Zęby tygrysa (1924)/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Zęby tygrysa
Rozdział Na śladach strasznej tajemnicy
Data wyd. 1924
Druk J. Filipescu
Miejsce wyd. Czerniowce
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Dents du tigre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.
Na śladach strasznej tajemnicy.

Z pośród tych wszystkich wydarzeń publiczność wiedziała tylko o próbie samobójstwa pani Fauville, aresztowaniu i ucieczce Gastona Sauveranda, zastrzeleniu inspektora Ancenisa i o odkryciu listu, pisanego przez Hipolita Fauville’a. Wystarczało to jednak, aby ożywić zaciekawienie publiczności, zaintrygowanej już bardzo sprawą Morningtona i przejmującą się najmniejszym nawet giestem tajemniczego don Luisa Perenny, którego uporczywie identyfikowano z Arseniuszem Lupinem.
Rzecz oczywista, że jemu to przypisywano chwilowe ujęcie posiadacza hebanowej laski. Wiedziano ponadto, że jemu zawdzięcza prefekt ocalenie życia i że wreszcie on, spędziwszy na swe żądanie noc w domu na bulwarze Suchet, otrzymał w sposób jak najbardziej zastanawiający sensacyjny list inżyniera Fauville’a. Wszystko to podniecało zaciekawienie do najwyższego stopnia.
O ileż jednak problemy, jakie miał do rozwiązania don Luis Perenna, były bardziej skomplikowane i zastanawiające! Czterokrotnie w ciągu czterdziestu ośmiu godzin, nie mówiąc już o denuncyującym go artykule, otóż czterokrotnie, przy pomocy żelaznej zasuwy, trucizny, rewolweru i przez uszkodzenie mechanizmu w jego samochodzie, próbowano pozbawić go życia. Udział Florentyny Levasseur w tych wszystkich wydarzeniach był wprost niezaprzeczony. Stosunki tej młodej panny z zabójcami Fauville’a zostały udowodnione przez notatki, znalezione w ósmym tomie Szekspira. I oto dwa nowe wypadki śmierci powiększyły ponurą listę ofiar tej sprawy, mianowicie śmierć inspektora Ancenisa oraz szofera.
Jak wytłumaczyć sobie to wszystko i jak zrozumieć rolę, odgrywaną w tych wydarzeniach przez zagadkową postać panny Levasseur?
Rzecz dziwna, że życie w domu Perenny potoczyło się nadal zwykłym torem, jakgdyby nic wogóle nadzwyczajnego nie zaszło. Każdego ranka Florentyna rozpakowywała pocztę w obecności Perenny i czytała mu na głos artykuły, dotyczące sprawy Morningtona.
Ani razu nie uczyniła jakiejś alluzyi, odnoszącej się do wypadków, które rozegrały się w ciągu ostatnich dwóch dni, a sprzymierzały się przeciw niemu. Zdawaćby się mogło, że pomiędzy Florentyną i Perenną zawarty został rozejm i że chwilowo nieprzyjaciel zrezygnował z ataków. I don Luis czuł się najzupełniej spokojnym, rozmawiał z Florentyną w sposób obojętny, tak, jak rozmawiałby z pierwszą lepszą napotkaną na swej drodze osobą.
Ale z jakiemże gorączkowem zaciekawieniem śledził ją z ukrycia. Jak obserwował żywy zarazem i spokojny wyraz jej twarzy, która pod maską chłodnej obojętności drżała uczuciem i namiętnością, z trudem hamowaną.
— Kim właściwie jesteś? — miał ochotę wołać. — Kim jesteś? Czy ty to pragniesz rozsiewać trupy na swej drodze? Czy potrzeba ci jeszcze mojej śmierci dla osiągnięcia celu? Do czego dążysz i z jakich pobudek działasz?
