Złote sidła/XX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor James Oliver Curwood
Tytuł Złote sidła
Podtytuł Gorące przyjęcie
Wydawca Wydawnictwo Książek Popularnych
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia Diecezjalna w Opolu
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XX.
Gorące przyjęcie.

Filip poszedł do chaty. Przechodząc obok niej z Bramem, zauważył, że posiadała tylko jedno okno, z okiennicą podnoszącą się i opadającą jak zastawka, sporządzoną z deszczułek jodłowych. Zwrócił się w kierunku niej.
Okiennica była zamknięta. Przyłożył ucho do szpar w drzewie i usłyszał, że wewnątrz ktoś chodzi. Cecylia widziała z swego stanowiska ruchy Filipa, a Filip czuł malującą się w jej oczach trwogę.
Potem zwrócił się ku drzwiom. Chciał prędko wiedzieć, kim był ów nieznajomy i puls jego zabił na myśl o tym, że owym człowiekiem z nartami może być jakiś przyjaciel. Ale pierwszym jego celem było opanowanie strzelby tajemniczej osoby, jeśli ją posiadała. Wszystko jedno, siłą czy podstępem. Bo Eskimosi zbliżali się coraz bardziej.
Przybywszy do drzwi, sporządzonych z drzewa, zauważył parę nart i pęk dzirytów, opartych tuż obok o ścianę chaty. Czyżby czekało go rozczarowanie? Czy człowiek o wielkich nogach jest olbrzymim Eskimosem a nie białym?
Jął węszyć na wzór psa. Z półotwartych drzwi dolatywała zmieszana woń kawy i tytoniu! Eskimos mógł posiadać tytoń, nawet herbatę i używać ich. Ale nie pił nigdy kawy.
Filip przymknął na kilka chwil oczy, by wypoczęły po olśniewającym blasku białego śniegu. Potem zaglądnął po cichu do chaty przez otwór w drzwiach, niezupełnie przymkniętych.
Ujrzał w półmroku wnętrza ognisko, z którego prowadził przez dach dymiący komin. Potem zobaczył niewyraźną sylwetkę człowieka, nachylonego nad ogniem. Postąpił krok naprzód i jął się przypatrywać.
Człowiek wyprostował się zwolna, wyjąwszy z popiołów garnek z kawą. Szerokie jego plecy i jego olbrzymia figura przekonały Filipa natychmiast, że to nie był Eskimos. Człowiek odwrócił się na chwilę twarzą do światła dziennego. Była to twarz człowieka białego. Gęsta broda zakrywała ją w połowie, a źle uczesane, długie włosy spadały na ramiona.
Niemal w tej samej chwili człowiek ów zobaczył Filipa. Stanął jak skamieniały.
Filip wyciągnął przed siebie mały rewolwer Cecylii.
— Jestem Filip Brant, — rzekł, — z Policji Królewskiej, na służbie Jego Królewskiej Mości. Ręce do góry!
Obaj mężczyźni stali naprzeciw siebie, jeden wyprostowany i surowy, jak gdyby porażony zdumieniem, drugi wyczekujący, niepewny, co się stanie.

Filip, który stał odwrócony plecami do drzwi, sądził, że cień, jaki rzuca jego ramię i twarz nie pozwolą rozpoznać wielkości małego rewolweru. W każdym razie strzał, oddany z takiej odległości, mógł być skuteczny. Ujrzał więc, że tajemnicza osoba podnosi po namyśle ręce do góry i nie wiedział, co się stanie.
Człowiek wyprostował się zwolna, wyjąwszy z popiołów garnek z kawą.
Rękę, trzymająca garnek z kawą, podniosła się i momentalnie chlusnęła wrzątkiem w twarz Filipa. Ów uniknął gorącego ciosu, pochyliwszy w porę głowę i wystrzelił. Ale zanim zdołał cofnąć rewolwer i strzelić po raz drugi, człowiek ów rzucił się na niego.

