Zęby tygrysa (1924)/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Zęby tygrysa
Rozdział Sezamie, otwórz się!
Data wyd. 1924
Druk J. Filipescu
Miejsce wyd. Czerniowce
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Dents du tigre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVI.
Sezamie, otwórz się!

Mimo wielkiej potrzeby snu, don Luis spał tylko trzy godziny. Zbyt wiele trosk go torturowało i jakkolwiek plan jego postępowania był obmyślony w sposób niemal matematyczny, to jednak nie był skłonny do ukrywania przed sobą wszelkich trudności, które mogą stanąć mu na przeszkodzie. Weber będzie oczywiście mówił z prefektem, ale czy pan Desmalions zatelefonuje do prezydenta ministrów Valenglay’a?
— Zatelefonuje! — utwierdzał się don Luis w tem przekonaniu, tupiąc wściekłe nogą. Krok taki nie zagraża mu niczem. A ponadto wiele ryzykuje, nie spełniając mego życzenia... Tem więcej, że aresztowanie mej osoby nie mogło nastąpić bez porozumienia się z Valenglay’em, i że prefekt musi go poinformować o wszystkiem, co się dzieje... Więc... więc...
Wtedy don Luis zadawał sobie pytanie: na co, dowiedziawszy się o jego życzeniu, zdecyduje się prezydent ministrów? Bo wreszcie, czy można przypuścić, że szef rządu, że prezydent rady ministrów zechce się fatygować w tym celu, aby dać posłuch i służyć projektom pana Arseniusza Lupina?
— On przyjdzie! — wykrzyknął z tem samem zacięciem. — Valenglay kpi sobie z protokołów i tym podobnych głupstw. On przyjdzie! Choćby miał to uczynić przez samą tylko ciekawość... aby się dowiedzieć, co też ja, Arseniusz Lupin, pragnę mu powiedzieć. A następnie — cóż? — wszak mnie zna! Ja nie należę przecież do rzędu tych ludzi, którzy fatygują kogoś napróżno. Z rozmowy ze mną zawsze wysnuwa się jakąś korzyść. On przyjdzie!.
Natychmiast jednak powstawało w jego umyśle drugie pytanie. Wszak samo zjawienie się Valenqlay’a w jego celi nie dowodziłoby jeszcze, że musi on zgodzić się na propozycye Perenny... I jeżeli nawet uda mu się przekonać Valenglay’a, to ileż jeszcze grozić będzie niebezpieczeństw. Ileż pojawi się jeszcze wątpliwości! Ile oczekiwać jeszcze będzie rozczarowań! Czy Weber będzie ścigać zbrodniarza z koniecznym pośpiechem i śmiałością? Czy odnajdzie jego ślady? A znalazłszy, czy znów ich nie straci?...
A następnie... następnie, przypuściwszy nawet, że wszystkie szanse okażą się korzystnemi, to czy nie będzie już wtedy zapóźno? Odnajdzie się tę dziką bestyę. Schwyci się zbrodniarza za kark. Niech i tak będzie! Ale czy przedtem zbrodniarz ten nie zadusi swej ofiary? Czy zbrodniarz tego rodzaju, czując się zgubionym, będzie wahał się z dorzuceniem jeszcze jednej zbrodni do listy swoich morderstw?
I ta myśl napawała don Luisa największem przerażeniem. Pokonawszy w swej wyobraźni wszystkie trudności napotykał na tę straszliwą wizyę: Florentyna zgładzona ze świata, zamordowana!
— Oh, co za męka! — wzdychał. — Ja jeden byłbym w stanie ją ocalić, a tymczasem osadzono mnie pod kluczem!
Nie chciał się nawet zastanawiać nad motywami, które skłoniły prefekta do zmiany zapatrywań i do wydania rozkazu natychmiastowego aresztowania, tego, kłopoty tylko przynoszącego Arseniusza Lupina, którym sprawiedliwość nie chciała się dotychczas ambarasować. Nie, to go wcale nie obchodziło. Obchodziła go jedynie i wyłącznie Florentyna! A minuty mijały i każda minuta zbliżała Florentynę do straszliwej przepaści!...
Przypominał sobie podobną chwilę, kiedy to, przed kilku laty, również oczekiwał aż otworzą się drzwi jego więzienia i aż ukaże się w nich cesarz niemiecki. Ale wówczas chodziło tylko o jego osobistą wolność i o nic więcej, teraz zaś szło o życie Florentyny!
— Florentyno! Florentyno! — powtarzał z rozpaczą.
Don Luis nie wątpił wcale, że Florentyna była niewinną. Nie wątpił wcale, że ten zbrodniarz ją kochał i że uprowadził ją nie tyle jako zastaw za tak pożądaną przez niego fortunę, ile raczej jako zdobycz miłosną, którą się zniszczy całkowicie, jeśli los nie pozwoli jej przy sobie na własność zatrzymać...
— Florentyno! Florentyno!
Potem przyszedł nań kryzys nadzwyczajnego pesymizmu. Niepowodzenie jego planów i zamierzeń zdawało mu się być nieuniknionem. Biedz za Florentyną? Chwytać zbrodniarza? Wszak znajdował się w więzieniu i cała rzecz zależała od tego, jak długo tu pozostanie, ile miesięcy czy może lat...
