Złoto i krew/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Złoto i krew
Podtytuł W szponach czerezwyczajki. Powieść sensacyjno-szpiegowska
Wydawca Bibljoteka Najciekawszych Powieści
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IV.
PANI MARJA CZUKIEWICZOWA.

W salonie wytwornego pięciopokojowego apartamentu na Kredytowej, na którego drzwiach na mosiężnej tabliczce widniał, widocznie dla większego szyku, napis w języku francuskim: Marie de Czukiewicz, zajmowały miejsce dwie osoby.
Jedną z nich był elegancki, wysoki trzydziestoletni mężczyzna, ten sam, jakiego, niedawno odwiedziła pani Marta Dordonowa, drugą zaś postawna blondyna, właścicielka mieszkania, Maria Czukiewiczowa.
Musiała ona liczyć, z górą lat czterdzieści, lecz była świetnie zakonserwowana, uszminkowana znakomicie, efektowna i mogła się jeszcze bardzo podobać. Strój pochodził, napewno, z pierwszorzędnych magazynów, nóżka była przybrana w najkokieteryjniejszy pantofelek i wyzywająco wysuwała się z pod sukni.
Ale, choć wizyta trwać musiała dłużej, znać było, że ta poza nie jest umyślna i że pani Marja, nie ma zamiaru uwodzić swego gościa. Na twarzy jej rysowało się raczej zniecierpliwienie i znudzenie, a na rzucane zapytania, odpowiadała jeno monosylabami.
Wreszcie, zbrakło jej, widocznie, cierpliwości.
— Mój Ralfie! — rzekła do swego towarzysza, który niedbale rozwalony na obitej jedwabiem kanapce, wciąż o czemś rozprawiał. — Czy wolno zapytać, jaki jest powód twych częstych u mnie odwiedzin?
Udał zdziwienie.
— Tylko, szczera życzliwość! — odparł, podnosząc brwi do góry. — Wiesz, jak cię lubię, Mary...
Lecz, ona skrzywiła się z niesmakiem.
— Dajmy temu spokój! Odkąd, pojawiłeś się z powrotem w Warszawie, przybiegasz do mnie, czy cię proszę, czy nie proszę! Łączył nas kiedyś, istotnie, bliższy stosunek, ale sam chyba rozumiesz, ile po tej znajomości pozostało niesmaku! Znam cię, na tyle dobrze, że wiem, iż nikogo bezinteresownie nie zaszczycasz swą przyjaźnią! Mów, wyraźnie, o co ci chodzi!
Pan Ralf, ongi tancerz zawodowy, który w ten sposób zcudzoziemszczył swe demokratyczne imię Antoniego, rozejrzał się po bogatem, stylowem urządzeniu saloniku i cicho szepnął.
— Domyśliłaś się, Mary...
— Więc?
— Znalazłem się w ciężkich kłopotach finansowych!
Zaśmiała się, urywanym, nerwowym śmiechem.
— To cię sprowadza! Wiedziałam od początku! Niestety, nie licz na mnie! Nie jestem już tą zakochaną gęsią, która ci ongi napychała kieszenie!
— Przecież jesteś bogata!
— Bogata? Mylisz się! Poniosłam na giełdzie wielkie straty! Część mojej biżuterji, którą dałam do naprawy, przepadła u tego jubilera Grabia-Grabińskiego...
— Hm... no... tak...
— Daruj więc, ale nie mogę ci służyć żadną pomocą.
Lecz na jego twarzy, błąkał się teraz złośliwy uśmieszek.
— A Brasin? — rzucił.
Nagle pobladła.
— Brasin? Skąd ty wiesz o Brasinie?
On uśmiechał się coraz ironiczniej.
— Moim obowiązkiem jest wiedzieć wszystko! Szczególniej, gdy się ma do czynienia z taką, jak ty, kapryśną kobietą!
Z wytwornej pani Czukiewiczowej niespodzianie opadła maska. Przypomniała sobie czasy, kiedy miast wielkokwiatowej damy, była tylko podrzędną, kabaretową artystką.
— Alfonsie! Szantażysto! — krzyknęło w porywie niepohamowanego gniewu. — Zamierzasz mnie szantażować? To ci się nie uda!
Lecz, jego nie przeraził ten wybuch.
