Zęby tygrysa (1924)/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Zęby tygrysa
Rozdział Eksplozya na bulwarze Suchet
Data wyd. 1924
Druk J. Filipescu
Miejsce wyd. Czerniowce
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Dents du tigre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII.
Eksplozya na bulwarze Suchet.

Czwarty list przesyłany tajemniczą pocztą! Czwarty z tych listów, które „szatan oddaje poczcie i szatan wydaje”, jak się wyraził jeden z dzienników. Wystarczy sobie przypomnieć o owem nadzwyczajnem podnieceniu, jakie panowało wśród publiczności przy zbliżaniu się nocy z dnia 25 na 26 maja.
I coś jeszcze nowego dolało oliwy do ognia, podwyższając napięcie ciekawości.
Oto raz po razu dowiedziano się o aresztowaniu Sauveranda, o ucieczce Florentyny Levasseur, sekretarce don Luisa Perenny i o niezrozumiałem zniknięciu owego Perenny, którego, nie bez podstawy, poczęto coraz uporczywiej identyfikować z Arseniuszem Lupinem.
Pewna już teraz zwycięstwa, mając w swych rękach prawie wszystkich aktorów dramatu, policya uchyliła nieco rąbka tajemnicy i dzięki następnie niedyskrecyi tego lub owego reportera publiczność dowiedziała się już o zwrocie, jaki nastąpił w poglądzie don Luisa na sprawę. Podejrzewano go o to, iż zakochał się we Florentynie Levasseur, poczęto rozumieć prawdziwy powód przeciwstawienia się don Luisa policyi i drżano na myśl o przebiegu nowej walki, rozpoczętej przez tę zadziwiającą postać.
Co też on teraz uczyni? Jeśli chce uwolnić od pościgu policyi osobę, którą kocha, oraz uwolnić Maryę Annę i Sauveranda, to jest rzeczą nieuniknioną, aby interweniował jeszcze w ciągu bieżącej nocy, ażeby wziął udział w ten czy inny sposób w wydarzeniach, mających się rozegrać. Trzeba, aby aresztując osobę podrzucającą owe tajemnicze listy, lub wyjaśniając w sposób dość przekonywyjący ów fenomen, czy sztuczkę szatańską, wykazał niewinność trzech domniemanych aktorów dramatu. Krótko mówiąc, trzeba, aby don Luis Perenna był tam. Jakiż to potężny powód do zainteresowania.
A następnie, wiadomości były niepomyślne. Pani Fauville uwzięła się w swem postanowieniu zejścia ze świata w sposób samobójczy. Musiano ją odżywiać sztucznie i doktorzy ze szpitala Saint-Lazare nie taili swego zaniepokojenia.
Czy don Luis Perenna przybędzie w porę?
A w końcu była jeszcze inna sprawa. Miano jeszcze na uwadze groźbę, iż dom Fauville’a wyleci w powietrze w dziesięć dni po ukazaniu się czwartego listu, groźbę, wywierającą istotnie wrażenie, gdyż niewidzialny ów nieprzyjaciel niczego jeszcze nie zaanonsował takiego, coby się w oznaczonej przez niego godzinie co do joty nie spełniło. Jakkolwiek, według mylnych przewidywań, katastrofa ta miała nastąpić dopiero za dziesięć dni, to jednak sama zapowiedź podobnego zdarzenia nadawała ponure piętno całej tej sprawie.
To też tego wieczoru tłumy pociągnęły ku bulwarowi Suchet i to nietylko z Paryża, lecz także z przedmieść i prowincyi. Wszyscy byli przejęci wypadkami, które miały nastąpić. Chciano za wszelką cenę widzieć...
Wolno było jednak przyglądać się tylko zdaleka, albowiem w odległości stu metrów od domu Fauville’a policya utworzyła kordon i spychała do fos fortyfikacyjnych te osoby, które ulokowały się na przeciwległem wzgórzu.
Niebo zapowiadało burzę. Zsnute było ciężkiemi chmurami, dostrzeganemi od czasu do czasu przy świetle wyłaniającego się bladego księżyca.
Chwilami błyskawice przeszywały ciemności i słychać było odległe echo grzmotów. Skracano sobie czas oczekiwania śpiewkami. Ulicznicy zabawiali się naśladowaniem głosów zwierzęcych. Jedzono i pito wśród śmiechów i rozmów.
Część nocy upłynęła na niczem i nic nie zdawało się zapowiadać, że ciekawość tłumów zostanie nasycona. Zapytywano się wzajemnie, czy nie lepiej byłoby pójść spać do domu, albowiem wobec aresztowania Sauveranda słaba była nadzieja, że czwarty list ukaże się podobnie jak poprzednie.
A jednak nie opuszczano swych stanowisk obserwacyjnych w przewidywaniu, że don Luis Perenna się zjawi...
Od godziny dziesiątej wieczór prefekt policyi i sekretarz generalny prefektury, szef służby bezpieczeństwa, jego zastępca Weber, brygadyer Mazeroux, oraz dwaj agenci byli zgromadzeni w lokalu, w którym zamordowano Fauville’a. Piętnastu innych agentów zajmowało następne pokoje, podczas gdy znów dwudziestu innych strzegło dachów, ulokowało się pod fasadą domu, tudzież w ogrodzie.