Po refleksyi doszedł do przekonania, że nie prosty przypadek sprawił to, iż kupił ten właśnie dom, w którym z tajemniczych pobudek Florentyna prześladowała go swą straszną nienawiścią. Nabył go na skutek nadesłanej mu oferty, pisanej na maszynie. Kto tę ofertę nadesłał, jeżeli nie Florentyna, która chciała mieć go przy sobie, aby módz go śledzić i zwalczać?
— Tak, istotnie — myślał. — Tu tkwi prawda. Jako ewentualny spadkobierca Morningtona, związany bezpośrednio z tą sprawą, jestem uważany za wroga. Starają się więc mnie zgładzić, tak jak innych. I Florentyna działa przeciw mnie. I ona to popełniła mord! Wszystko ją oskarża, a nic jej nie broni. Jej jasne oczy? Szczerość tętniąca w jej głosie? Powaga i szlachetność jej postaci? A co poza tem? Tak, poza tem?... Czyż nie widziałem kobiet o oczach niewiniątek, które jednak popełniały mordy bez celu, prawie dla sportu?
Zadrżał na wspomnienie Dolores Kesselbach... Jakiś tajemniczy związek łączył wciąż w jego umyśle obrazy tych dwóch kobiet. Kochał potworną Dolores... i własnemi rękoma ją zadusił. Czyż losy prowadzą go ku podobnej miłości i ku takiemuż samemu finałowi?
Gdy Florentyna odchodziła, to miał wówczas uczucie ulgi i oddychał swobodniej, jakgdyby uwolniony od przygniatającego go ciężaru, ale biegł zaraz do okna i przyglądał się z ukrycia, jak przechodziła przez podwórze.
Pewnego razu rzekła doń:
— Dzienniki zapowiadają to na dzisiejszy wieczór.
— Na dzisiejszy wieczór?
— Tak — odrzekła, pokazując odnośny artykuł. — Dziś mamy 25 kwietnia, a informacye, dostarczone policyi, jak mówią, przez pana, utrzymują, że co dziesięć dni zjawiać się będzie w domu na bulwarze Suchet jeden list i że dom ten będzie zniszczony przez eksplozyę w dniu ukazania się piątego i ostatniego listu.
Czy było to wyzwanie? Czy chciała dać mu do zrozumienia, że mimo wszelkich przeszkód listy będą się ukazywać, te listy tajemnicze, zapowiedziane w notatkach znalezionych w ósmym tomie Szekspira?
Don Luis utkwił w nią badawcze spojrzenie, lecz Florentyna ani drgnęła.
— Istotnie — odrzekł — ma się to stać dzisiejszej nocy. I ja tam będę! Nic nie będzie w stanie mi w tem przeszkodzić.
Florentyna jeszcze chciała coś powiedzieć, lecz zapanowała nad nurtującemi ją uczuciami i nakazała sobie milczenie.
Dnia tego don Luis Perenna miał się na ostrożności.
Spożył śniadanie i obiad w restauracyi, oraz zarządził za pośrednictwem Mazeroux strzeżenie placu Palais-Bourbon.
Po południu panna Levasseur nie opuszczała swego mieszkania. Wieczorem don Luis wydał rozkaz podwładnym brygadyera, aby strzeżono każdą osobę, która będzie chciała dom opuścić.
O godzinie dziesiątej wieczór brygadyer zszedł się z Perenną w kancelaryi inżyniera Fauville’a. Towarzyszyli im Weber i dwaj agenci.
Don Luis wziął brygadyera na stronę.
— Przyznaj się. Nie ufają mi, co?
— Nie. Dopóki Desmalions jest prefektem, nic nie wskórają przeciw szefowi. Tylko Weber i zresztą nie on jeden utrzymuje, że wszystko to są manipulacye szefa.
— W jakim celu?
— W celu dostarczenia dowodów przeciw pani Fauville, któreby ją ostatecznie potępiły. Wtedy ja sam zażądałem obecności Webera i dwóch agentów. Będzie więc nas czterech, aby zaświadczyć o pańskiej dobrej woli i wierze.
Każdy zajął swój posterunek. Dwóch policyantów miało z kolei czuwać.