Wtedy dopiero dokładnie pojął, czem była dlań miłość ku Florentynie. Spostrzegł, iż zajmuje ona w jego życiu takie miejsce, jakiego nie zajmowały dotychczas żadne jego dawniejsze namiętności, żadna pożądliwość luksusu i bogactw, żadne jego dawniejsze pożądania walki, żadne ambicye, żadne zawiści i nienawiści. Od dwóch miesięcy borykał się tylko dlatego, ażeby ją zdobyć. Poszukiwanie prawdy, jak też chęć ukarania winnego, to wszystko było tylko środkiem, wiodącym do ocalenia Florentyny od grożących jej niebezpieczeństw. Jeśli Florentyna padnie pod nożem tego zbója, jeśli będzie już zapóźno na jej ocalenie, to w takim razie lepiej już będzie pozostać w więzieniu. Arseniusz Lupin w katordze aż do ostatnich swych dni, czyż to nie słuszne rozwiązanie dla człowieka, który nie umiał zdobyć miłości nawet tej jedynej kobiety, którą w swem życiu prawdziwie pokochał?
Kryzys minął. Zwalczyła go szybko szalona energia don Luisa. Odzyskał znów ufność, której nie mąciła żadna wątpliwość, żaden cień wątpliwości. Do celi zajrzało słońce. Robiło się coraz widniej i jaśniej. I don Luis przypomniał sobie wtedy, że Valenglay przybywa do swego ministeryum, mieszczącego się na placu Beauvau, o godzinie ósmej rano.
W tym momencie czuł się już zupełnie spokojnym. Przyszłe wydarzenia przedstawiały się mu pod kątem całkiem innym, możnaby rzec, iż się odwróciły zupełnie. Walka zdawała się być łatwą, realizm rzeczy zdawał się nie przedstawiać żadnych komplikacyj. Zrozumiał jasno, że jeżeli rozkazy jego zostały wykonane, to musi być dany posłuch jego władczej woli. Przypuśćmy, że Weber zdał wierny raport prefektowi policyi; przypuśćmy, że prefekt tegoż rana zakomunikował żądanie Arseniusza Lupina prezydentowi ministrów; przypuśćmy, że Valenglay zechce zakosztować przyjemności widzenia się z Arseniuszem Lupinem; przypuśćmy, że Arseniusz Lupin w ciągu tej rozmowy uzyska pożądane zezwolenie. Nie były to wcale hypotezy, lecz pewniki, nie były to problemy do rozwiązania, lecz już rozwiązane prawdy. Przyjąwszy za punkt wyjścia literę A., to jeśli się przejdzie przez punkty, oznaczone literami B. i C., dojdzie się, chcąc, nie chcąc, do punktu, oznaczonego literą D.
Don Luis począł się uśmiechać.
— Zastanów się, kochany Lupinie — mówił w duchu — że ty kazałeś Hohenzollernowi przybyć do siebie z głębi jego Marchii Brandeburskiej. Valenglay nie mieszka tak daleko, do djabła! I w razie potrzeby ty możesz się do niego pofatygować. Tak jest, godzę się na to, iż pierwszy uczynisz krok. Ja złożę wizytę na placu Beauvau. Panie prezydencie ministrów, moje najgłębsze uszanowanie...
Rozradowany ruszył w kierunku drzwi, przedstawiając sobie umyślnie, iż są otwarte i że potrzebuje tylko przestąpić ich próg, aby na niego przyszła kolej audyencyi...
Trzykrotnie powtarzał ten dziecinny manewr, składając głęboki ukłon niewidzialnej osobie i jakgdyby zamiatając podłogę pióropuszem swego nieistniejącego również kapelusza, przyczem mruczał:
— Sezamie, otwórz się!
Za czwartym razem drzwi się otwarły.
Ukazał się w nich dozorca.
Don Luis ozwał się doń tonem ceremonialnym:
— Nie długo każę czekać prezydentowi ministrów...
W korytarzu znajdowało się czterech inspektorów policyi.
— Ci panowie stanowią eskortę? — zapytał. — Chodźmy więc! Zaanonsujecie premierowi Arseniusza Lupina, wielkiego Hiszpana, kuzyna Jego Cesarskiej Apostolskiej Mości. Panowie, jestem gotów do wyjścia. Dozorco, oto dwadzieścia dukatów za twą opiekę, przyjacielu.
Zatrzymał się w korytarzu.
— Na Perkuna! Nie mam ani jednej pary rękawiczek, a od wczoraj się nie goliłem!
Inspektorzy wzięli go między siebie i popchnęli naprzód dość brutalnie. Dwóch z pośród nich uchwycił za ramiona tak mocno, że aż jęknęli.
— Pozdrawiam was — powiedział. — Nie macie rozkazu rozproszkować mnie, nieprawdaż? Ani też nakładać mi kajdan? W takim razie bądźcie uprzejmi, młodzi przyjaciele.
Dyrektor więzienia znajdował się w westybulu. Don Luis ozwał się doń:
— Pyszna noc, mój drogi dyrektorze! Pańskie pokoje w „Touring Club” są godne polecenia. W doskonałym punkcie znajduje się pański hotel! Czy może życzysz sobie, abym wykreślił swe nazwisko z listy twoich lokatorów? Nie? Spodziewasz się mojego powrotu? Tere-fere! Nie licz na to, mój drogi dyrektorze. Mam ważne sprawy do załatwienia...
Na podwórzu stał już przygotowany do drogi samochód. Wsiedli do niego czterej agenci i don Luis Perenna.
— Plac Beauvau! — zawołał don Luis do szofera.