Około północy prefekt policyi polecił przynieść kawę dla swych agentów. Sam wypił dwie filiżanki tego napoju i nie przestawał spacerować po pokoju, wspinać się na schody, prowadzące na strych, lub też przebiegać przedpokój i westybul. Pragnąc, aby warta odbyła się w warunkach jaknajkorzystniejszych, pozostawił drzwi wszędzie otwarte i palące się światło.
Mazeroux ośmielił się zwrócić mu na to uwagę:
— Ażeby list mógł się istotnie pojawić — rzekł — potrzeba, aby było ciemno. Niech pan prefekt zechce przypomnieć sobie, że doświadczenie ze światłem już było uczynione i że list wówczas się nie pojawił.
— Powtórzymy to doświadczenie — oświadczył prefekt, który w gruncie rzeczy obawiał się interwencyi don Luisa.
Jednak w miarę, jak noc zapadała i nad umysłami począł obejmować panowanie niepokój. Wszystko było przygotowane do walki. Ludzie pragnęli popisać się swą energią i zdolnością. Nadsłuchiwali ustawicznie i rozglądali się podejrzliwie na okół.
Około godziny pierwszej w nocy rozległ się alarm, świadczący, do jak wysokiego napięcia nerwów już doszło.
Mianowicie z pierwszego piętra dał się słyszeć strzał rewolwerowy, poczem nastąpiła bieganina. Po wyjaśnieniu sprawy okazało się, że dwaj agenci, patrolujący po korytarzach, spotkali się, a nie poznawszy się wzajemnie, zaalarmowali swych kolegów wystrzałem.
Pan Desmalions, wyjrzawszy do ogrodu, skonstatował, że z tej strony domu było sporo ciekawych, albowiem odźwierny, nie tak surowy, jak policya, dopuszczał ludzi pod dom, zastrzegając się jedynie, aby nie wchodzili na trotuar.
— To szczęście, panie prefekcie — ozwał się Mazeroux — że wybuch ma nastąpić dopiero za dziesięć dni, gdyż w przeciwnym razie wszystkich tych ludzi spotkałby taki sam los, jak nas.
— Za dziesięć dni tak sam o nie będzie wybuchu, jak dziś nie będzie owego czwartego, zapowiedzianego listu! — rzekł ze wzgardliwem wzruszeniem ramion prefekt.
Poczem dodał:
— Zresztą w dniu zapowiedzianego wybuchu rozkazy będą z całą stanowczością wykonane.
Była wtedy godzina druga minut dziesięć.
O godzinie drugiej minut dwadzieścia pięć, gdy prefekt począł zapalać cygaro, szef służby bezpieczeństwa, śmiejąc się, zaryzykował uwagę:
— Oto jest właśnie rzecz — powiedział — z której pan prefekt będzie musiał na przyszły raz zrezygnować. Wtedy bowiem cygaro będzie niebezpieczne!
— Na przyszły raz nie będę tracił swego czasu na czuwaniu tutaj, gdyż istotnie przypuszczam, że ta historya z listami już się skończyła.
— Kto to wie? — ozwał się Mazeroux.
Upłynęło jeszcze kilka minut... Pan Desmalions usiadł. Towarzysze jego również zajęli miejsca. Nikt nie miał ochoty ust otworzyć.
Wtem zerwali się wszyscy jak jeden mąż z jednakim wyrazem zdumienia na twarzach.
Usłyszeli głos dzwonka...
Dzwonek?... Czyż to możliwe?...
Zaraz się dowiedzieli, skąd ten głos pochodził.
— Telefon! — wykrzyknął pan Desmalions.
Głos dzwonka telefonicznego zdumiał wszystkich, albowiem nikt z obecnych nie przypuszczał, że telefon w tym opuszczonym domu jeszcze działa.
Gdy prefekt zbliżył się do aparatu, dzwonek rozległ się po raz wtóry.
— Może to jakie pilne doniesienie z prefektury? — rzekł pan Desmalions.
Wtem rozległ się trzeci raz dzwonek...
Prefekt sięgnął po słuchawkę:


„...Prefekt sięgnął po słuchawkę...”

— Hallo... Co się stało?...
Odpowiedział mu głos tak słaby, iż prefekt, z trudem oryentując się w treści usłyszanych słów, zawołał z gniewem:
— Mówcież głośniej... Co?... Co się stało?... Kto jest przy aparacie?...
Przez telefon wybełkotano kilka słów, które odbiły się na twarzy prefekta wyrazem zdumienia...
— Hallo!... — rzekł. — Nie rozumiem!... Proszę powtórzyć... Hallo!... Kto mówi?...
— Don Luis Perenna! — usłyszał teraz wyraźniej.
— Hę? Kto?... Don Luis... Perenna?!...
Miał chęć rzucić słuchawkę i powiedzieć:
— Mistyfikacya! Jakiś kpiarz zabawia się naszym kosztem!...
