Złoto i krew/Rozdział III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Złoto i krew
Podtytuł W szponach czerezwyczajki. Powieść sensacyjno-szpiegowska
Wydawca Bibljoteka Najciekawszych Powieści
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział III.
Walka o życie.

Świdrujące spojrzenia zamaskowanych mężczyzn wpijały się w twarz Korskiego.
Rozżarzony żelazny pręt dotknął jego obnażonej stopy. W mrocznej izbie czuć było swąd spalenizny.
— Bandyci! Mordercy! — ryknął z bólu i... szarpnął się gwałtownie.
— Smakuje? — zapytał złośliwie wyższy drab, pochylając się nad leżącym. — Zaśpiewasz?
Korski pojął, że tu żartów niema i że cało z pułapki nie wyjdzie.
A pręt zbliżał się znowu.
— Zastanów się?
Korski nagle powziął decyzję. Z nikąd nie mógł się spodziewać ratunku.
— Powiem! — wyrzucił z siebie zduszonym głosem, w którym dźwięczał ledwie tajony gniew i ból.
— Powiesz? — pręt oddalił się niespodzianie a biegnący od niego żar przestał parzyć Karskiego.
— Tak!
— Słuchamy?
— Dobrze! A czem wy zagwarantujecie, że skoro wyznam wam to, co posłyszałem, będę wolny i nie stanie mi się żadna krzywda?
Wyższy mężczyzna w masce wyrzekł uroczyście:
— Daję ci na to najświętsze słowo! Nie pragniemy, ani twej śmierci, ani kalectwa! Sam zmuszasz nas do okrucieństwa przez głupi upór! Powiesz i będziesz wolny... Doprawdy, osłem trzeba być, jak ty, żeby nadstawiać karku dla ludzi, których nieznasz wcale, a którzy może są zbrodniarzami.
Choć Korski miał już wyrobione zdanie, a za najgorszych łotrów, uważał swych oprawców, udał, że te argumenty przemawiają mu do przekonania. Zresztą, od kilku minut, w jego głowie zrodził się pewien plan.
— Więc, słuchajcie! — rzekł — Zapewniam was, że nie znam mężczyzny, który w moich oczach skonał i przedtem nie widziałem go nigdy...
— Wiemy o tem!
— Otóż, gdy upadł, mamrotał tylko słowa bez związku. Ukląkłem przy nim i przyłożyłem moje ucho do jego ust..
— Dalej... dalej...
— Wtedy dobiegły mnie wyrazy... Zawiadom, natychmiast Czukiewiczową, że umieram... Mieszka na Kredytowej.
Korski mówił to bez skrupułów, bo napastnicy, i tak wiedzieli, że udawał się na tę ulicę i do tej osoby. Ale dalszy ciąg postanowił zmienić.
— Wymienisz jej dwie cyfry! — powtarzał zlecenie umierającego. — Lecz, nie wspominaj o tem nikomu....
Nieznajomi w maskach, z widocznem podnieceniem, chwytali wyznanie Korskiego. To właśnie spodziewali się posłyszeć, a o te liczby im najwięcej chodziło.
— Cyfry? Jakie cyfry? Prędzej...
— 17 i 40! — skłamał najspokojniej, podczas, gdy prawdziwe liczby brzmiały 15 i 23.
— 17 i 40! — mruknął wyższy mężczyzna, jakby go te cyfry przejęły rozczarowaniem. — Nie rozumiem. A możeś się przesłyszał?
— Nie!
Nowa nieufność zabłysła w świdrujących oczach, za maską.
— Może starasz się wprowadzić nas w błąd!
— Powiadam wam, że nie! Toć nie mogę wam wymieniać innych liczb, niżli te, jakie dotarły do mego słuchu! Jeśli, wzbraniałem się, wymienić je dotychczas, to dlatego, że przysięgłem umierającemu zachować tajemnicę! Ale, w rzeczy samej, namyśliłem się, że niema potrzeby dla całkowicie obcego człowieka narażać się na niebezpieczeństwo i kalectwo!
Wymawiając to, z akcentami świetnie udanej szczerości, Korski spozierał uważnie na swych oprawców i cieszył się w duchu ze swej drobnej zemsty.
Bo, zamaskowani mężczyźni, spoglądali teraz na siebie nawzajem, jakby milcząco szukając rady jeden u drugiego.
— 17 i 40! — wyrzekł, wreszcie, niższy po namyśle. — Cóż, możebne! Sądzę, że ten gagatek nas nie zwodzi!
