Złote sidła/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor James Oliver Curwood
Tytuł Złote sidła
Podtytuł W którym upolowano myśliwego
Wydawca Wydawnictwo Książek Popularnych
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia Diecezjalna w Opolu
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.
W którym upolowano myśliwego.

Filip czekał.
Spojrzał na zegarek i skonstatował, że czekał już przeszło godzinę i że była już prawie północ. Za najmniejszym odgłosem, dolatującym z Barrenu lub krzyków z lasku doznawał fizycznego i moralnego wstrząsu. Był przekonany, że Bram i jego sfora zbliżają się w milczeniu, że nie usłyszy ani szelestu kroków ludzkich ani delikatnego stąpania łap wilczych, chyba w chwili, gdy będą już koło niego.
Dwukrotnie już wielka biała sowa nocna rozpościerała skrzydła nad jego głową. Po raz trzeci ptak spadł na białego zająca, ukrytego w krzakach. I za każdym razem Filip sądził, że nadeszła już decydująca chwila. To znów straszyły go małe, białe lisy, które przebiegały tu i tam, ciekawe jak małe dzieci. Kilkakrotnie zmusiły go do tego, że wdrapał się nieco wyżej na drzewo, czując na plecach szpony trwogi. Potem nastąpiła reakcja i nerwy Filipa osłabły. Puls jego bił spokojniej.
Czy uniknie losu, który sobie zgotował? Czy jego strzały rewolwerowe przeraziły Brama do tego stopnia, iż nie wróci już na jego trop? Teraz wydawał mu się Bram istotą mniej dziką, niż pierwej. Na twarzy jego dojrzał rozpacz i zmieszanie. Ten potwór wydał mu się nawet sympatyczny.
Bez wątpienia, był on podobny do owego Pelletiera, nieszczęśliwego rozbitka, który porzucony na pustynnych brzegach Oceanu Lodowatego, wyrył na drzwiach swojej chaty dzieje swojego życia, swoje wrażenia i myśli. Świadome szaleństwo, gorsze od czystego szału. Inteligencja i rozum, które zabiła samotność. Dla Pelletiera śmierć przyszła pewnego dnia jak wyzwolenie, jak przyjaciółka. Zapewne Bram, umarły od lat dla społeczeństwa ludzkiego, był umarłym naprawdę.
Złote sidła i jego tajemnica jęły znów niepokoić umysł Filipa. Nie, ten jedwabny i błyszczący warkocz, który nosił w kieszeni, nie mógł pochodzić z dawnej zamiany. Było to zupełnie jasne! Z pewnością został odcięty z włosów kobiety. A zatem Bram nie był sam! Była z nim kobieta. I to kobieta z tak pięknymi włosami!
Filip zlazł z drzewa.
Przez następną godzinę badał wszerz i wzdłuż horyzont Barrenu. Słuchając pilnie rozpalił znów swoje ognisko, przerywając niekiedy pracę, aby posłuchać podejrzanych szelestów. Zimno było dokuczliwe. Muzyka nieba była tylko niewyraźnym szeptem, mającym lada chwila zamrzeć. Gwiazdy bladły i możnaby powiedzieć, że cofały się z nieba, daleko, coraz dalej od naszego świata.
Ów widok znikania gwiazd posiadał dla Filipa coraz nowy wdzięk. Jest to jedno z najbardziej zdumiewających zjawisk podbiegunowych. Wydaje się, jak gdyby tysiące niewidzialnych rąk wyciągało się szybko ku firmamentowi i gasiło raz po raz owe płomienie, najpierw słabe, potem coraz silniej błyszczące i cały blask konstelacji. Potem zapadła ponura ciemność, trwająca prawie pól godziny i natychmiast nad tą najgłębszą przepaścią nocy wstawała zorza północna.
W tych nieprzeniknionych ciemnościach uczuł Filip, że obawy jego budzą się. Czyż chwili tej nie wybierze Bram, aby go zaatakować? Zbliżywszy zegarek do ognia, zobaczył, że była czwarta godzina. Zgasił ognisko i znów wdrapał się na drzewo. Bram nie zjawiał się.
Pojawił się szary świt.
Filip zlazł z gałęzi i po raz trzeci rozpalił ognisko, aby ugotować śniadanie i przyrządzić sobie kawę. Sporządził ją w podwójnej porcji. O siódmej godzinie był gotów do drogi, do podjęcia polowania na zagadkowego myśliwego. Noc upłynęła i Bram stracił wspaniałą sposobność pozbycia się go. Tym lepiej uciekając dalej, wlókł go za sobą ku tajemnicy złotych sideł. Wszystko było na najlepszej drodze.