Wbrew woli jednak, nawiązując ponownie rozmowę, rzekł burkliwym tonem:
— Chciałbym wreszcie dowiedzieć się naprawdę, z kim mam przyjemność mówić? Jakto? Więc pan jesteś don Luisem Perenną?...
— Tak jest.
— Czego pan sobie życzy?
— Która jest godzina?
Prefekt uczynił gniewny giest nie tyle z powodu tego niewczesnego pytania, ile raczej wskutek tego, że istotnie, bez żadnej wątpliwości, rozpoznał głos don Luisa Perenny.
— Więc co? — zapytał, starając się zapanować nad sobą. — Cóż to za nowa historya? Gdzie pan jesteś?
— U siebie w domu, ponad żelazną zasuwą... w suficie... mojego gabinetu...
Prefekt powtórzył całkiem zdezoryentowany:
— W suficie?...
— Tak i przyznać się muszę, że jestem porządnie wyczerpany niewygodną pozycyą.
— Pospieszymy panu z pomocą! — pocieszył go prefekt, którego ta nowa historya znów bawić poczęła.
— Później, panie prefekcie! Przedewszystkiem proszę mi powiedzieć... Prędko! W przeciwnym razie nie wiem, czy starczą mi siły... Która jest teraz godzina?
— Ależ... przecie...
— Bardzo proszę!
— Za dwadzieścia minut będzie trzecia.
— Trzecia bez dwudziestu minut?
Mogłoby się zdawać, że don Luis odzyskał nagle siły pod wpływem obawy. Jego głos osłabiony nabierał naprzemian akcentów prośby, rozkazu, rozpaczy i w pełni wewnętrznego przeświadczenia, które starał się prefektowi narzucić, rozkazywał:
— Uciekaj pan, panie prefekcie... nie zwlekając ani chwili!... Opuść ten dom! O godzinie trzeciej wyleci on w powietrze... Ależ tak, zaklinam pana... W dziesięć dni po czwartym liście... To znaczy dzisiaj, gdyż czwarty list spóźnił się o dziesięć dni... To ma być dzisiaj o godzinie trzeciej rano.. Przypomnij pan sobie o tem, co było napisane na kartce, którą dziś rano znalazł Weber... „Wybuch nie jest uzależniony od listów. Nastąpi on o godzinie trzeciej rano”... O trzeciej rano, dzisiaj, panie prefekcie... Ach, opuść ten dom, zaklinam pana... Niech nikt w nim nie pozostanie... Trzeba mi wierzyć... Znam już całą prawdę w tej sprawie... Nic nie jest w stanie przeszkodzić spełnieniu tej groźby... Uchodź pan stamtąd, uciekaj... Ach, to straszne!... Czuję, że pan mi nie wierzy... a ja nie mam już siły!... Uciekajcie wszyscy!...
Powiedział jeszcze kilka słów, których już jednak pan Desmalions nie zrozumiał. Później rozmowa się urwała i jakkolwiek prefekt słyszał jeszcze jakieś wołania, to jednak miał wrażenie, iż pochodzą one z wielkiej odległości, jakgdyby aparat mówiącego był bardzo oddalony od jego ust.
Prefekt położył wobec tego słuchawkę.
— Panowie — rzekł, śmiejąc się — za siedemnaście minut uderzy trzecia godzina. Za siedemnaście minut więc wylecimy wszyscy w powietrze! Tak przynajmniej zapewnia nasz dobry duch opiekuńczy Perenna!
Mimo wesołości, z jaką przyjęto te słowa, zapanował wśród obecnych nastrój niezbyt wyraźny.
Weber pospieszył z zapytaniem:
— Czy to istotnie, panie prefekcie, mówił Perenna?
— We własnej osobie! Wlazł w jakąś dziurę w swym domu, znajdującą się ponad jego gabinetem i głód, oraz zmęczenie, jak się zdaje, wyczerpały go nieco. Mazeroux, proszę iść i wygarnąć go z klatki, o ile nie mamy tu znów do czynienia z jakimś jego figlem. Ma pan zapewne przy sobie rozkaz aresztowania Perenny?
Brygadyer Mazeroux zbliżył się do prefekta. Był przerażająco blady.
— Panie prefekcie, czy to „on” panu powiedział, że dom ten wyleci dzisiaj w powietrze?
— Tak jest... On... Opiera się w tym względzie na notatce znalezionej przez Webera w ósmym tomie Szekspira. Wybuch ma nastąpić, według niego, tej nocy.
— O godzinie trzeciej rano?
— O godzinie trzeciej rano, to znaczy za mały kwadrans.
— I pan pozostanie tu, panie prefekcie?
— Dobryś sobie, brygadyerze! Czy sądzisz, że powinniśmy spełniać wszystkie zachcianki tego jegomościa?
Mazeroux zachwiał się na nogach, zawahał się, ale mimo wielkiego szacunku, jaki miał dla prefekta, nie mógł się powstrzymać od okrzyku:
— Panie prefekcie, to nie są żarty! Ja pracowałem razem z Lupinem! Znam tego człowieka! Jeśli on coś zapowiada, to nie bez racyi.