— Zapewniam...
Drugi napastnik zdążył się też zastanowić.
— Nie miałby celu! — mruknął. — Skoro raz zdecydował się mówić. Przedtem, bawił się tylko w jakieś niezrozumiałe bohaterstwa! Więc, napewno te liczby?
— Tak!
— Ano — dodał, niby kończąc jakąś swą myśl — sprawdzimy!
A ty — zwrócił się do Korskiego — jeślisz nałgał to mocno tego pożałujesz! Bo wszędzie cię odszukamy i potrafimy po raz drugi w nasze ręce pochwycić. Jak z twych papierów wynika, które pozwoliliśmy sobie przejrzeć, nazywasz się Korski, zamieszkujesz na Wspólnej i jesteś literatem.
Całą siłą woli ukrył mimowolne drżenie.
— Nie skłamałem!
— Tem lepiej! Gdyż my dotrzymujemy słowa i wnet będziesz wolny! Moglibyśmy cię zabić, żebyś nigdy przeciw nam nie świadczył, lecz nie lubię niepotrzebnych zbrodni! Nawet, znaczna krzywda ci się nie stała, bo żelazny pręt dotknął cię tylko lekko i oparzył powierzchownie...
Istotnie, Korski nie czuł wielkiego bólu.
— A teraz!... — wymówił wyższy nieznajomy.
Jakaś chustka spadła na twarz Korskiego. Znów poczuł słodki i mdły zapach chloroformu. Ponownie, stracił przytomność.
Tym razem ocknął się w szczerem polu, a chłodny wiatr muskał jego policzki. Zdala pluskała Wisła, świeciły tysiączne światła Warszawy i długa galerja latarni mostu Poniatowskiego.
— Dotrzymali słowa! — mruknął, przypominając sobie przeżytą przygodę. — A wywieźli, pewnie, w przeciwną stronę, abym nie mógł odszukać miejsca, gdzie się nademną znęcano...
Obmacał kieszenie. Nie brakło ani dokumentów, ani portfelu z pieniędzmi, ani zegarka. Był ubrany, jak poprzednio w futro i obuty, a obok na ziemi spoczywał kapelusz. Słowem, nic nie przypominało, że niedawno jeszcze znajdował się w jakiejś katowni. Nawet, gdy powstał na nogi i stąpnął, rana nie odezwała się bardzo dotkliwie, bo choć piekła trochę, mógł chodzić bez trudu.
Mimo to, jednak, w Korskim zagrała podrażniona ambicja. W taki sposób, nikt jeszcze w życiu, z nim, znanym literatem, się nie obszedł.
— Hycle! Psie krwie! Zbiry! — jął kląć głośno z pasją. — I ja pragnąłbym w życiu spotkać się z wami, żeby wam się odwdzięczyć! Ale, z dobrym browningiem w kieszeni! Bogu dzięki, że w ostatniej chwili, wpadłem na pomysł, aby was wystrychnąć na dudków.
O ich zemście teraz nie myślał wcale.
— Psie krwie! — powtórzył.
Sprawdził godzinę. Dochodziła północ, a jego porwano o siódmej. Co, teraz czynić? Zawiadomić Jadzię? Pewnie, niepokoi się maleństwo! Lecz, jest już zbyt późno, może nie podejść do telefonu, a z dyrektorem Dulembą, Korski nie znajdował się w jaknajlepszych stosunkach.
Odłoży to do jutra, a Jadzia, gdy opowie jej szczerze o przygodzie, niesłowność mu wybaczy.
Co robić? Zawiadomić policję? Niema sensu, zresztą musiałby wyznać wszystko. Lecz, przecież pozostaje niewykonane zlecenie. Owa, pani Czukiewiczowa. Skoro przez nią nacierpiał się tyle, niechaj choć tę tajemniczą osobę ujrzy!
Literaci, to naród lekkomyślny! Wcale się nie zastanawiał nad tem, że może być znów przez swych prześladowców śledzony i popadnie w nowe tarapaty i przygody.
Podniecona wyobraźnia, rysowała mu obrazy niezwykłe w związku z liczbami 15 i 23 — a sam przed sobą usprawiedliwiał się w duchu, że ta pani Czukiewiczowa, nie może się rozgniewać o tak późną, nocną wizytę, skoro się dowie, jakie okoliczności ją wywołały.
Kulejąc, ruszył z miejsca.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.