczynił! Szkoda, że nie spotkaliśmy się wcześniej... Inaczej potoczyłoby się nasze życie... A i tak, wepchnęłam cię w szereg niebezpieczeństw... mnie zaś zgubiła żądza złota. Bo Brasin...
Urwała nagle, jakby nie chcąc poruszać nieprzyjemnych wspomnień. Z niepokojem zauważył, że staje się coraz więcej blada i z coraz większym trudem słowa wychodzą z jej ust.
— Nie łudź się więc — szeptała cichutko, po przerwie. — Mnie już uratować nic nie jest w stanie. Bogu dzięki, że starczyło sił, aby ci to wszystko powiedzieć... Odszukaj depozyt i zabierz go sobie, a gdybyś odnalazł moją kuzynkę... to...
Niespodzianie, urwała.
— To, co mam uczynić? — powtórzył.
Lecz, ona nie dała już na to zapytanie odpowiedzi, a tylko jej wargi poruszyły się z trudem, a ręka bezsilnie opadła na dłoń Korskiego.
— Ucie... kaj... Ucieekaj... bo...
Drgnęła, głębokie westchnienie wypadło z jej piersi i nie posłyszał już ani słowa.
— Pani Marjo! — wymówił przerażony. — Ocknij się pani!
Milczenie.
— Pani Marjo...
Głucha cisza. Tylko jej ręka stawała się coraz więcej zimna i sztywna.
— Umarła! — wyszeptał, patrząc na nieruchomą twarz, na której poczynał osiadać, kamienny spokój śmierci. — Umarła!
Mimowolnie, czuł się wstrząśniętym do głębi. Choć, Czukiewiczowa wciągnęła go w same niebezpieczeństwa i przykrości, żal mu teraz było, tej kobiety, nie tyle złej, co lekkomyślnej. Tak patrzył na nią długą chwilę, aż wreszcie przyszło mu na myśl, że nic już nie pomoże jej, a jeśli ma się ocalić sposobem przez nią wskazanym, to nie powinien tracić ani sekundy czasu.
Zerwał się na nogi.
— Cóż to, kochana pani Czukiewiczowa, zdążyła panu wyszeptać przed śmiercią? — posłyszał, w pobliżu drwiący głos.
Obejrzał się niespokojnie. Z za drzwi, wiodących do przedsionka, wyzierał wstrętny garbus, świdrując go oczami z jakimś, zaiste, szatańskim wyrazem. Nadszedł on, zapewne, po cichu, niedawno i zaczajony śledził, rozgrywającą się w pokoju scenę, a Korski przejęty rozmową z umierającą nie dosłyszał jego kroków.
Korski, wpił się wzrokiem w garbusa, nie wiedząc, co przedsięwziąć.
Tamten, tymczasem, nie posuwając się w głąb pokoju i trzymając w ręku rewolwer, szydził.
— Twarde miała życie, suka! Myśleliśmy, że zdechła, a jej jeszcze starczyło sił, żeby z tobą, ptaszku, prowadzić romanse! Oj, żeby Sieroża był mi pozwolił, inaczej zabawiłbym się z tą dziewką! Toć warta ona była, żeby drzeć z niej pasy, zato że uwiodła i przyprawiła o zgubę, takiego zacnego człowieka, jakim był nasz towarzysz, Brasin! Przez nią, musieliśmy go otruć!
Przeszywał nienawistnym wzrokiem, kostniejące zwłoki. Korski, oburzony do głębi, nie mógł się dłużej pohamować:
— Zbóju! — ryknął — Mało ci tego, żeś zamordował bezbronną kobietę, jeszcze przychodzisz się naigrawać! Myślisz, że wszystko wam ujdzie bezkarnie, jak w waszem wymarzonem państwie i że tu zaprowadzicie sposoby czrezwyczajki! Odpowiecie wy, za tę zbrodnię! A mnie, proszę, natychmiast zwolnić!
Garbus począł się śmiać.