— Kto, co nazywa szantażem! — bezczelnie zajrzał jej w oczy. — Ja używam tylko wtedy tego środka, gdy ktoś nazbyt twardy, nie chce mi udzielić pożyczki!
Czukiewiczowa porwała się z miejsca i tupnęła ładną nóżką.
— Precz z mego domu! Wynoś się w tej chwili!
I on powstał.
— Skoro sobie tego życzysz — wyrzekł powoli — odejdę! Ale, przódy pozwól, że ci nadmienię o pewnej tranzakcji, jaką zamierzałaś dokonać z Brasinem! Bardzo sprytna kombinacja! Są nawet ludzie, zdecydowani na wszystko, którzy zamierzają jej przeszkodzić! Jak sądzisz? Coby nastąpiło, gdyby te informacje dotarły do wiadomości publicznej?
— Łotrze!
— Tylko bez wymysłów! A teraz odchodzę!
Lecz, obecnie ona zastąpiła mu drogę. Na czole jej rosiły się krople potu.
— Ile, chcesz? — padło zapytanie ochrypłym nieco głosem.
On, całkowicie pewny siebie, przymrużywszy oko, jął cedzić powoli.
— Niewiele, Mary! Niewiele! Bo wchodzę w twoje położenie, żeś poniosła straty na giełdzie i ograbił cię ten Grabia-Grabiński! Zawsze byłem przyzwoitym człowiekiem! Na początek, dasz więc, teraz tysiączkę... a później, kiedy wasza „kombinacja“ dojdzie do skutku, a ma to, o ile się nie mylę, nastąpić jutro, albo pojutrze, doręczysz mi dziesięć tysięcy...
— Zbóju!... Oprawco!... — jęknęła — Tysiąc!... Dziesięć tysięcy!....
— Mary! Przecież to taki drobiazg w porównaniu do tego, co ty dostajesz!
— Ładny drobiazg!
— Zresztą, nie nalegam! Tylko...
Zrozumiała nową pogróżkę. Najchętniej wypoliczkowałaby teraz tego aroganckiego łobuza, lecz, niestety, wypada z nim politykować. W jaki sposób zdołał wywąchać wszystko i o „kombinacji“ i o Brasinie? Niepojęte! Należy jaknajszybciej porozumieć się z Brasinem, bo ten łotr na tych sumach nie poprzestanie.
— Zaczekaj! — rzekła. — Zaraz przyniosę pieniądze z sąsiedniego pokoju!
Weszła do sypialni, otworzyła biureczko i odliczywszy paczkę banknotów, powróciła do salonu.
— Oto tysiąc! — podała mu na pozór spokojnie zwitek różnokolorowych papierków.
Drżały tylko jej ręce. Opanowywała się z całej mocy, aby powtórnie nie wybuchnąć.
On, uśmiechnął się. Jakby, nie ufając jej przejrzał banknoty i wsadził niedbale paczkę do kieszeni.
— W porządku! — mruknął.
— Skoro jest w porządku, to może pozostawisz mnie teraz w spokoju!
Nie ruszał się z miejsca.
— Jeszcze nie idziesz?
Jego twarz zmieniła wyraz.
— Czekaj, Mary! — wyrzekł, zupełnie już innym tonem. — To, co obecnie ci powiem, pochodzi, naprawdę ze szczerej życzliwości i przekonasz się, że nie jestem takim łajdakiem, jak myślisz!
— Cóż to za świeży kawał?
— Żaden kawał! Sama wiesz chyba, że Brasin, nie ma zbytnio prawa rozporządzać kapitałami, które tobie pragnie przekazać! Wiedzą o tem i „tamci“ i uczynią wszystko, co w ich mocy leży, żeby temu przeszkodzić! Nie cofną się nawet przed morderstwem! Nietylko Brasinowi, ale i tobie grozi poważne niebezpieczeństwo!
— Wiem o tem! — szepnęła mimowoli, choć nie było jej zamiarem dać się wyciągnąć na słówka.
Lecz w rzeczy samej ze wszech stron zastawiano na nich pułapki! Drżała, że lada chwila, zanim wszystko zostanie ukończone, nieszczęście jakie może się przytrafić Brasinowi. Każda dłuższa jego nieobecność napełniała ją niepokojem. Toć i dziś miał przybyć i niewiadomo czemu, nie przybył...
— Wiem! — powtórzyła w zamyśleniu.