Filip utorował sobie drogę wzdłuż małego lasku. Po upływie pół godziny przybył do miejsca, gdzie rozegrała się walka między wilkami a reniferem. Zwierzę padło o pięćdziesiąt jardów od lasku. W promieniu dwudziestu stóp dokoła śnieg był wydeptany przez kopyta i łapy walczących, a cała widownia pokryta była czerwoną krwią. Kawałki mięsa, skóry i połamanych kości, rozrzucone po ziemi, były jedyną pozostałością po zabitym reniferze.
Widać było jeszcze miejsce, w którym Bram otrząsł narty ze śniegu i położył je. Ślad jego mokassinów mieszał się z odciskami łap wilczych. Widocznie przybył na czas, aby uratować najlepszą cząstkę, jaką jest tylna część renifera i zawlókł ją na pewną odległość od czerwonej kałuży krwi. Biesiadzie zgłodniałej sfory, która pożarła wszystko, lub prawie wszystko, prócz wnętrzności, przyglądały się z góry gwiazdy. Przyglądały się również uczcie Brama, który prócz śladów swoich mokassinów, pozostawił kilka szczątków swojego jedzenia. Podobnie jak kartka książki, śnieg opowiadał z całą wymaganą ścisłością o wszystkim, co się tu działo. I jeszcze bardziej niż przedtem Filip zrozumiał, przypatrując się temu widokowi, na jakie naraża się niebezpieczeństwo.
Śnieg opowiadał jeszcze o czymś innym. Bram załadował na sanki wszystko pozostałe mięso renifera. Badając ślady Filip doszedł do przekonania, że sanki te były typem „ootapanasku“, ale szerszych i dłuższych od tych, które widział. Dalszy ciąg odgadnąć było łatwo. Kiedy zwierzęta i człowiek nasycili się, Bram wziął wilki na uprząż i popędzając sanki pojechał na północ, prosto przez Barren. Nie pozostawało nic innego jak dążyć za nim.
Zebrawszy drwa, Filip ugotował jedzenie na sześć dni. Przez trzy dni zdążać będzie za Bramem po tej smutnej przestrzeni, nieznanej nawet na mapie: po Wielkim Barrenie. Bez sanek nie można było nawet marzyć o dalszej drodze. Trzy dni tam, trzy dni z powrotem. Nawet ograniczając swoją ekspedycję na tym, igrał ze śmiercią. Nad głową jego zawisła groźba, gorsza niż Bram, groźba burzy.
W chwili, gdy ruszył w drogę na północ, ustaliwszy kierunek przy pomocy igły swojego kompasu, serce jego posmutniało. Dzień był ponury i bez słońca. Jak daleko sięgnął okiem, Barren rozciągał swoje białe posłanie, którego brzeg zlewał się z linią horyzontu, zaczerwienionego purpurowym światłem. Po godzinie marszu Filip pogrążył się zupełnie w melancholii i ciszy śmiertelnej. Zniknęła poza nim delikatna i ciemna sylwetka lasu. Niebo ciążyło nad nim jak brzemię ołowiane, coraz szersze i cięższe w miarę jak szedł naprzód. Idąc pod tym ruchomym więzieniem wiedział, że inni ludzie przed nim oszaleli. Przygniatała go sama pustka i w ciągu godziny wytężał całą swoją energię, aby pokonać nieprzezwyciężoną chęć powrotu. Ani jedna skała, ani jeden krzak nie mąciły monotonii krajobrazu. Tylko czarne chmury kłębiły się ponuro, pędząc z północy na zachód. A niebo było tak niskie, tak niskie, iż zdawało się, jakoby można go dosięgnąć kamykiem.
Po różnych próbach w ciągu sześciu godzin Filip ustalił przy pomocy busoli kierunek śladu, pozostawionego przez Brama. Nie odbiegał on zbytnio od linii północnej. Nie było żadnego kamienia, ani drzewa, aby mógł kierować się podług nich. Bram wiedziony czystym instynktem, szedł równie prosto przez szare ciemności, jak to czynił Filip przy pomocy czułego narzędzia, jakie nosił przy sobie.