— Nie bez... złej racyi...
— Ależ nie, panie prefekcie! — błagał Mazeroux, ożywiając się coraz bardziej. — Zaklinam pana, abyś zechciał go usłuchać... On powiedział, że dom ten wyleci w powietrze o godzinie trzeciej? To mamy tylko kilka minut czasu... Uciekajmy stąd, błagam pana...
— To znaczy... stchórzmy?!...
— Ależ to nie jest wcale tchórzostwo, panie prefekcie... To tylko ostrożność... Nie można przecież ryzykować... Pan sam, panie prefekcie...
— Dosyć!
— Ależ, panie prefekcie, skoro to sam don Luis powiedział...
— Dosyć! — powtórzył oschle pan Desmalions. — Skoro się pan obawiasz, to korzystaj z rozkazu, który ci dałem i biegnij do swego don Luisa.
Mazeroux stuknął obcasami i ze zręcznością starego żołnierza zasalutował:
— Kiedy tak, to zostaję, panie prefekcie!
I wykręciwszy się na pięcie, zajął znów swój ustronny posterunek.
Nastąpiło głuche milczenie. Pan Desmalions począł spacerować po pokoju z rękoma założonemi z tyłu, a po chwili, zwracając się do szefa służby bezpieczeństwa i do generalnego sekretarza, zapytał:
— Spodziewam się, że jesteście panowie mojego zdania?
— Ależ tak, panie prefekcie!
— Właśnie! Przedewszystkiem hypoteza ta nie jest na niczem poważnem oparta. A następnie — cóż? — wszak jesteśmy strzeżeni! Bomba nie spadnie nam wprost z sufitu na głowę. Musiałby ją ktoś rzucić. W jaki sposób? Skąd?
— Tą samą drogą, którą przychodzą listy — zaryzykował uwagę sekretarz.
— Co? A więc pan przypuszcza?...
Sekretarz generalny nie dał żadnej odpowiedzi, prefekt zaś również nie dokończył rozpoczętego zdania. Jemu samemu, podobnie jak innym obecnym, stawało się coraz markotniej w miarę, jak upływały sekundy i minuty.
„O trzeciej godzinie rano“... Słowa te ciągle stawały w jego umyśle. Dwa razy spoglądał na zegarek.
Do trzeciej brakowało jeszcze dwunastu minut. Potem dziesięciu... Czyż istotnie dom ten na skutek jakiejś szatańskiej a potężnej woli miałby wylecieć w powietrze?...
— Idyotyzmem jest wierzyć w coś podobnego! Idyotyzmem! — powtarzał, tupiąc nogą.
Spojrzawszy jednak na twarze obecnych, zdumiał się, widząc malujący się na nich niepokój i niepewność. Sam zresztą czuł jakieś niespokojne bicie serca.
Nie bał się, oczywiście się nie bał, a towarzysze jego tem mniej zapewne się bali. Ale wszyscy, począwszy od niego, a skończywszy na ostatnim agencie, znajdowali się pod wpływem tego don Luisa Perenny, którego widziano dokonywującego rzeczy tak nadzwyczajnych i z taką cudowną zręcznością borykającego się wśród tych tajemniczych wypadków! Świadomie, czy nieświadomie, chcąc nie chcąc, myśleli o nim, jako o istocie wyjątkowej, obdarzonej wyjątkowemi zdolnościami, a myśląc o nim, nie mogli oddzielić jego osoby od zadziwiającej postaci Arseniusza Lupina, wraz z jego legendarną śmiałością, gienialnością i nadludzkiem jasnowidzeniem.
I nie kto inny właśnie, ale Lupin zalecał im ucieczkę! Ścigany, prześladowany, sam wydawał się w ręce policyi, byleby ich ostrzedz przed niebezpieczeństwem!
A niebezpieczeństwo to groziło bezpośrednio! Jeszcze siedem minut... jeszcze sześć... i dom wyleci w powietrze!...
W prostocie swego ducha Mazeroux ugiął kolana, uczynił znak krzyża i począł szeptać pacierze. Wywarło to takie wrażenie, że sekretarz generalny i szef służby bezpieczeństwa machinalne zwrócili się w stronę prefekta.
Ten zaś odwrócił głowę i w dalszym ciągu spacerował wzdłuż i wszerz pokoju. Ale przykre uczucie ściskało coraz bardziej i jego serce, ale słowa usłyszane przez telefon powracały do jego uszu i cała potęga autorytetu Perenny, jego gorąca prośba, jego przeświadczenie niewzruszone podważały równowagę duchową prefekta. Wszak widział Perennę przy pracy. Nie miał prawa wśród podobnych okoliczności lekceważyć ostrzeżeń takiej indywidualności.
— Chodźmy stąd! — oświadczył w końcu.