— Gdybym więc mógł wam być pomocny! — sądował ją wzrokiem. — Chętnie służę! Z najcięższych sytuacyj, nieraz umiałem znaleźć znakomite wyjście!
Ocknęła się z zadumy. Ten podstępny Ralf pod pozorem przychylności, jeszcze głębiej pragnął przeniknąć jej tajemnicę i wyraźnie wyciągał na słówka.
— Dziękuję! — wyrzekła wzgardliwie. — Sama potrafię dać sobie radę!
— Jak chcesz! — wzruszył ramionami. — Ale, mam wrażenie, pożałujesz kiedyś, żeś odrzuciła moją pomoc!
Czukiewiczowa postąpiła w milczeniu kilka kroków w kierunku przedpokoju. Oznaczało to, że bardzo prosi ona Ralfa, by nareszcie zechciał pozostawić ją w spokoju.

A gdy odszedł, dopiero ogarnęło ją przygnębienie. Do liczby wszystkich wrogów, przybywał i ten szantażysta. Ach, czemuż dziś nie zjawił się Brasin?...
Targana niepokojem już postanowiła podejść do telefonicznego aparatu, aby rzucić jego numer, gdy wtem przypomniała sobie, że zabronił on jej, kategorycznie, telefonować do siebie!
— Ha, trudno...
Spojrzała na zegarek. Blisko pierwsza po północy. Skoro dotychczas nie nadszedł, nie nadejdzie. Nic nie poradzi na to, a najrozsądniejszem będzie udać się na spoczynek.
Już zamierzała się skierować do swej luksusowej i pachnącej sypialni, gdy wtem ciszę mieszkania przerwał dzwonek. Zrazu nieśmiały, potem natarczywszy...
— Czyżby Brasin? Lecz, on tak nie dzwoni! Któż mógł ją odwiedzać o tej późnej porze! Zaciekawiona wybiegła do przedpokoju.
— Kto tam? — zapytała przez drzwi.
— Pragnąłbym rozmówić się natychmiast z panią Czukiewiczową! — zabrzmiał w odpowiedzi nieznajomy jej głos. — Proszę jej powiedzieć, że przybyłem z niezwykle ważnem zleceniem!...
— Tu, Czukiewiczowa! — odrzekła, coraz więcej zdziwiona. — Lecz kim pan jest?
— Pani Czukiewiczowa? — Jeszcze pani nie śpi? Znakomicie! Proszę mnie wpuścić!
— Kiedy nie znam pana!
— Nazwisko moje niewiele pani powie! Ale, niema chwili do stracenia! Tu, może chodzi, o pani życie!
Taka siła i taka szczerość zadźwięczały w tych słowach, że bez wahania zdjęła łańcuch i rozwarła drzwi.
Przed nią stał jakiś młody człowiek, w pomiętem i zabłoconem palcie, a gdy wszedł do przedpokoju, zauważyła, iż utyka silnie na jedną nogę.
— Co pana sprowadza? — zmierzyła nieufnym wzrokiem nieznajomego. — Od kogóż to naglące zlecenie, z jakiem pan przybył?
Nie dał wprost odpowiedzi. Rozejrzał się dokoła i zagadnął.
— Czy możemy tu rozmawiać swobodnie! Nikt nas nie podsłucha!
— Tu, proszę! — rzekła, otwierając drzwi małego gabinetu. — I zechce pan mi wyłuszczyć jasno swą sprawę! Bo, jeśli to jaki wybieg...
Wszedł, nie zdejmując palta.
— Żaden wybieg! — począł przemawiać. — Nazywam się Korski, z zawodu literat! Przytrafiła mi się dziś najdziwniejsza w życiu przygoda, w jaką niechcący się wplątałem! Lecz, skoro dałem słowo, że panią zawiadomię...
— Do rzeczy! — nagliła. — Prędzej, do rzeczy...
— Przechodziłem kilka godzin temu — krótko wykładał — pewnym pustym placykiem! Nagle, tuż przedemną, jakiś mężczyzna, runął na ziemię! Kiedym podbiegł do niego, oświadczył, że go otruto i prosił, abym panią o tem zawiadomił niezwłocznie...
— Brasin! — zawołała, nagle z rozpaczą załamując ręce. — Otruto, Brasina!
— Nie znałem — mówił dalej — tego mężczyzny, ani też nie wymienił mi swego nazwiska! Błagał mnie tylko szeptem, zanim skonał, żebym przybył, bez zwłoki do pani i powtórzył jej dwie cyfry...