— Ulica Vineuse! — poprawił agent.
— Och! och! — wykrzyknął. — Więc jedziemy do prywatnego mieszkania Jego Ekscelencyi. Jego Ekselencya woli, ażeby nasze spotkanie miało charakter tajny. To dobry znak. A propos, drodzy przyjaciele, którą teraz mamy godzinę?
Pytanie to zostało bez odpowiedzi, a ponieważ agenci zapuścili firanki, Perenna nie mógł nawet spojrzeć na zegar publiczny.
Dopiero u Valenglaya, na parterze, zamieszkiwanym przez prezydenta rady ministrów, w pobliżu Trocadero, zobaczył zegar.
— Wpół do ósmej! — zawołał. — Doskonale! Nie wiele czasu straciliśmy. Położenie się wyjaśni.
Pokój, w którym znalazł się Perenna, był przepełniony książkami i obrazami. Na odgłos dzwonka agenci wyszli, prowadzeni przez starą służącą, która ich tu przedtem wprowadziła.
Don Luis pozostał sam jeden.
Wciąż panując nad sobą odczuwał jednak pewien niepokój, pewną potrzebę fizyczną działania i walki. Oczy jego ustawicznie zwracały się ku zegarowi. Wielka wskazówka na zegarze zdawała się poruszać z nadzwyczajną szybkością.
Wreszcie ktoś wszedł, poprzedzany przez jakąś drugą osobę.
Don Luis rozpoznał w przybyłych Valenglaya i prefekta policyi.
— Tak więc się stało, jak przypuszczałem — pomyślał. — Mam ich w ręku.
Optymizmem nastroiła don Luisa koścista i szczupła twarz starego prezydenta ministrów, na której nie zauważył żadnego śladu gniewu, lecz przeciwnie, spostrzegł pewien nieokreślony wyraz sympatyi. Nie dostrzegł nic takiego, coby miało stanąć na podobieństwo baryery pomiędzy prezydentem ministrów, a przyjmowaną przezeń dwuznaczną osobistością. Znać było, iż premier jest wielce zaciekawiony i że zamierza gościa swego traktować z sympatyą, której zresztą nigdy Valenglay nie taił i którą uwydatnił, gdy po symulowanej śmierci Arseniusza Lupina mówił o tym awanturniku i o osobliwych stosunkach, jakie go z nim łączyły.
— Wcale się pan nie zmienił — rzekł premier przyjrzawszy mu się uważnie. — Cera panu nieco przyciemniała, włosy trochę posiwiały i oto wszystko!
I nagle, jak człowiek, który zwykł był prosto zmierzać do celu, premier zapytał:
— A zatem czego pan sobie życzy?
— Przedewszystkiem jedno pytanie, panie prezydencie ministrów. Czy Weber, który tej nocy odstawił mnie do więzienia, wpadł na ślady samochodu, uwożącego niewiadomo dokąd Florentynę Levasseur?
— Owszem, samochód ten zatrzymał się w Wersalu. Osoby, które go zajmowały wynajęły inne auto, którem miały się udać do Nantes. Oprócz tej odpowiedzi, czego pan sobie więcej życzy?
— Puszczenia mnie na wolność panie prezydencie.
— I to, rozumie się, natychmiast? — zapytał, śmiejąc się Valenglay.
— Co najwyżej za 40 lub 50 minut.
— O godzinie wpół do dziewiątej, nieprawdaż?
— W najgorszym razie, panie prezydencie!
— I na cóż potrzebne panu jest to uwolnienie?
— Po to, ażebym mógł doścignąć zabójcę Morningtona, inspektora Verota i członków rodziny Roussel.
— I uda się panu samemu tego dokonać?
— Tak jest.
— Wszak policya jest w ruchu, telegraf również i morderca nie ucieknie nam z Francyi.
— Panowie nie będziecie mogli go wykryć.
— Owszem, wykryjemy go.
— Zanim dokonacie tego, to zabije on Florentynę Levasseur. Będzie to już siódma ofiara tego bandyty. Samiście tego chcieli!
Valenglay zastanowił się przez chwilę, poczem zapytał:
— Według pana, wbrew wszelkim pozorom i wbrew umotywowanym podejrzeniom pana prefekta policyi, Florentyna Levasseur jest niewinna?
— Zupełnie niewinna, panie prezydencie.
— I pan sądzi, że ona jest w niebezpieczeństwie?
— W niebezpieczeństwie utraty życia.
— Pan kocha Florentynę Levasseur?
— Kocham!
Przez Valenglaya przeszedł dreszcz wesołości. Lupin zakochany! Lupin działający z pobudek miłosnych i wyznający otwarcie swą miłość! Co za interesująca przygoda!
Po chwili prezydent ministrów oświadczył:
— Śledziłem sprawę Morningtona dzień po dniu i żaden jej szczegół nie jest mi obcy. Pan dokonałeś cudów. Jest rzeczą oczywistą, że bez pańskiego udziału sprawa ta nie wyszłaby nigdy ze sfery tajemnic. Jednak zaznaczyć muszę, że popełniono tu kilka błędów, a te błędy, które mnie dziwią wobec tego, że pan je popełniłeś, tłómaczą się jaśniej, gdy się wie teraz, że miłość była podstawą i celem pańskich działań. Z drugiej strony i mimo pańskich twierdzeń zachowanie się Florentyny Levasseur, jej prawa spadkowe, jej nieprzewidziana ucieczka z kliniki, nie pozostawiają nam żadnej wątpliwości co do roli, jaką ona odgrywała.