Słowa te powiedziane były z największym spokojem i ci, którzy je słyszeli, uważali je tylko za rozumną konkluzyę nadzwyczajnego stanu rzeczy. Odchodzili stamtąd w porządku i bez pospiechu, nie jak ludzie uciekający przed niebezpieczeństwem, lecz dając jedynie posłuch wskazaniom rozsądku.
Na progu drzwi cofnęli się, zostawiając przejście prefektowi.
— Nie! — oświadczył — idźcie pierwsi, ja udam się za wami.
Ostatni opuścił pokój, zostawiając w nim zapalony żyrandol.
Znalazłszy się w westybulu prosił szefa służby bezpieczeństwa, aby dał gwizdek alarmowy. Gdy zbiegli się wszyscy agenci, kazał im, jak również odźwiernemu opuścić ten dom i sam zamknął bramę za sobą.
Następnie agentom, strzegącym porządku na bulwarze, wydał rozkaz:
— Trzeba usunąć tłumy jaknajdalej od domu. I to jaknajrychlej! Za pół godziny wrócimy tu z powrotem.
— A pan, panie prefekcie? Sądzę, że i pan tu nie pozostanie? — zagadnął z cicha Mazeroux.
— Na honor, nie! — zaśmiał się prefekt. — Jeśli wychodzi na to, iż muszę słuchać rad Perenny, to trzeba już zastosować się do nich aż do końca.
— Przypominam, że pozostają już tylko dwie minuty czasu.
— Nasz przyjaciel Perenna mówił, ze wybuch nastąpi o godzinie trzeciej, nie zaś na dwie minuty przed trzecią. Więc...
Przekroczył bulwar w towarzystwie szefa służby bezpieczeństwa, swego sekretarza generalnego i brygadyera Mazeroux, poczem wdrapał się na przeciwległe wzgórze.
— Należałoby może przykucnąć — zrobił uwagę Mazeroux.
— Więc przykucnijmy — rzekł prefekt, nie pozbawiony dobrego humoru. — Naprawdę jednak, jeżeli wybuchu nie będzie, to wpakuję sobie kulę w łeb, gdyż nie będę mógł żyć, okrywszy się taką śmiesznością.
— Wybuch nastąpi, panie prefekcie — zapewniał Mazeroux.
— Ufasz pan więc w zupełności naszemu przyjacielowi Perennie?
— I pan ufa, panie prefekcie.
Umilkli pod przykrem wrażeniem oczekiwania walcząc z ogarniającym ich niepokojem. Według uderzeń serc własnych liczyli upływające sekundy. Czas wydłużał się w nieskończoność.
Gdzieś zegar wydzwonił godzinę trzecią.
— Widzicie panowie! — zaśmiał się prefekt chrapliwym głosem. — Widzicie, że nie będzie nic z tego... dzięki Bogu!
I począł gderać:
— To idyotyzm, idyotyzm! Jakgdyby taka rzecz dała się wogóle zrozumieć!
I znów rozległy się uderzenia zegaru, tym razem bardziej odległego, poczem jęknął również zegar na szczycie sąsiedniego domu.
Zanim zegar ten uderzył po raz trzeci, wszyscy usłyszeli jakiś łoskot, poczem nastąpiła eksplozya, straszliwa, krótka jak mgnienie, tak, iż świadkowie jej mieli tylko w oczach okropną wizyę stosu ognia i płomieni, wyrzucających na wszystkie strony kamienie i kawały murów, coś jakby gigantyczny bukiet sztucznego ognia.
Wulkan wybuchł.
— Naprzód! — krzyknął prefekt, rzucając się pierwszy ku miejscu katastrofy. — Telefonować! Żwawo do pomp w razie pożaru!
Ująwszy brygadyera Mazeroux za ramię, rozkazał:
— Biegnij do mego samochodu. Znajduje się w odległości stu metrów od tego miejsca. Każ się zawieźć do mieszkania Perenny, a jeśli go znajdziesz, uwolnij go i przywieź tutaj natychmiast.
— Aresztować go? — zagadnął Mazeroux.
— Aresztować? Czyś oszalał?
— Ale jeżeli Weber...
— Weber da nam spokój. Już ja sam zajmę się Weberem. Biegnij!
Misyę tę Mazeroux spełnił z nadzwyczajną przyjemnością. Walka, jaką musiał staczać z obowiązku z tym, którego nazywał swym szefem, wyciskała mu nieraz łzy z oczu. Tym razem miał spieszyć mu na pomoc, może jako jego zbawca.
Po południu, rezygnując z rozkazu Desmalionsa, który polecił przeszukać dom Perenny jeszcze dokładniej, ponieważ ucieczka don Luisa zdawała się być niewątpliwą, Weber pozostawił tam na straży tylko trzech agentów. Mazeroux zastał ich w lokalu parterowym, gdzie kolejno pełnili swa służbę. W odpowiedzi na zapytanie brygadyera oświadczyli, że nie słyszeli najmniejszego odgłosu z wnętrza domu.
Wszedł sam do środka, aby spotkanie się jego z szefem mogło odbyć się bez świadków i minąwszy salon znalazł się w gabinecie Perenny. Tu ogarnął go niepokój, albowiem na pierwszy rzut oka, mimo zapalenia latarki, nie dostrzegł tam nikogo.