Łzy szkliły się teraz w oczach pięknej kobiety, a pierś jej falowała gwałtownie. Nadal nie mogła już wątpić. Rzuciła gorączkowo zapytanie.
— Jakie cyfry?
— 23 i 15!
Drgnęła.
— Ach, tak! — mimo bólu, jakiś błysk radosny zaigrał w jej źrenicach. — Zgadza się najzupełniej! Właśnie na tę wieść oczekiwałam! Jakież to szczęście, że Brasin, przed swą nagłą śmiercią, napotkał uczciwego człowieka, który zechciał mi przynieść tę wiadomość! Tylko...
Na jej twarzy odbił się niepokój.
— Tylko... — zapytała. — Czy pan o tem już komuś wspominał?
— Nie! — odrzekł — Ów nieznajomy, czy też pan Brasin, jak się obecnie dowiaduję, prosił na wszystko, a nawet wymógł na mnie przysięgę, że nie powiem o tem nikomu, prócz pani, a o tym szczególe specjalnie nie napomknę policji!
— Spełnił pan to? Przecież, musiał na miejsce wypadku przybyć posterunkowy!
— Oświadczyłem mu, że nic nie wiem! Nie powziął żadnych podejrzeń! Raczej był zdziwiony, że przy nieboszczyku nie znaleziono papierów, mogących stwierdzić jego tożsamość!
Z piersi Czukiewiczowej wyrwało się głębokie westchnienie ulgi. Ręka jej legła poufale na ramieniu Korskiego, a usta jęły szeptać słodko:
— Naprawdę, złoty, kochany z pana człowiek! Nie mam pojęcia, jak się panu odwdzięczę! Bo, uratował pan mi życie! A mam nadzieję i nadal zachowa pan, co do wszystkiego milczenie! Ale? — po czole jej przebiegła nowa zmarszczka. — O której godzinie miał miejsce tragiczny wypadek?
— O ósmej wieczór!
— O ósmej! — zawołała z wymówką. — A teraz blisko druga w nocy! Czemuż tak późno raczył pan mnie zawiadomić?
— Bo, nie zdążyłem jeszcze opowiedzieć pani wszystkiego! — począł wyjaśniać. — Zaraz, po wypadku, wsiadłem do taksówki, aby przybyć do pani. Lecz, jacyś nieznani ludzie, musieli mnie obserwować i zauważyli, że umierający coś mi powiedział, gdyż, zaczajeni, oczekiwali na mnie w samochodzie, uśpili narkotykiem i zawieźli do podziemnego lokalu. Tam zagrożono mi, że o ile, szczerze nie powtórzę, co umierający mi wyznał przed śmiercią, wezmą mnie na tortury...
— A pan?
— Początkowo, wzbraniałem się! Lecz, gdy zamaskowani oprawcy jęli mnie przypiekać rozżarzonem żelazem, widzi pani, że kuleję i nogę mam ranną, pojąłem, iż żywy z ich rąk nie wyjdę. Wtedy, postanowiłem ich zmylić i miast prawdziwych cyfr, wymieniłem zmylone 17 i 40...
— A oni? — zagadnęła żywo.
— Wydawali się zdumieni! Ale, widocznie, uwierzyli w moje łgarstwo, bo zwrócili mi wolność, wywiózłszy tylko uprzednio, w stanie nieprzytomnym, za Pragę! Oto powód, czemu tak późno przybywam!
Czukiewiczowa, krążyła teraz w podnieceniu po bogatym saloniku, a z ust jej padały oderwane wyrazy.
— Zbóje! Zbóje! Spełnili swą pogróżkę! Zabili Brasina... Nie zawahają się przed niczem! Niewinnego człowieka biorą na tortury! Jakiż los mnie spotka?
Raptem, przystanęła przed Korskim i mocno uścisnęła go za ręce.
— Panie Korski — zapamiętała jego nazwisko. — Ileż trzeba mieć szlachetności, by tak postąpić i tak się zachować, jak pan się zachował! Dla obcych mu całkowicie ludzi! Gdybym, z mej strony mogła mu to czemkolwiek wynagrodzić...
Obrzuciła wzrokiem pomięte i powalane jego palto. Roześmiał się głośno.