Don Luis wskazał na zegar.
— Panie prezydencie, czas ucieka!
Valenglay wybuchnął śmiechem:
— Co za oryginał! Panie Perenna, żałuję niezmiernie, że nie jestem jakim wspaniałomyślnym monarchą. Byłbyś pan w takim razie naczelnikiem mojej policyi tajnej.
— Jestto stanowisko, które zaofiarowywał mi już ex-cesarz Wilhelm.
— Co znowu?
— I za które mu podziękowałem.
Valenglay śmiał się do rozpuku, a tymczasem zegar wskazywał już godzinę ósmą bez kwadransa. Don Luisa ogarniał niepokój. Valenglay usiadł i przechodząc już bez zwłoki do sedna rzeczy, oświadczył poważnie:
— Don Luisie Perenna, od pierwszego dnia, kiedyś pan znów się u nas pojawił, to jest od chwili popełnienia zbrodni na bulwarze Suchet, pan prefekt policyi i ja, nie mieliśmy wątpliwości co do tego, z kim właściwie mamy do czynienia. Perenna, to Lupin! Nie wątpię wcale o tem, że znane są panu powody, dla których nie chcieliśmy wskrzeszać nieboszczyka, którym pan dla świata byłeś i dla których darzyliśmy pana pewną protekcyą. Pan prefekt policyi był tego samego zdania co i ja. Sprawa, którą pan się zająłeś była z pańskiej strony dziełem sprawiedliwości i pańskie współpracownictwo było dla nas zbyt cennem, ażebyśmy nie mieli zaoszczędzić panu pewnych przykrości. A zatem, ponieważ don Luis Perenna prowadził akcyę uczciwą, to pozostawiliśmy w cieniu Arseniusza Lupina. Niestety jednak...
Valengiay przerwał na chwilę, poczem ciągnął dalej:
— Niestety jednak, pan prefekt policyi otrzymał wczoraj wieczorem bardzo szczegółową denuncyacyę, popartą dowodami i oskarżającą pana, że jesteś Arseniuszem Lupinem.
— To niemożliwe! — wykrzyknął don Luis. — Jest to rzecz, której żaden człowiek na świecie nie jest w stanie udowodnić. Arseniusz Lupin nie żyje!
— Przypuśćmy, że tak jest — przytaknął Valenglay — ale to nie dowodzi bynajmniej, że don Luis Perenna znajduje się wśród żyjących.
— Don Luis Perenna istnieje życiem bardzo legalnem, panie prezydencie.
— Być może, ale temu jednak przeczą.
— Kto? Jedna tylko osoba miałaby prawo temu przeczyć, ale oskarżając mnie, zgubiłaby sama siebie. Nie sądzę, aby ta osoba była tak dalece pozbawiona rozumu...
— Nie o rozum tu idzie, ale o zdolność do popełnienia podłości.
— Pan prezydent ma na myśli pana Cacerés, attache legacyi peruwiańskiej?
— Tak jest.
— Ale pan Cacerés znajduje się przecież w podróży.
— Nawet w ucieczce, gdyż położył swą rękę na kasie legacyi peruwiańskiej. Zanim jednak człowiek ten uciekł za granicę, to podpisał deklaracyę, otrzymaną przez nas wczoraj wieczorem, a zapewniającą, że on to wystarał się panu o dokument, na nazwisko don Luisa Perenny. Oto są korespondencye, które pan z nim prowadziłeś, a oto są dokumenty, które stwierdzają jasno prawdziwość jego zeznań. Wystarczy je przejrzeć, aby być przekonanym, że po pierwsze nie jesteś pan don Luisem Perenną, a powtóre, że jesteś pan Arseniuszem Lupinem.
Don Luis zawrzał wściekłością.
— Ten łotr Cacérés jest tylko narzędziem w cudzem ręku — zasyczał. — Jest ktoś inny poza jego plecami, ktoś, co go opłacił i kazał mu działać. Osobą tą jest właśnie poszukiwany przez nas zbrodniarz. Rozpoznaję w tem wszystkiem jego rękę. Jeszcze raz jeden i to w chwili decydującej zapragnął się odemnie uwolnić!
— Wierzę temu bardzo chętnie — oświadczył prezydent ministrów — ale ponieważ wszystkie te dokumenty są tylko fotografiami i ponieważ w razie gdybyśmy pana nie aresztowali, oryginały ich już jutro byłyby doręczone jednemu z wielkich dzienników paryskich, musimy uczynić użytek z tych denuncyacyi.
— Ależ, panie prezydencie — wykrzyknął don Luis — skoro Cacérés znajduje się zagranicą i skoro zbrodniarz, który nabył u niego te dokumenty, został zmuszony do ucieczki, zanim był w stanie wykonać swą groźbę, to niema teraz obawy, ażeby zostały one doręczone dziennikom.
— Alboż my wiemy? Pański nieprzyjaciel mógł się zabezpieczyć przeciw niespodziankom. Może on ponadto mieć jakichś wspólników.
— Niema ich wcale!
— Alboż my wiemy? — oświadczył premier.
Don Luis spojrzał na Valenglaya i zapytał.
— Dokąd więc pan zmierza, panie prezydencie?