— Szefie! — wołał kilkakrotnie — szefie, gdzie szef się znajduje?
Żadnej odpowiedzi.
— Jednak skoro telefonował, to nie może być nigdzie indziej, tylko tutaj! — rozumował Mazeroux.
I istotnie, zdaleka już zauważył, że słuchawka telefoniczna była odczepiona, a zbliżywszy się do kabiny, natknął się na leżące na podłodze kawłaki cegieł i tynku, pochodzące z sufitu. Wtedy rozświetlił także kabinę i spostrzegł rękę, wiszącą nad jego głową.


„...spostrzegł rękę, wiszącą nad jego głową...”

Dokoła tej ręki mur był zupełnie odwalony. Mimo to jednak za mały był to otwór, aby mogło się także przedostać przezeń ramię znajdującej się w górze osoby.
Mazeroux skoczył na krzesło i namacał zwisającą rękę. Była ciepła, co napełniło go żywą otuchą.
— Czy to ty Mazeroux? — usłyszał jakiś głos jakby pochodzący z oddali.
— Tak, to ja! Nie jesteś pan ranny? Nic poważnego?
— Nie... Jestem tylko nieco ogłuszony... i bardzo słaby... Głód... Słuchaj...
— Słucham!
— Otwórz drugą szufladkę w mojem biurku z lewej strony. Tam znajdziesz...
— Co, szefie?
— Kawałek czekolady...
— Ależ...
— Zrób, co powiedziałem, bom straszliwie głodny...
Istotnie po pewnej chwili don Luis ozwał się już z większem ożywieniem:
— No, lepiej idzie... Mogę już czekać... Biegnij do kuchni i przynieś mi stamtąd chleba i wody.
— Biegnę i wracam, szefie!
— Tylko nie bezpośrednio! Wróć przez pokój Florentyny Levasseur i przez przejście potajemne aż do schodków, prowadzących do górnej klapy.
I pouczył go, jak należy operować kamieniem oraz przedostać się do wnętrza jamy, w której znalazł ucieczkę, a gdzie mógłby także znaleźć tragiczny koniec.
W dziesięć minut wszystko było załatwione. Mazeroux przedostał się we wskazany sposób do szefa i wyciągnął go następnie za nogi z jego jaskini.
— Zaprawdę, szefie, było ci tu niewygodnie! — jęknął Mazeroux, przejęty litością. — Jak szef mógł tu wytrzymać? Stąd widzę, że szef leżąc na brzuchu kopał i wykopał dół o metrowej głębokości.
Gdy don Luis zainstalował się już w swoim pokoju i posilił dwoma czy trzema kromkami chleba, a ponadto wypełnił żołądek jakimś napojem, nabrał ochoty do opowiadania.
— Gdy w głowie się człowiekowi zawraca i gdy niema mózgu na swój użytek, to, słowo daję, że wówczas chciałby człowiek świat ten opuścić. A jednak, drążyłem dziurę, jak widziałeś, drążyłem ją śpiąc na poły, jak w malignie. Patrz, oto moje zakrwawione palce. Tylko, widzisz, myślałem wciąż o tej przeklętej eksplozyi, za wszelką cenę chciałem was ostrzedz! A zatem drążyłem ów tunel. Ciężkie zadanie! A jednak wkońcu natrafiłem na próżnię! Przeszła mi ręka i część ramienia. Gdzież się znajdowałem? Do dyabła, nad telefonem! Zdałem sobie z tego sprawę macając ścianę i napotkawszy na druty. Wtedy rozpoczęły się długie manewry, zmierzające do tego, abym mógł dosięgnąć aparatu. Ręką dosięgnąć go nie mogłem. Zbyt wielka przestrzeń dzieliła mnie od niego. Przy pomocy zatem sznurka i węzła zrobionego na końcu udało mi się złowić słuchawkę i trzymać ją przy ustach, a raczej w odległości trzydziestu centymetrów od ust. I krzyczałem tak, aby mnie usłyszano. Darłem się. I cierpiałem. W końcu zaś sznurek się zerwał... A następnie... następnie byłem już u kresu sił... Zresztą cóż? Zostaliście wszak uprzedzeni. Do was należała już reszta.
Spojrzał na brygadyera i zagadnął go, jak gdyby nie wątpił wcale w treść odpowiedzi, jaką miał usłyszeć:
— Wybuch nastąpił, nieprawdaż?
— Tak, szefie.
— Punktualnie o godzinie trzeciej?
— Tak.
— W ostatniej minucie?
— W ostatniej minucie.
Don Luis rzekł śmiejąc się głośno: — Nie wątpiłem w to wcale, że prefekt będzie się opierał i że ustąpi dopiero w ostatniej chwili. Musiałeś tam przeżyć, Mazeroux, wściekły kwadransik, gdyż nie wątpię w to wcale, że odrazu mi uwierzyłeś?
Rozmowa nie przeszkadzała mu jeść i zdawało się, że każdy spożyty kąsek powracał mu zwykłą werwę.