Tym razem, po drobiazgowem przeszukaniu pokoiku syna Hipolita Fauville’a, zamknięto i zaryglowano wszystkie drzwi, oraz zapuszczono rolety.
O godzinie jedenastej zagaszono żyrandol elektryczny. Don Luis i Weber zaledwie zmrużyli oczy.
Noc upłynęła bez żadnego wypadku.
Jednak o godzinie siódmej rano, gdy podniesiono rolety, spostrzeżono list, leżący na stole...
Po przeminięciu pierwszego wrażenia Weber sięgnął po list i ukrył go w swej kieszeni. Wydano mu rozkaz, aby listu tego nie czytał i nikomu nie dawał do czytania.
Oto jego brzmienie, podane następnie przez dzienniki, łącznie z relacyą ekspertów, stwierdzających, że pismo to wyszło istotnie z pod pióra inżyniera Fauville’a:
„Widziałem go! Rozumiesz to, nieprawdaż, drogi przyjacielu? Widziałem go! Zażywał spaceru w alei du Bois, z podniesionym kołnierzem, w kapeluszu nasuniętym prawie na uszy. Czy mnie widział? Nie sądzę. Była już prawie noc, ale go poznałem. Rozpoznałem srebrną rączkę jego hebanowej laski. To on był, nędznik!
„Otóż on jest w Paryżu mimo swej obietnicy, Gaston Sauverand jest w Paryżu! Czy jesteś w stanie pojąć, co jest strasznego w tym fakcie? Jeżeli on jest w Paryżu, to znaczy, iż chce działać. Jeżeli jest w Paryżu, to znaczy, że śmierć moja jest postanowiona! Ach, ileż krzywdy zrobił mi ten człowiek! Zrabował mi już szczęście, a teraz potrzeba mu mego życia! Żyję w trwodze“...
A zatem inżynier Fauvilie wiedział, że posiadacz laski hebanowej, że Sauverand zamierzał pozbawić go życia. Zaświadczał o tem Fauville własnem pismem w sposób jak najbardziej stanowczy i pismo jego ponadto, w zestawieniu ze słowami, które wymknęły się z ust Sauverandowi w chwili aresztowania, pozwalało przypuszczać, że dwaj ci ludzie utrzymywali kiedyś ze sobą stosunki, że nić przyjaźni została pomiędzy nimi zerwana i że Sauverand obiecał nie wracać już nigdy do Paryża.
Trochę światła przeniknęło więc do tajemniczej sprawy dziedzictwa milionów Morningtona, ale z drugiej strony jakąż niepojętą tajemnicę przedstawiała obecność tego listu na stole w gabinecie Fauviile’a. Pięć osób pilnie czuwało, pięć osób najbardziej szczwanych, a jednak tajemnicza ręka położyła przed nimi ten list, położyła go w pokoju o zabarykadowanych drzwiach i oknach, nie czyniąc żadnego szmeru, nie pozostawiając żadnego śladu włamania. Natychmiast powstała hypoteza, iż istnieje tam jakieś potajemne wyjście. Hypotezę tę musiano porzucić, po uważnem zbadaniu murów i po zasięgnięciu informacyi u przedsiębiorcy, który wzniósł tę budowlę przed kilku laty.
Opinia publiczna miast interwencyi jakiejś osoby, rozporządzającej niezwykłymi środkami, skłonna była przypuścić, że ma się tu do czynienia ze sztuczką prestidigitatora, obdarzonego nadzwyczajną zręcznością.
Niemniej jednak ustalono, że przewidywania Perenny były usprawiedliwione i że tak 15 jak 25 kwietnia rozegrały się wypadki przez niego przewidziane. Czy data piątego maja będzie stanowiła dalszy ciąg tych sensacyjnych wydarzeń? Nikt w to nie wątpił, albowiem przepowiedział to don Luis, który, według ogólnego przekonania, nie mógł się mylić. I w nocy z 5 na 6 maja tłumy zalegały bulwar Suchet. Różni ciekawscy i włóczęgi nocne przybywali tłumnie, aby zasięgnąć nowin.