Skok atakującego był tak straszny, że obaj zwalili się na wewnętrzną ścianę chaty. Potem obaj runęli w dzikim uścisku na podłogę.
Filip dziękował Bogu, że pozbył się na śniegu ciężkiego odzienia Eskimosa i był przygotowany do walki. Krzyknął więc dziko i w tym tragicznym uścisku pomyślał o Bramie. Przeciwnik jego równy był Bramowi siłą i wzrostem. Zastosował więc przeciw niemu metodę walki, jaką obmyślił, na wypadek spotkania się z Bramem.
Musiał więc uwolnić się od ogromnego brzemienia, ciążącego na jego ciele. Jednym, dobrze wymierzonym ciosem pięści uderzył go w twarz, zanim tamten mógł powziąć jakieś postanowienie. Oszołomił go na chwilę, z czego skorzystał Filip i ukląkł, a następnie skoczył na równe nogi. Był to pierwszy triumf jego zimnej krwi. Ale za wcześnie było jeszcze na zwycięstwo.
Przeważał zręcznością, równą zwinności kota. Przeciwnik górował ciężarem i masą.
Nieznany człowiek podniósł się również i Filip przystąpił znów do ataku, wymierzywszy mu cios w szczękę. Podobny cios zwaliłby z miejsca zwyczajnego przeciwnika. Olbrzym wytrzymał i nawet nie zachwiał się. Filip ponowił cios i człowiek zatoczył się tym razem w tył. Chwiejąc się na nogach usiadł na worku z ziarnami.
Pięść Filipa wyciągnęła się po raz trzeci w najwyższym wysiłku muskułów. Ale cios był chybiony. Zaciśnięta pięść świsnęła ponad ramieniem człowieka i Filip stracił równowagę, upadłszy wprost w ramiona swojego wroga. Prawie natychmiast uczuł, że chwyta go za gardło jakaś ręka żelazna, która usiłuje go udusić.
Jedną ręką chwycił kurczowo drugą rękę swojego przeciwnika, aby ją ubezwładnić, a wolną pięścią jął zadawać razy w szyję i szczęki olbrzyma, który nie czuł zupełnie nic. Wtedy podstawił mu nogę i obaj zwalili się ponownie na podłogę. Ani jeden ani drugi nie zauważył Cecylii, która stała z szeroko rozwartymi oczyma w drzwiach chaty, patrząc na nich z przerażeniem.
Zatoczyli się niemal pod jej nogi. Zobaczyła zsiniałą i pokrwawioną twarz olbrzyma, masakrowaną pięściami Filipa, który bił i bił bez ustanku. Zobaczyła również obie kosmate ręce człowieka, czerwone od własnej krwi, duszące teraz Filipa za gardło.
Krzyknęła i fioletowy lazur jej oczu rozpłomienił się ponurym ogniem walki.
Jak strzała skoczyła ku grubemu kijowi, opartemu o jedną z przegród chaty. Filip ujrzał jej bladą twarz, obramowaną złotem, za kolosem, który go dusił i razy, jakie spadały na jego pochylony kark. Uścisk rozluźnił się momentalnie i ogłuszony nieznajomy stracił przytomność.
Filip zerwał się na nogi i rozwarłszy szeroko ramiona uścisnął z głośnym śmiechem zadyszaną łkającą Cecylię.
Tymczasem nieznajomy człowiek był przez chwilę przedmiotem zupełnej obojętności. Jeśli nie umarł nie mógł już być szkodliwy. Na pół zadławiony Filip jął oddychać pełnymi piersiami, czerpiąc świeże powietrze. Potem przymrużył oczy, chcąc przeniknąć półmrok chaty.
Nie mógł się powstrzymać od krzyku radości, ujrzawszy strzelbę, opartą o ognisko z ułożonych i ziemią spojonych kamieni! Dokoła strzelby zwieszał się pas skórzany z futerałem, a w futerale był rewolwer! W owej chwili było to więcej warte, niż sztaby złota!
Filip przypasał sobie natychmiast pas. Pas ten wyładowany był cały nabojami w liczbie czterdziestu. Dwa rzędy nabojów przeznaczone były dla strzelby, wśród nich kule dum-dum z miękkimi końcami. Jeden rząd dla rewolweru. Rewolwer, cały wyładowany, był dobrego kalibru, numer 0.303, a strzelba najnowszego systemu.
Zbliżył się do drzwi i zawołał silnym i groźnym głosem:
— Możecie teraz przyjść, potwory! Nie lękam się was odtąd. A więc, chodźcie bliżej! Przystąpcie! Pierwszy który się zbliży może być pewny, że za minutę będzie trupem!
W ciszy rozległ się inny krzyk, pochodzący z niewielkiej odległości. Była to odpowiedź na wyzwanie, rzucone przez Filipa.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Oliver Curwood i tłumacza: Kazimierz Bukowski.