— Głupia to rzecz głód — mówił. — Jak to człowieka odrazu z nóg zwali! Ale cóż? Kufer jest już napełniony i posiada nawet rezerwę. Czas już wziąć kąpiel i ogolić się.
Skończywszy tualetę, Perenna znów zasiadł do stołu i począł spożywać jajka i zimne mięsiwo, przygotowane przez brygadyera.
— A teraz w drogę! — oświadczył, najadłszy się do syta.
— Ależ niema nic pilnego, szefie. Niech się szef prześpi parę godzin. Prefekt poczeka.
Zwaryowałeś? A pani Fauville? Czy sądzisz, że zostawię ją w więzieniu, jak również Sauveranda? Ani sekundy do stracenia, mój stary.
Myśląc w duchu, że szef jeszcze nie wrócił zupełnie do zmysłów, skoro mówi o wyzwoleniu pani Fauville i Sauveranda za jednym zamachem, jak gdyby to było bagatelką, Mazeroux prowadził do samochodu prefekta Perennę rozradowanego, elastycznego i tak wypoczętego, jak gdyby dopiero co wstał z własnego łóżka.
— Bardzo jest pochlebne dla mnie — rzekł do brygadyera — to wahanie się prefekta po mojem ostrzeżeniu telefonicznem i jego uległość w chwili decydującej. Trzeba, abym tych panów trzymał w rękach: „Uwaga, panowie, mówił im Lupin, z głębi swego piekła, uwaga! O godzinie trzeciej... bomba!”. „Ależ nie!”. „Ależ tak!”. „Skąd pan wiesz o tem?”. „Bo wiem!”. „Gdzież jednak dowód?”. „Dowód w tem, że mówię”. I na pięć minut przed uderzeniem godziny trzeciej wszyscy się oddalają z zagrożonego miejsca... Ach, czyż nie jestem uosobieniem skromności?... Powiedz, Mazeroux?


...Obecność don Luisa podnieciła zgromadzone tłumy.

Mazeroux nic jednak nie powiedział, gdyż przybyli właśnie na bulwar Suchet, gdzie tłum był tak wielki, iż musieli wysiąść z samochodu. Mazeroux przeprowadził don Luisa przez kordon policyjny i wprowadził go na przeciwległe wzgórze.
Obecność don Luisa podnieciła zgromadzone tłumy.
— Niechaj szef tu na mnie zaczeka — powiedział Mazeroux — idę bowiem zawiadomić prefekta.
Naprzeciw, pod niebem zabarwionem bladością poranka, don Luis ujrzał rumowiska, spowodowane przez eksplozyę. Pozornie skutek wybuchu nie był tak straszny, jak to Perenna pierwotnie był przypuszczał. Mimo zawalenia się kilku sufitów, których szczątki widać było przez olbrzymie wyłomy okienne, mury domu sterczały, jak przedtem. Nawet pawilon inżyniera Fauville’a zdawał się bardzo mało ucierpieć i rzecz to ciekawa, że światło elektryczne, które prefekt pozostawił palące się wewnątrz, mimo wybuchu, nie zgasło.
Chodźmy szefie — rzekł Mazeroux, kierując się w stronę biura Fauville’a.
Część schodów była zniszczona. Mury zewnętrzne z lewego boku, od strony przedpokoju, ugięły się nieco i chcąc podtrzymać sufit, dwaj robotnicy ustawiali wielką belkę, sprowadzoną z pobliskiego tartaku. Na ogół jednak wybuch nie miał bynajmniej takich następstw, jakie były przewidywane bezwątpienia przez jego sprawcę.
Pan Desmalions znajdował się w pokoju Fauville’a wraz z wszystkimi uczestnikami nocnych czatów, tudzież z kilku przedstawicielami władz sądowych i policyjnych. Brak tylko było wśród nich Webera, który nie chciał się spotkać ze swym wrogiem Perenną.
Obecność don Luisa podsyciła jeszcze ogólną emocyę. Prefekt, ujrzawszy go, ruszył zaraz na jego spotkanie i rzekł:
— Zechciej pan przyjąć nasze ogólne podziękowanie. Pańska przenikliwość jest ponad wszelkie pochwały. Pan uratowałeś nam życie, a zatem ja i ci panowie pragną wyrazić ci swą wdzięczność jaknajformalniej. Co się mnie tyczy, to uratowałeś mi pan życie poraz drugi.
— Istnieje bardzo prosty sposób na wyrażenie mi swej wdzięczności, panie prefekcie — odrzekł don Luis. — Pozwólcie mi tylko doprowadzić swe zadanie do końca.
— Pańskie zadanie?
— Tak jest, panie prefekcie. To, com uczynił tej nocy, jest tylko początkiem. Uwieńczeniem dzieła będzie uwolnienie pani Fauville i Gastona Sauveranda.
— Oh! Oh! — uśmiechnął się prefekt.
— Czy za wiele żądam, panie prefekcie?
— Zawsze można żądać, ale idzie o to, aby to żądanie było rozumne. Otóż nie odemnie to zależy, aby osoby wspomniane okazały się niewinnemi.