Sam prefekt policyi, pod wrażeniem poprzednich wypadków, zapragnął tym razem osobiście asystować przy odebraniu tej niezwykłej poczty. Towarzyszyło mu kilku inspektorów, których porozstawiał w ogrodzie, w korytarzu i po pokojach niższych pięter, sam zaś, wraz z Weberem, brygadyerem Mazeroux i don Luisem Perenną ulokował się w gabinecie Fauville’a.
Doznał jednak rozczarowania i to z własnej winy. Mimo formalnego ostrzeżenia don Luisa, który uważał dokonywanie wszelkich eksperymentów za zbyteczne, prefekt zakazał gasić światło, chciał się bowiem przekonać, czy przeszkodzi ono doręczeniu tajemniczej poczty.
W tych jednak warunkach żaden list nie mógł nadejść i nie nadszedł. Bez względu na to, czy to była sztuczka kuglarza, czy też wybieg złoczyńcy, do powodzenia zastanawiającego przejawu zręczności potrzebna była ciemność.
Wskutek zarządzenia prefekta stracono zatem dziesięć dni czasu.
15-go maja znów rozpoczęły się czaty, podczas gdy za oknami gromadził się tłum niespokojny, dyszący ciekawością, poruszany najmniejszym szmerem, wpatrzony w okna domu Fauville’a, skamieniały niejako w milczącem oczekiwaniu.
Tym razem zagaszono światło, lecz prefekt był każdej chwili gotów przekręcić kontakt. Po raz dziesiąty i dwudziesty z rzędu nagle zapalał żyrandol, lecz na stole nie znajdowano niczego. Za każdym świetlnym alarmem okazywało się, że powodem jego było albo skrzypnięcie któregoś z mebli, lub też ruch którejś z obecnych osób.
Nagle wszyscy poruszyli się jednocześnie, albowiem ciszę przerwał lekki szelest papieru. Pan Desmalions zapalił światło elektryczne... Z piersi jego uleciał okrzyk...
Ujrzano list... Spadł on tym razem obok stołu i z cichym szelestem spoczął na dywanie.
Mazeroux uczynił znak krzyża.
Funkcyonaryusze policyi posinieli ze strachu.
Prefekt spojrzał na don Luisa, który kiwał głową, nic nie mówiąc...
Sprawdzono natychmiast zatrzaski i zamki. Były nietknięte...
Tekst otrzymanego tej nocy listu rozpraszał do reszty prawie ciemności, otaczające sprawę mordu, popełnionego na bulwarze Suchet.
I tym razem list ten podpisany przez inżyniera Fauville’a, zaopatrzony w datę ósmego lutego tegoż roku i w niewyraźny adres, zawierał następujące słowa:
„Mój drogi przyjacielu! — No i cóż? Nie, ja nie pozwolę się zaszlachtować na podobieństwo barana, przyprowadzonego do szlachtuza. Bronić się będę i walczyć do ostatniej chwili. Ach, teraz sprawy te zmieniły swoje oblicze. Posiadam obecnie dowody, dowody niezaprzeczalne... Jestem w posiadaniu listów, wymienionych pomiędzy nimi! I wiem już, że oni się wciąż, tak jak dawniej, kochają, że chcą się pobrać i że nic ich od tego nie powstrzyma. Świadczą o tem słowa napisane ręką Maryi Anny: „Cierpliwości, Gastonie! — pisze ona — odwaga we mnie wzrasta. Tem gorzej dla tego, który nas rozdziela. Będzie musiał zejść nam z drogi”.
„Drogi mój przyjacielu! Jeżeli legnę w walce, to znajdziesz te listy (i cały materyał, który zgromadziłem przeciw tej nędznej kreaturze) w kufrze, ukrytym w wiadomem ci miejscu. Wtedy mnie pomścij! Do widzenia, a może... żegnaj!...”