— Uwolnić cię? — zasyczał. — Nie, kochanku! Za pierwszym razem, mogliśmy to uczynić, boś nie wiedział nic, a miałeś tylko powtórzyć, przypadkiem posłyszane cyfry! Lecz, przez długi jęzór, czy też ciekawość wplątałeś się w sieć intryg i dziś wiesz, za dużo! A kto za wiele wie, ten z naszych rąk, już się nie wydostaje! Chyba...
— Chyba?
— Że Czukiewiczowa, poczyniła ci jakieś wyznania przed śmiercią, a ty nam szczerze o tem powiesz!
— Nic mi nie powiedziała! — zawołał z pasją, poznając, jak słuszne były przypuszczenia Czukiewiczowej, że prześladowcy, mimo zabójstwa Krebsa, nie zdążyli wytropić, gdzie złożył on depozyt. — Nic mi nie powiedziała! A co zaś waszych pogróżek względem mojej osoby się tyczy, to mnie nie przestraszycie! Prędko władze spostrzegą, że zginąłem i wpadną na wasz trop!
Jeszcze złośliwszy chichot zabrzmiał w pokoju.
— Wpadną na nasz trop? Zanim wpadną, z ciebie już nie zostanie ani śladu! Nie z takiemi, jak ty, dawaliśmy sobie radę, a z Kutiepowem trudniejsza była sprawa w Paryżu! Nasze piece, spalą każdego człowieka tak dokładnie, że pozostaje tylko mała kupka popiołu! Pojąłeś?
Wzdrygnął się.
— Łajdaki!
— Wymyślaj ile chcesz, lecz radzę ci dobrze się nad tem zastanowić! Nie myśl, żebyś stąd mógł uciec, lub się obronić, bo nawet browning zabraliśmy ci z kieszeni! A teraz żegnaj! Lada chwila zajedzie nasz samochód, a wtedy...
Nagle, zatrzasnął drzwi i klucz przekręcił w zamku, mimo całej wściekłości, aż odetchnął radośnie. Garbus, sądząc, że go zamyka, otwierał mu drogę na wolność. To też, zaledwie ucichły kroki w przedsionku, Korski pobiegł na palcach, w stronę pieca, gdzie, wedle słów Czukiewiczowej, znajdować się miało ukryte przejście.
Lecz, daremnie palcami naciskał tapetę, nie mogły one natrafić na żaden występ w murze, lub guzik, otwierający potajemne drzwiczki.
— Cóż, takiego?
Nagle, zauważył sporych rozmiarów gwóźdź, na którym nie wisiał żaden obraz.
— Czyżby on?
Nacisnął gwóźdź lekko, a ten wszedł natychmiast w ścianę, niczem w ciasto. Poruszył sekretną sprężynę, bo w tejże chwili, rozwarty się o kilka kroków opodal maleńkie drzwiczki, których nie przyszłoby do głowy nikomu tam szukać i przed Korskim ukazało się małe, ciemne, wąskie przejście. Lecz, ten który je budował, musiał przewidzieć wszystko, bo tam koło drzwiczek widniał kontakt elektryczny, a gdy przekręcił go, ujrzał długi kręty korytarzyk.
— Więc, jestem ocalony! — wyszeptał i rzuciwszy ostatnie spojrzenie pełne wdzięczności na zwłoki Czukiewiczowej, tam wstąpił, bez wahania.
Z drugiej strony drzwi, znajdowała się zasuwa. Prędko założył ją i raźno ruszył naprzód, nie przewidując, jakie nowe niebezpieczeństwo, przyniesie mu ten tajemniczy korytarz.
Na chwilę przystanął i nasłuchiwał.
Z sąsiedniego pokoju, nie dobiegał żaden szelest. Widocznie, nie zajrzeli tam napastnicy i nikt nie dostrzegł jego ucieczki. Zresztą, gdyby nawet spostrzegli, sporo czasu zajęłoby im odszukanie potajemnego przejścia a mocna, żelazna zasuwa również długo przeciwstawiłaby się ich atakom. Zdąży zbiec, zanim rozpocznie się pogoń.