— Oto do tego. Jakkolwiek byliśmy nagleni groźbą pana Cacérésa, to jednak pan prefekt policyi, pragnąc, ażeby rola Florentyny Levasseur została w zupełności wyświetlona, nie przeszkodził panu we wczorajszej pańskiej wycieczce. Ponieważ wycieczka ta się nie udała, przeto pan prefekt chciał przynajmniej tyle skorzystać, aby przez ujęcie don Luisa ułatwić sobie schwytanie... Arseniusza Lupina. Gdybyśmy tego ostatniego uwolnili, to dokumenty, o których wspomniałem byłyby niewątpliwie ogłoszone, a zdaje pan sobie sprawę z tego, w jak śmiesznej sytuacyi postawiłoby to nas wobec publiczności. I oto w takim momencie pan żądasz uwolnienia Arseniusza Lupina, nielegalnego, arbitralnego, niemożliwego do wykonania! Jestem przeto zmuszony pańskiej prośbie odmówić.
— Umilkł, po chwili namysłu zaś dodał:
— Chyba że.
— Chyba że?... — powtórzył tonem zapytania don Luis.
— Chyba że, i do tego właśnie zmierzałem, chyba że pan w zamian zaproponuje mi coś tak nadzwyczajnego i wielkiego, iż opłaci mi się zaryzykować przykrości, na które narazić mnie może absurdalne wprost wypuszczenie na wolność Arseniusza Lupina.
— Ależ panie prezydencie, mnie się zdaje, że jeżeli przyprowadzę tu panu prawdziwie winnego, zbrodniarza, który...
— To ja pańskich usług do tego nie potrzebuję...
— A jeżeli dam panu słowo honoru, panie prezydencie, że załatwiwszy swą sprawę wrócę do więzienia?
Valenglay wzruszył ramionami.
— A potem co będzie? — zapytał.
Nastąpiło milczenie. Sprawa rozgrywała się między dwoma partnerami. Było rzeczą widoczną, że taki człowiek jak Valenglay nie zadowoli się samemi słowami i obietnicami, że będzie wymagał korzyści sprecyzowanych dokładnie, namacalnych.
Don Luis znów zabrał głos:
— Być może, iż pan prezydent — powiedział — pozwoli mi powołać się na pewne usługi, jakie oddałem memu krajowi?...
— Wyrażaj się pan jaśniej.
Don Luis zmierzywszy kilkakrotnie krokami gabinet, zatrzymał się nagle przed Valenglayem i rzekł:
— Panie prezydencie, w maju 1915 r., u schyłku dnia, troje ludzi znajdowało się nad brzegiem Sekwany, na wybrzeżu de Passy, obok kupy piasku. Policya od miesięcy całych poszukiwała pewnej liczby worków, zawierających trzysta milionów w złocie, zebranych pracowicie przez nieprzyjaciół Francyi. Worki te miały być przemycone do Niemiec. Jednym z tych ludzi był pan Valenglay, drugim zaś pan Desmalions. Trzeci zaś osobnik, który ich ściągnął na to miejsce, poprosił ministra Valenglaya, aby zechciał wetknąć swą laskę w tę kupę piasku. W głębi znajdowało się poszukiwane złoto. W kilka dni później Włochy, które domagały się kredytu w sumie czterystu milionów w złocie, stanęły w wojnie światowej przy boku Francyi!
Valenglay zdawał się być bardzo zdziwionym.
— Historya ta nie jest nikomu znaną. Kto panu o tem opowiedział?
— Ta trzecia osoba.
— A jak się ta trzecia osoba nazywała?
— Don Luis Perenna...
— Pan! Pan?! — wykrzyknął Valenglay. — To pan wykryłeś to złoto? To pan tam byłeś razem z nami?...
— Ja, panie prezydencie. Pytałeś się pan mnie wówczas, w jaki sposób możesz mnie wynagrodzić. Teraz właśnie dopiero żądam za to nagrody.
Prezydent ministrów nie zwlekał z odpowiedzią. Poprzedziły ją wybuch śmiechu, pełen ironii:
— Dziś? A zatem w cztery lata po fakcie? To trochę późno, mój panie! Wojna jest już skończona, nie odgrzebujmy zatem starych historyi.
Don Luis był takim obrotem sprawy nieco zdetonowany, mimo to jednak nie dawał za wygrane.
— W roku 1917 — mówił — rozegrało się na wyspie Sarek straszliwe wydarzenie. Pan wie o czem mówię, panie prezydencie. Ale pan nie wie z pewnością o interwencyi don Luisa i o projektach, które ten...
Valenglay uderzył pięścią w stół i napuszonym głosem z poufałością, która miała swój wyraz charakterystyczny, mówił:
— Hola! Arseniuszu Lupinie, graj w otwarte karty! Jeśli chcesz istotnie wygrać sprawę, to płać co się należy! Pan opowiada mi o usługach oddanych mi w przeszłości lub przyszłości. Czy w ten sposób chcesz olśnić mnie, starego realistę, jakim ja jestem? Czy w taki sposób osobnik, zwący się Lupinem, kupuje sumienie Valenglaya? Pomyśl do stu tysięcy djabłów, że po wszystkich tych twoich historyach, a zwłaszcza po incydencie ubiegłej nocy Florentyna Levasseur i pan, będziecie w oczach publiczności, a nawet już jesteście winowajcami całego dramatu — co mówię — prawdziwymi i jedynymi winowajcami! Panna Levasseur już nam uciekła, a teraz pan żądasz puszczenia na wolność! Niech i tak będzie, ale, do pioruna, wymień pan cenę i to bez zwłoki!