Oto tekst trzeciego listu.
Z poza grobu swego Hipolit Fauville wskazywał na swą małżonkę i ją oskarżał. Z poza grobu dawał w ręce klucz do rozwiązania zagadki, wyjaśniał powody, dla których dopuszczono się zbrodni.
Oto Marya Anna i Gaston Sauverand kochali się..
Wiedzieli oni oczywiście o istnieniu testamentu Morningtona, ponieważ od niego swą zbrodniczą robotę zaczęli, a chęć jak najrychlejszego zdobycia olbrzymiej fortuny przyspieszyła rozwiązanie. Ale pierwiastkowa myśl popełnienia zbrodni wyrasta z korzenia dawnego sentymentu, z miłości wzajemnej Maryi Anny i Sauveranda.
Pozostawał do rozwiązania jeszcze jeden problem. Kto był owym adresatem, któremu Hipolit Fauville powierzał swą zemstę i który, miast oddać poprostu listy te władzom śledczym, wolał przesyłać je przy pomocy jakichś dyabelskich kombinacyi? Czy zależało mu na tem, aby pozostać w cieniu?...
Na wszystkie te pytania pani Fauville odpowiadała w sposób najmniej oczekiwany, a harmonizujący całkowicie z jej groźbą. W tydzień potem, po długiej indagacyi, w czasie której starano się skłonić ją do wyjaśnienia kto mógł być owym przyjacielem, do którego mąż jej listownie się zwracał, pani Fauville, która wszystkie te pytania zbywała zupełnem milczeniem, wróciwszy wieczorem do celi więziennej, otworzyła sobie, przy pomocy ukrytego przed oczyma straży szkła, żyłę w ręce.
Na drugi dzień, przed ósmą godziną rano, don Luis został powiadomiony o zaszłym wypadku przez brygadyera Mazeroux, który zjawił się, trzymając w ręku walizkę podróżną, właśnie w chwili, gdy Perenna opuszczał swe łoże.
Wiadomość ta wstrząsnęła Perenną do głębi.
— Nie żyje?! — zapytał grzmiącym głosem.
— Nie... Zdaje się, że i tym razem uda się ją ocalić. Ale na co się to zda?
— Jakto na co?
— Przecież ona nie zrezygnuje ze swego zamiaru. Nabiła sobie nim głowę i dziś lub jutro...
— I tym razem także, przed popełnieniem samobójstwa, nie uczyniła żadnego zeznania?
— Żadnego! Napisała tylko parę słów na skrawku papieru, iż po głębszem zastanowieniu przyszła do wniosku, że pochodzenia tajemniczych listów należałoby szukać u niejakiego Langernaulta, gdyż był to jedyny znany jej niegdyś przyjaciel męża, jedyny w każdym razie, którego nazywał on swym „drogim przyjacielem“! Ów pan Langernault może zaświadczyć o jej niewinności i wyjaśnić to straszne nieporozumienie, którego ofiarą padła.
— Skoro jest ktoś taki, co może wykazać jej niewinność, to czemu zaczyna od otwierania sobie żył?...
— Według tego, co mówi, to jest jej wszystko jedno. Życie jej jest zmarnowane. Pożąda jednego tylko: wypoczynku... śmierci...
— Wypoczynku... wypoczynku!... Tylko w grobie znaleźć go można! Jeśli wykrycie prawdy ma być dla niej zbawieniem, to osiągnięcie tego celu nie jest zapewne niemożliwością.
— Co szef mówi? Czy szef domyśla się czego? Zaczyna rozumieć zagadkę?
— Och, bardzo słabo! — odparł. — W każdym jednak razie anormalna zaprawdę punktualność tych listów zdaje mi się być istotnie pewną wskazówką...
Zastanowił się chwilę i zapytał:
— Czy zbadano ponownie zamazane adresy wszystkich trzech listów?
— Tak jest i rzeczywiście odcyfrowano nazwisko Langernaulta.