— Psia krew! — nagle zaklął, pomacawszy się po kieszeniach.
Podczas, gdy leżał zemdlony, zbóje zdążyli mu zabrać i browning i znajdujące się w kieszeniach papiery. Był bezbronny. Lecz, w obecnem jego położeniu, nie stanowiło to znacznej różnicy.
— Toć i tak — pomyślał — powinienem wyślizgnąć się i sprowadzić policję! Bez sensu byłaby z niemi walka! A nie spodziewam się, bym którego z nich napotkał po drodze!
Ale nie miał czasu do stracenia. Raźno, ruszył z miejsca. Korytarzyk rychło się skończył, ustępując miejsca małym, drewnianym schodkom. Bez namysłu zbiegł niemi ha dół i znalazł się w jakiejś sporej piwnicy. Była ona, zawalona różnemi gratami, czerniącemi w mroku, których dobrze nie mógł rozróżnić.
Rozejrzał się w niepewności.
Kontaktu elektrycznego brakło, a piwnicę słabo rozwidniał tylko mały blask, dobiegający z oświetlonego korytarzyka.
Wtem, spostrzegł to, czego szukał. Na drugim końcu piwnicy znajdowały się zbite z desek, drewniane drzwi. Szybko zbliżył się do nich. Nie były zamknięte, a gdy je pchnął, rozwarły się szeroko. Wionęła na niego czarna głębia i dopiero, gdy zaświecił zapałkę, stwierdził, iż jest to długi podziemny tunel, snać niedawno wykopany i urządzony bardzo prowizorycznie. Oczywiście, nie zawieszono tam lampki, a jeno gdzie niegdzie belki wspierały sklepienie.
Śmiało szedł teraz naprzód, zapalając jedną po drugiej zapałki i ślizgając się po błotnistej drodze. Na ziemi nie położono desek, a miejscami utworzyły się nawet kałuże, które omijał z trudem.
W ten sposób, przebył kilkadziesiąt kroków, myśląc z niepokojem, kiedy ta wędrówka się skończy, gdy wtem zamigotało zdala światełko, sączące się przez wąską szparę. Przyspieszył kroku i stanął znów przed drewnianemi drzwiami. Były zamknięte od zewnątrz również na żelazną zasuwę, a kiedy ją pchnął, owiał go prąd chłodnego, jesiennego powietrza i ujrzał migoczące na niebie gwiazdy.
— Uf! — westchnienie ulgi wyrwało się z piersi Korskiego — Więc, jestem ocalony!
Wyszedł z podziemnego tunelu i znalazł się wśród jakichś krzaków. Maskowały one sprytnie potajemne przejście i nikby się nie domyślił, że te niewinne krzewy, kryją drzwi, wiodące do odległego o kilkadziesiąt kroków domku. Bo, daleko za drzwiami widniała tragiczna willa, a przed Korskim rozpościerało się puste pole.
— Dokąd teraz? — pomyślał — Gdzież tu znajdować się może najbliższy, policyjny posterunek.
Gdy tak rozglądał się, w niepewności, w jaką stronę skierować swe kroki, raptem tuż koło niego zabrzmiał drwiący, dobrze mu znajomy głos, a z za krzaków wyłoniła się postać, niby z pod ziemi wyrosła.
— On! — zawołał z rozpaczą Korski, napróżno chwytając się za kieszeń, w której brakło browningu.
— Tak, ja, przyjacielu! — odrzekł wysoki mężczyzna w ciemnych okularach — Próżno, na ucieczkę tyle straciłeś czasu! Choć nam, oddałeś wielką usługę, bo właśnie, bez skutku, szukaliśmy tego przejścia! A teraz, z powrotem, do podziemi, kochanku!
Korski chciał wykonać jakiś ruch, lecz zamarł na miejscu. Wszelkie próby oporu, paraliżowała znajdująca się na wysokości jego czoła rewolwerowa lufa....



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.