Po trzech godzinach marszu Filip stwierdził, że sanki zatrzymały się, jakkolwiek wilki nie zmieniły porządku w swojej uprzęży. Bram zsiadł poprostu z sanek, aby zdążać za nimi pieszo i wdziać narty. Filip zmierzył długość kroku outlawa (wyjętego z pod prawa). Były one wyższe o dwanaście do szesnaście cali od jego kroków, z czego wywnioskował, że Bram odbywał sześć mil w tym samym czasie, co on cztery.
Była pierwsza godzina, gdy Filip zatrzymał się dla ugotowania śniadania. Według jego obliczeń, przebył piętnaście mil. Kiedy jadł, ogarnęły go posępne myśli. Myślał, że jeśli Bram zabrał z sobą wielki zapas mięsa, to widocznie poto, aby zaopatrzyć w żywność siebie i swoją sforę, na czas wystarczający do przebycia tego morza smutku, które w niektórych miejscach rozciąga się aż do Morza Lodowatego. Pędząc bez wytchnienia mógł Bram przebiec w trzech lub czterech dniach sto pięćdziesiąt mil, podczas gdy Filip mógł w tym samym czasie odbyć zaledwie trzecią część tej drogi.
Aż do godziny trzeciej popołudniu postępował śladem Brama i byłby zdążał dalej jeszcze przez godzinę, gdyby zawieje śnieżne nie zatrzymały go, wznosząc przed nim swoje białe zwały. Zapędziwszy się w burzę, postanowił sporządzić sobie schronisko dla spędzenia nocy.
Wiedział od Eskimosów, jak się należy do tego brać. Przy pomocy topora, który nosił za pasem, jął wyrąbywać w wielkiej kupie twardego śniegu, od strony zasłoniętej od wiatru, prosty podkop, który wedle sił oczyszczał, używając do tego jednej z swoich nart jako szufli. Kiedy tunel ten, szeroki na dwie stopy i wystarczający do wsunięcia się do wnętrza, był dość głęboki, wydrążył pokój dostateczny do ustawienia w nim łoża polowego. Po upływie godziny ukończył pracę i na widok tego wygodnego „home’u“, gdzie nie dochodziło ani zimno, ani burza, na widok czekającego łoża czuł się wesoły.
Przyniósł ze sobą mały zapas drzewa i smolaków, cienko połupanych, sporządzonych z gałązek świerków. Potem wielki kij, który służył mu do zawieszania nad ogniem swojego czajnika, napełnionego śniegiem. Widząc trzaskające iskry począł gwizdać wesoło. Na dworze zapadała ciemność, nagła, podobna do czarnej firanki, nieprzejrzysta, choć oko wykol. Ani jedna gwiazda nie błyszczała na niebie. Na odległość dwudziestu kroków nie odróżniało się nawet śniegu.
Kiedy Filip kończył jeść wędzoną słoninę i placek, przedtem ogrzany, kiedy wypił herbatę i wypalił swoją fajkę, wyjął jeszcze raz z swojej kieszeni złote sidła. Przy ostatnich blaskach głowni, które gasły i do których dorzucił kilka smolnych gałązek, przypatrywał się im, ukrytym w dłoni, o błyskach podobnych do lśnienia rzadkiego metalu. I zanim płomień nie zgasł zupełnie, nie schował ich do kieszeni.
Chaotyczna ciemność zamknęła się nad nim, gdy ogień zagasł. Macając dokoła siebie rozciągnął zamiast drzwi u wejścia podkopu swój jedwabny namiot. Wsunął się natychmiast do swojego worka i czuł się tam zadziwiająco dobrze. Od czasu, gdy opuścił chatę Piotra Breaulta, nie widział podobnego łoża. Poprzedniej nocy nie spał zupełnie. Dlatego też zapadł natychmiast w głęboki sen.
Godziny i noc przepłynęły nad nim. Nie słyszał wycia wiatru, który jął dąć od świtu, ani innych dźwięków, które napróżno kołatały z brzaskiem dnia do jego ucha. Wewnętrzna świadomość, która czuwała nad jego snem, wzywała go, aby się obudził. Naciskała jego mózg swoją ręką, coraz silniej i silniej, iż zaczął się poruszać na łóżku. Potem nagle oczy jego otworzyły się szeroko. Jasność wpadała do wnętrza przez wejście podkopu, które przysłonił namiotem.
Spojrzał bystrzej. Namiotu już nie było.
Zamiast niego tkwiła w otworze wejścia potężna, kosmata głowa, a oczy jego zetknęły się z oczyma Brama Johnsona.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Oliver Curwood i tłumacza: Kazimierz Bukowski.