Don Luis począł znów spacerować po pokoju. Przygotowywał się do ostatecznej walki. W chwili, gdy miał wysunąć ostatnią stawkę zawahał się. W końcu jednak stanął znów przed premierem zdecydowany już zupełnie. Trzeba płacić, to zapłacę!
— Ja nie zamierzam bynajmniej pana prezydenta okpić — zapewniał lojalnie don Luis. — To, co mam panu do ofiarowania jest czemś bardziej nadzwyczajnem i większem, aniżeli pan to sobie może wyobrazić. Ale gdyby nawet chodziło o rzecz jeszcze nadzwyczajniejszą i jeszcze większą, to jednak nie szłoby to w rachubę wobec tego, że wszak życie Florentyny Levasseur jest w niebezpieczeństwie. Mojem prawem jest jednak starać się uczynić transakcyę mniej niekorzystną. Pańskie słowa odbierają mi wszelką nadzieję. Rzucę więc wszystkie moje karty na stół, jak tego pan wymaga i na co się już zdecydowałem.
Prezydent zastanowił się chwilę. Coś wielkiego i nadzwyczajnego! Istotnie, co to być może? I jakież to propozycye mogą zasługiwać na taką terminologię?
— Mów pan! — oświadczył.
Don Luis usiadł naprzeciw Valenglaya, jak człowiek, traktujący rzeczy jak równy z równym.
— To będzie trwało krótko — powiedział. — Jedno zdanie zadecyduje o układzie, który mam zamiar zaproponować prezydentowi ministrów mego kraju.
— Jedno zdanie?
— Tak, jedno zdanie — potwierdził don Luis.
I zatapiając swe spojrzenia w oczach Valenglaya, wolno, sylaba po sylabie, mówił:
— Za cenę dwudziestu czterech godzin wolności, nie więcej, dając słowo honoru, że wrócę tu jutro rano, i że wrócę tu albo z Florentyną, ażeby przedstawić panu dowód jej niewinności, albo bez niej, ażeby stać się znów więźniem, za tę bagatelkę ofiaruję panu...
Urwał na chwilę, poczem z wielką powagą dokończył:
— Ofiaruję panu królestwo, panie prezydencie ministrów...
Oświadczenie to było nadzwyczajne, śmieszne, zasługujące na wzruszenie ramion zaledwie, było to oświadczenie, które mogło wyjść tylko z ust głupca lub szaleńca.
Jednak Valenglay nie zdawał się go lekceważyć. Wiedział on doskonałe, że w podobnych okolicznościach ten człowiek nie zwykł był żartować. Zdawał sobie z tego sprawę tak dalece, że, przyzwyczajony do traktowania wielkich kwestyi politycznych, przy których tajemnica odgrywa tak wielką wagę, rzucił spojrzenie na prefekta policyi, jakgdyby jego obecność w tej chwili nieco go żenowała.
— Nalegać będę na to, aby pan prefekt policyi zechciał również wysłuchać tego co powiem. Lepiej niż ktokolwiek inny oceni on wartość słów moich, a w części nawet będzie mógł zaświadczyć o ich prawdziwości. Zresztą jestem pewien, że pan prefekt nie zechce okazać się niedyskretnym.
Valenglay nie mógł tym razem powstrzymać się od uśmiechu.
— I jemu również zapewne oddałeś pan przysługę?
— Tak jest, panie prezydencie.
— Bardzo-bym pragnął wiedzieć o co rzecz idzie? — oświadczył prefekt.
— Owszem, jeśli panu na tem zależy... A zatem wieczorem w dniu naszego spotkania na bulwarze de Passy, przed czterema laty, obiecałem panu, panie Desmalions, który byłeś wówczas podrzędnym jeszcze funkcyonaryuszem, że postaram się, aby pana mianowano prefektem policyi. I dotrzymałem danego słowa. Pańskiej nominacyi zażądali trzej ministrowie, na których posiadałem wpływ. Czy mam ich wymienić?...
— To zbyteczne! — wykrzyknął Valenglay, wybuchając serdecznym śmiechem. — Zbyteczne! Wierzę panu. Wierzę wogóle w pańską wszechmocność. Co się pana tyczy, panie Desmalions, to nie miej pan takiej zdziwionej miny. Nic niema uwłaczającego w tem, że pan coś może zawdzięczać takiemu, jak Arseniusz Lupin człowiekowi. Mów więc Arseniuszu! Słuchamy!
Ciekawość jego nie miała wprost granic. Mało się troszczył o to, czy propozycye don Luisa będą miały jakieś konsekwencye praktyczne. W gruncie rzeczy nie przewidywał nawet czegoś podobnego. O jednem chciał się tylko dowiedzieć, dokąd mianowicie awanturnik ten posunie swoją zuchwałość i na jakiej to nowej przygodzie zechce oprzeć swe pretensye, przedstawiane z takim spokojem i uczciwością.
— Pozwoli pan? — zapytał don Luis.
Powstawszy z krzesła, don Luis zbliżył się do ściany, na której zawieszoną była mapa, przedstawiająca północno-zachodnią część Afryki. Następnie, rozłożywszy tę mapę na stole, oświadczył:
— Jest jedna rzecz, panie prezydencie, rzecz, która intryguje pana prefekta policyi i w której to kwestyi czynił on, jak mi wiadomo, poszukiwania. Intryguje go mianowicie to, w jaki sposób zużyłem swój czas, powiedzmy raczej czas Arseniusza Lupina w okresie ostatnich trzech lat, a w szczególności ten jego okres, kiedy to, Arseniusz Lupin znajdował się w legionie cudzoziemskim.