— Nie, ale od pana zależy zawiadomić je o tem, jeśli panu wykażę ich niewinność.
Tak, oczywiście, ale o tyle, o ile pan wykaże to w sposób niewątpliwy.
— Niewątpliwy...
Mimo wszystko, a nawet bardziej jeszcze niż kiedykolwiek, pewność siebie, objawiana przez Perennę, wywierała wrażenie na prefekcie.
— Ogólnikowe rezultaty dochodzeń, jakie przeprowadziliśmy — oświadczył on — ułatwią być może panu zadanie. Osiągnęliśmy pewność, że bomba była umieszczona u wejścia do tego przedpokoju i to prawdopodobnie pod posadzką.
— To zbyteczne informacye, panie prefekcie. Są to tylko szczegóły podrzędne. Głównie idzie o to, aby pan poznał całą prawdę i to nie tylko w słowach...
Prefekt zbliżył się do mówiącego. Urzędnicy i agenci również go otoczyli. Czekano na jego słowa i giesty z gorączkowem zaciekawieniem. Czyż to możliwe, aby ta prawda, tak odległa jeszcze i niewyraźna mimo dokonanych już aresztowań, do których przykładano tak wielką wagę, mogła być nareszcie ujawniona?
Chwila była poważna, serca ściśnięte. Zapowiedź wybuchu nadawała słowom don Luisa wartość rzeczy dokonanych i ci, których on ocalił od strasznej katastrofy, nie byli dalekimi od tego, aby uznać za realne najnieprawdopodobniejsze nawet zapewnienia, pochodzące z ust podobnego człowieka.
— Panie prefekcie! — oświadczył Perenna. — Pan daremnie oczekiwał dzisiaj pojawienia się owego czwartego z rzędu tajemniczego listu. Otóż szczęśliwy przypadek pozwoli nam przy odebraniu tego właśnie listu asystować. Dowie się pan wówczas, że listy te przesyła ta sama ręka, która popełniła zbrodnię... Dowie się pan również, kto tę zbrodnię popełnił...
Zwracając się do brygadyera Mazeroux, Perenna dodał:
— Brygadyerze, bądź łaskaw jaknajbardziej przyciemnić światło w tym pokoju. Wobec braku rolet ściągnij firanki u okien i przemknij drzwi. Panie prefekcie, czy światło zostaio zapalone umyślnie?
— Umyślnie! Zaraz się je zagasi...
— Chwilkę jeszcze.
Perenna sięgnął w stronę kandelabra i wyjął z niego świecę, którą następnie zapalił, poczem zakręcił kontakt.
Zapanowała wówczas półciemność, w której światło świecy chwiało się pod wpływem fal powietrza. Don Luis osłonił je ręką i zbliżył się do stołu.
— Nie sądzę — powiedział — abyśmy musieli długo czekać. Według moich przewidywań upłyną zaledwie sekundy, zanim fakty będą mówić same za siebie i uczynią to lepiej, aniżelibym ja to mógł uczynić.
Te kilka sekund, w czasie których nikt z obecnych nie puścił pary z ust, należały do tych, które nigdy nie będą zapomniane. Pan Desmalions sam opowiadał później w jednym z interwiewów, w którym drwił sam ze siebie, że mózg jego, umęczony nocnem czuwaniem, imaginował sobie jaknajniesamowitsze wydarzenia, jak naprzykład inwazyę duchów, atak zbrojną ręką, zjawy i widziadła.
— Ciekawą jednak było rzeczą — opowiadał — obserwować wówczas don Luisa, który siedząc na skraju stołu z głową w tył przechyloną, posilał się chlebem i chrupał tabliczkę czekolady. Zdawał się być głodnym, lecz całkowicie spokojnym.
Reszta obecnych miała wygląd ludzi ulegających wielkiemu wysiłkowi fizycznemu. Pewnego rodzaju skurcz ściągnął ich twarze. Byli wszak pod wrażeniem nietylko tego, co miało się wkrótce wydarzyć, lecz nie ochłonęli jeszcze również z przeżytej eksplozyi. Na ścianach, pożar jeszcze rysował swe cienie.
Upłynęło więcej sekund, aniżeli to zapowiedział don Luis Perenna, trzydzieści, czy może nawet czterdzieści, a sekundy te wydawały się obecnym wiecznością. Lecz oto Perenna podniósł nagle w górę świecę trzymaną w ręku i szepnął:
— Oto jest...
W tej samej zresztą chwili wszyscy obecni widzieli... widzieli... jak list jakiś leciał z pod sufitu. Leciał zwolna, robiąc słabe obroty, jak zeschły liść spadający z drzewa w chwili zupełnego braku wiatru. List musnął zlekka ramię Perenny, poczem spadł na posadzkę w odległości dwóch stóp od stołu.
Podnosząc go i wręczając prefektowi, don Luis powtórzył:
— Oto, panie prefekcie, czwarty list, zapowiedziany na noc dzisiejszą.


——o——




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: anonimowy.