— A ów Langernault mieszka?...
— Według pani Fauville w miasteczku Formigny.
— Czy nazwę Formigny odczytano na jednej z kopert?
— Nie, ale odcyfrowano miasto, położone obok Formigny.
— Co to za miasto?
— Alençon.
— I tam zamierzasz jechać?
— Tak, pan prefekt polecił mi udać się tam co rychlej. Spieszę na pociąg.
— Chciałeś powiedzieć, że wsiądziemy razem do mego auta i że udamy się do Formigny. Czuję potrzebę działania. Ten dom zdaje mi się być grobem, mój drogi!
W pół godziny później jechali już w stronę Versailles. Perenna sam prowadził auto, a czynił to w taki sposób, że Mazeroux, dusząc się wskutek szalonej jazdy, od czasu do czasu wyrzekał:
— Ależ my jedziemy!... Do dyabła, co też szef wyprawia? Czy szef nie obawia się katastrofy?
Przybyli do Alençon na śniadanie. Posiliwszy się, poszli do biura głównej poczty. Nie znano tam wcale pana Langernaulta, ponadto zaś Formigny miało swój specyalny urząd pocztowy. Ponieważ listy zaopatrzone były w stempel Alençon, należało wobec tego przypuszczać, że pan Langernault kierował swe listy do tego właśnie miasta, ale w kopercie adresowanej na poste-restante.
Don Luis i Mazeroux udali się następnie do miasteczka Formigny. I tam na poczcie nie znano osoby, noszącej nazwisko Langernaulta, jakkolwiek miasteczko to liczyło zaledwie około tysiąca mieszkańców.
— Chodźmy do mera — oświadczył Perenna.
W merostwie Mazeroux przedstawił się i wyjaśnił cel swego przybycia.
— Szlachcic Langernault! — wykrzyknął mer. — Ależ wiem dobrze o kogo idzie! Dzielny człowiek! Były handlowiec ze stolicy...
— Mający zwyczaj odbierać swą korespondencyę z poczty w Alençon?
— Tak jest! Była to jego przechadzka codzienna.
— A dom jego?
— Leży na skraju miasteczka! Przejeżdżaliście panowie tamtędy.
— Można tam pójść?
— Oczywiście! Tylko jest taka historya, że jak pan Langernault wyszedł z tego domu przed czterema laty, to jeszcze nie wrócił...
— Jakto?
— Rzecz całkiem prosta. Od czterech lat nie żyje...
Don Luis i Mazeroux wymienili zdumione spojrzenia.
— A więc nie żyje? — zapytał jeszcze don Luis.
— Tak! Postrzał z fuzyi...
— Co pan mówi? — zawołał Perenna. — Więc został zabity?
— Nie... nie... Tak sądzono z początku, gdy znaleziono go leżącego w pokoju na podłodze, ale śledztwo następnie stwierdziło, że był to tytko przypadek. Czyszcząc fuzyę dał strzał i pocisk ugodził go w brzuch. Mimo jednak takiego wyniku śledztwa wypadek ten w miasteczku naszem budził podejrzenia...
— Czy posiadał jakie pieniądze?
— Owszem, ale właśnie nie znaleziono po śmierci ani jednego centima z jego majątku.
Don Luis zastanowił się przez dłuższą chwilę, poczem znów pytał:
— Czy pozostawił po sobie dzieci lub krewnych tego samego nazwiska?
— Absolutnie nikogo! Dowodem jest to, że od śmierci posiadłość jego, którą z powodu rumowisk, w jakich się znajduje, zwą „Starym Zamkiem”, stoi pustkowiem. Administracya domenów publicznych nałożyła pieczęcie na drzwi domu i zabarykadowała wrota parku. Oczekuje się prawem przepisanego terminu, ażeby przejąć tę własność.
— A ciekawi nie zaglądają do parku mimo otaczających go murów?