— Badania, prowadzone w tym względzie, były prowadzone na mój wyraźny rozkaz — przerwał Valenglay.
— I do jakiego doszły wyniku?
— Do żadnego.
— Czyli, że panowie zupełnie nie wiecie, co się działo ze mną w ciągu wojny?
— Istotnie nie wiemy.
— Otóż ja panom tę zagadkę wyjaśnię, a to tembardziej, że jest rzeczą całkiem słuszną i sprawiedliwą, aby Francya wiedziała, co dla niej uczynił jeden z synów najbardziej jej oddanych... bez czego... bez czego potomność mogłaby kiedyś przypuścić, żem o swej ojczyźnie w jej ciężkiej dobie zapomniał, co nie byłoby sprawiedliwe. Pan sobie przypomina, panie prezydencie, że zaciągnąłem się do legionu cudzoziemskiego po przejściu straszliwego istotnie kryzysu wewnętrznego i po daremnych próbach samobójstwa. Chciałem umrzeć i sądziłem, że pierwsza lepsza kula marokańska da mi tak pożądany przezemnie wypoczynek. Przypadek chciał, ażeby stało się inaczej. Przeznaczenie moje, jak się zdaje, jeszcze się nie spełniło. Wtedy zdarzyło się to, co się miało zdarzyć. Szukając śmierci stopniowo zaczynałem znów znajdować upodobanie w życiu. Kilka dość chwalebnych czynów orężnych wróciło mi zaufanie w siebie i zamiłowanie czynu. Opadły mnie nowe marzenia. Nowy ideał zapanował nademną. Potrzebowałem z dnia na dzień coraz to więcej przestrzeni, coraz więcej niezależności, coraz szerszych horyzontów, coraz osobliwszych i coraz bardziej osobistych wrażeń. Legion, mimo, iż wiele miałem czci dla tej bohaterskiej rodziny, która mnie do siebie przytuliła, nie wystarczał już dla mojej żywiołowej potrzeby działania. I już zwracałem się ku olbrzymiemu celowi, którego nie rozeznawałem jeszcze dokładnie, ale który tajemniczemi jakiemiś nićmi wabił mnie ku sobie, gdy dowiedziałem się w listopadzie 1914 roku, że Europa jest w wojnie. Miałem wówczas przyjaciół bardzo potężnych na dworze hiszpańskim. Na skutek rokowań dyplomatycznych pomiędzy Madrytem a Paryżem, zostałem wezwany do Madrytu, a następnie wysłany do Paryża z sekretną misyą. To był mój cel. Chciałem na miejscu zobaczyć w jaki sposób najlepiej będę mógł oddać usługi interesom francuskim.
„Udało mi się załatwić pomyślnie trzy, czy cztery poważne sprawy, jak naprzykład sprawę trzystu milionów w złocie i partycypowałem także w przyłączeniu się Włoch do wojny po stronie koaliantów. Ale wszystko to, muszę przyznać, wydało mi się sprawami podrzędnemi. Mogłem wszak czegoś lepszego dokonać i teraz już wiedziałem, do czego mam dążyć. Wykryłem słaby punkt, który mógłby zadecydować o niższości Francyi. Cel poszukiwany przezemnie stawał mi coraz wyraźniej przed oczami. Skończywszy swą misyę, powróciłem do Maroka. W miesiąc po mojem przybyciu, wysłany na południe, dostałem się w zasadzkę, obmyśloną przez Berberejczyków i jakkolwiek mogłem jeszcze walczyć, pozwoliłem się wziąć do niewoli dobrowolnie.
„Cała moja historya streszcza się w tem wydarzeniu, panie prezydencie. Będąc jeńcem odzyskiwałem wolność. Inne życie, życie, jakiego właśnie pragnąłem, otwierało się przedemną.
„Przygoda ta jednak mogła była się źle skończyć. Cztery tuziny moich Berberyjczyków, należących do licznego wędrownego szczepu, który pustoszył i łupił kraj, połączył się najpierw z wioską namiotów, pod którymi obozowały pod strażą dwunastu krajowców żony przywódców szczepu. Powiązano bagaże i ruszono w drogę. Po ośmiu dniach pochodu, który był bardzo nużący, albowiem szedłem z rękami związanemi z tyłu, przytroczony do konia jednego z jeźdźców berberyjskich, zatrzymano się na ciasnej płaszczyźnie, dominującej nad urwiskami skał. Zauważyłem tam wśród kamieni wiele kości ludzkich oraz szczątki szabel i broni francuskiej.
„Tam wbito słup w ziemię i przywiązano mnie do niego. Z zachowania się moich oprawców i ze słów zasłyszanych zrozumiałem, że śmierć moja była postanowiona. Miano obciąć mi uszy, nos, język, a następnie bezwątpienia głowę.
„Jednak nieprzyjaciele moi zaczęli od spożywania posiłku. Udali się do pobliskich studni. Później jedli i nie zajmowali się mną wcale, chyba w tym jedynie celu, aby mi ze śmiechem opisywać, jaki przygotowali dla mnie koniec.