— Jestem literatem — rzekł — więc biedakiem, ale nie przyjmuję zapłaty za usługi! Przeważnie, chodzę nawet porządnie ubrany, tylko mój strój ucierpiał nieco, podczas całej przygody...
Zmieszała się mocno.
— Ach, wcale nie to miałam na myśli...
On, tymczasem, przemawiał dalej.
— Gdyby, natomiast pani zechciała mi wyjaśnić bliżej, co to wszystko znaczy, byłbym niezmiernie wdzięczny! I te cyfry? I ów pan Brasin? I ci zamaskowani ludzie? Bo, zapewne, domyśla się pani również, kim byli moi oprawcy?
Twarz Czukiewiczowej zasępiła się nagle.
— Niech pan wejdzie w moje położenie! — powoli jęła tłomaczyć. — Nie jest to moja tajemnica, ale tyczy się ona i innych ludzi! Nic mi, chwilowo, powiedzieć nie wolno! Proszę się nie gniewać na mnie, ale naprawdę nie wolno! Może za kilka dni... Wówczas, sama zawiadomię pana!
Na obliczu Korskiego odbiło się rozczarowanie.
— Cóż? — rzekł z przekąsem. — Nie śmiem się wdzierać w cudze sekrety! Lecz, sądziłem, że pani szczerzej ze mną postąpi! Toć, nawet nie wiem, czy milcząc, przykładam rękę do godziwej sprawy. A może to o coś niewyraźnego chodzi, a obawa przed policją była więcej, niźli uzasadniona!
Lęk zamigotał w jej źrenicach, ale wnet z gorącą prośbą zajrzała mu w oczy.
— Drogi przyjacielu! — wyszeptała serdecznie. — Bo, pragnę cię już uważać za swego przyjaciela! Nie obrażaj się na mnie i nie przypuszczaj, że tu o jakąkolwiek złą rzecz idzie! Lub podejrzaną historję! Zaufaj mi i bądź dżentelmenem do końca! A na wdzięczności Czukiewiczowej nikt jeszcze nigdy się nie zawiódł!
Tuliła się prawie do niego i owiewał go zapach ciała kobiety, złączony z wonią odurzających perfum, a toczona nóżka ocierała się o jego nogę. Ale, Korski, zakochany po uszy w Jadzi, mało czuły był na te awansy.
— Trudno! — mruknął.
Po kilku zdawkowych frazesach, pożegnał dość sztywno piękną panią i znalazł się na ulicy.
— Po djabła — pomyślał — wdałem się w tę całą awanturę! A milczeć muszę, choćby przez wzgląd na siebie! Byle się na tem skończyło!
Lecz, niestety, właśnie nie skończyło się na tem.
Bo, gdy kulejąc wędrował z Kredytowej do domu, nagle jakiś drab, korzystając z pustki i mroku, panującego o tej spóźnionej sporze, otarł się blisko o niego na Świętokrzyskiej.
— Pomyliliśmy, pomyliliśmy cyferki! — jął syczeć. — Nie wiadomo tylko, czy umyślnie, czy przez roztargnienie! Oj, zdaje się, umyślnie, bo za prędko pobiegliśmy do tej Czukiewiczowej!
Przystanął, zdumiony.
Drab był ubrany, jak robotnik, ale trudno było rozróżnić jego rysy. Miał głęboko nasuniętą na oczy cyklistówkę, a na oczach ciemne okulary. Lecz, głos wydawał się Korskiemu znajomy.
— Wyższy, zamaskowany mężczyzna! — zawołał. — Poczekaj, ty kacie!
Chciał go grzmotnąć pięścią w kark, lecz tamten uskoczył zręcznie.
— Dosięgnie cię jeszcze nasza zemsta! — biegł zdala złośliwy szept. — Dosięgnie!
Oparzona noga, odezwała się teraz boleśnie, pobudzając Korskiego do podwójnej wściekłości.
— Policja! — ryknął. — Policja! Czy niema tu gdzie, w pobliżu policjanta!
Lecz, posterunkowego nie było widać. Jął biec za uciekającym, lecz przeszkadzała mu bardzo zraniona stopa i niezbyt skuteczny okazał się ten pościg.
Gdy wypadł na plac Napoleona — po napastniku nie było i śladu. Zginął, w ciemnościach bocznej uliczki.
— Do licha! — zaklął Korski. — Ta cała historja się nie kończy, a dopiero zaczyna!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.