„Upłynęła jeszcze jedna noc. Tortury odłożone zostały do rana. Istotnie wczesnym rankiem otoczono mnie kołem, wydając dzikie okrzyki i wycia, z którymi łączyły się piskliwe głosy kobiet. Gdy cień mej osoby dosięgnął linii, zakreślonej dnia poprzedniego na piasku, wśród tych dzikusów zapanowała cisza i jeden z nich, któremu powierzono operacye chirurgiczne zbliżył się do mnie i kazał mi wystawić język.
„Spełniłem rozkaz. Ujął mój język przez koniec swego płaszcza, drugą zaś ręką wydobył z pochwy sztylet.
„Nie zapomnę nigdy okrucieństwa i radości, malującej się w jego spojrzeniu, spojrzeniu złego dziecka, cieszącego się, iż może połamać skrzydełka i nóżki bezbronnej ptaszyny. I nie zapomnę tem bardziej nigdy zdumienia tego człowieka, gdy spostrzegł, że sztylet jego składał się tylko z rękojeści i kawałka ostrza, wystarczającego zaledwie do tego, aby mógł utrzymać się w pochwie.
„Wściekłość jego wyraziła się w dzikim wrzasku. Natychmiast rzucił się ku jednemu ze swych kompanów i wyrwał mu z pochwy jego własny sztylet. I ten jednak był ułamany prawie u samej rękojeści...
„Wtedy wybuchnął ogólny tumult i każdy z kolei począł wyjmować swój sztylet. Było tam czterdziestu pięciu ludzi i czterdzieści pięć sztyletów poułamywanych.
„Przywódca dzikiej bandy poskoczył ku mnie, jakgdyby mnie czynił odpowiedzialnym za ujawnienie tego niepojętego fenomenu. Był to starzec chudy, zgarbiony, utykający na nogę, o wstrętnym wprost wyglądzie. Wymierzył we mnie jakiś olbrzymi pistolet, a wydał mi się w tej chwili tak śmiesznym, że wybuchnąłem śmiechem.
„Nacisnął cyngiel i kurek spadł bez wystrzału..
„Nacisnął drugi raz i... kurek znów spadł bez wystrzału...
„Natychmiast gestykulując, tłocząc się, potykając, rzucili się wszyscy do słupa, do którego byłem przywiązany i wszyscy jak byli wymierzyli w moją pierś swą broń różnorodną, fuzye, pistolety, karabiny, starą okrętową hiszpańską broń palną. Dzikusy szczękali zębami. Ale... z fuzyi, pistoletów, karabinów i tromblonów hiszpańskich nie padł ani jeden strzał...
„Co za cud!... Trzeba było widzieć ich miny! Przysięgam panom, że nigdy tak się nie uśmiałem, jak wówczas, co zdezoryentowało ich do reszty. Jedni pobiegli do namiotów, aby podsypać świeżego prochu. Inni zmienili swą broń z największym pośpiechem. Nowy zawód, nowe rozczarowanie... Nie imała mnie się żadna broń! Byłem nie do zaatakowania! I śmiałem się do rozpuku! Śmiałem się!
„Sprawa jednak nie mogła się przedłużać. Mieli w swych rękach dwadzieścia innych środków przeciw mnie. Mieli ręce, którymi mogli byli mnie zadławić, kolby karabinów któremi mogli byli mnie zatłuc, mieli kamienie, którymi mogli byli mnie ukamienować. I było ich przeszło czterdziestu!
„Stary wódz wziął w ręce masywny kamień i zbliżył się do mnie z twarzą wykrzywioną wyrazem strasznej wściekłości i nienawiści. Wyprostował się, wyprężył i przy pomocy dwóch innych Berberejczyków podniósł wielki kamienny blok ponad moją głowę i... puścił go w dół. Kamień spadł tuż obok słupa. Był to wielce ciekawy i zdumiewający dla tego starca widok, albowiem w mgnieniu oka uwolniłem z więzów swe ręce i uskoczywszy w tył stanąłem poza słupem, wyprostowany, trzymając w obu rękach dwa rewolwery, skonfiskowane mi dnia poprzedniego...
„To, co się zdarzyło, było sprawą zaledwie kilku minut. Z kolei zaczął się śmiać także wódz, podobnie jak ja śmiałem się przed chwilą, śmiechem sarkastycznym. Według niego trzymane przezemnie rewolwery nie były wcale groźniejsze od broni użytej przeciw mnie. Podniósł z ziemi kamień i podniósł rękę, gotów rzucić go we mnie. Podobnie uczynili jego dwaj towarzysze. Za ich przykładem poszła reszta Berberejczyków...
„— Ręce w dół, bo strzelam! — krzyknąłem.
„Wódz rzucił we mnie swój kamień.
„Pochyliłem głowę i jednocześnie rozległy się trzy wystrzały. Wódz i jego dwaj towarzysze padli trupem.
„— Kto jeszcze z pośród was jest przeciw mnie, niechaj wystąpi! — rzekłem, obrzucając spojrzeniem całą grupę.
Pozostawało jeszcze czterdziestu dwóch Berberejczyków. Miałem jeszcze jedenaście kul. Gdy nie ruszali się z miejsca, włożyłem jeden z mych rewolwerów pod pachę i wyjąłem z kieszeni dwa małe pudełka nabojów, czyli pięćdziesiąt kul.
„I z poza pasa wydobyłem trzy piękne, dobrze wyostrzone sztylety.
„Połowa grupy poddała mi się natychmiast i uszeregowała się poza memi plecami.
„Druga połowa również wkrótce skapitulowała.
„Bitwa była skończona. Nie trwała nawet czterech minut”.


——o——




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: anonimowy.