— Nie, bynajmniej! Przedewszystkiem mury są zbyt wysokie, a powtóre... powtóre „Stary Zamek” ma złą u nas reputacyę. Ciągle mówiono o jakichś widziadłach... opowiadano historye, od których włosy powstają na głowie... Ale mimo to...
Perenna i jego towarzysz nie wierzyli własnym uszom.
— Rzecz urządzona jest sprytnie! — wykrzyknął Perenna, gdy opuścili merostwo. — Oto inżynier Fauville pisał listy do nieboszczyka... do nieboszczyka, który, według wszelkiego prawdopodobieństwa, padł również ofiarą mordu!...
— Ktoś jednak te listy przejmował.
— Oczywiście! To nie wyklucza jednak wcale tego, że pisał te listy do nieboszczyka, że zwierzał się przed nieboszczykiem i że jemu spowiadał się z planów zbrodniczych swej małżonki.
Mazeroux umilkł. I jemu zrobiło się jakoś markotno.
Po południu poświęcili trochę czasu na zasięgnięcie bliższych informacyi o obyczajach Langernaulta, spodziewając się znaleźć pewne wskazówki u osób, które go znały. Starania ich jednak nie dały żadnego wyniku.
Około godziny szóstej wieczór, przed samym odjazdem, don Luis, skonstatowawszy brak benzyny, musiał wysłać Mazeroux bryczką aż do Alençon. Skorzystał wtedy z wolnej chwili w celu obejrzenia „Starego Zamku” i krańców miasteczka.
Musiał iść pomiędzy dwoma rzędami drzew, drogą, prowadzącą do dziedzińca, obsadzonego topolami, gdzie znajdowała się w pośrodku muru drewniana furtka. Wejście to było zamknięte, więc don Luis poszedł wzdłuż murów, które udało mu się przekroczyć, przeskakując na nie z gałęzi rosnącego obok drzewa, a następnie na ziemię. W parku znajdowały się zapuszczone trawniki, upstrzone wielkimi, dziko rosnącymi kwiatami. Trawa zarastała także aleje, rozchodzące się na prawo w kierunku dość odległego wzgórza, gdzie znajdowała się budowla, rozpadająca się w gruzy i na lewo ku małemu, ogołoconemu z wszelkich ozdób domkowi, zaopatrzonemu w źle dochodzące okiennice.
Zwrócił się właśnie w tę stronę, gdy wtem zauważył ze zdumieniem w błocie, wytworzonem wskutek niedawnego deszczu, świeże ślady stóp ludzkich. I zdawał sobie doskonale sprawę z tego, że ślady te pochodziły od bardzo eleganckiego i zgrabnego damskiego bucika.
— Kiej dyabeł zażywa tutaj spaceru? — pomyślał.
Nieco dalej znów napotkał te same ślady, prowadzące go ku przeciwnej stronie domu, gdzie jeszcze raz je zauważył, poczem stracił je z oczu zupełnie.
Znajdował się wtedy przed obszerną stodołą, opartą jedną stroną o wysoki nasyp, na poły zrujnowaną. Zmurszałe drzwi tej stodoły utrzymywały się tylko dzięki przypadkowemu prawu równowagi.
Zbliżył się i zajrzał do wnętrza przez szparę. Wewnątrz w półmroku stodoły, pozbawionej okien, którą liczne otwory, pozatykane słomą, tem mniej oświetlały, iż dzień miał się już ku schyłkowi, mógł rozróżnić tylko stosy zbutwiałych beczek, pras, służących do wyrobu wina, starych sprzętów i żelaziwa wszelkiego rodzaju.
— Z pewnością nie tutaj zwróciła swe kroki moja nieznajoma — pomyślał. — Mimo to jednak szukajmy!
Stanął jednak jak wryty. Usłyszał jakiś odgłos, dochodzący go z wnętrza. Nadstawił ucho, ale nic już więcej nie słyszał. Chcąc wszakże nic nie mieć sobie do wyrzucenia, pchnął ramieniem jedną z desek i wszedł do środka.
Wyłom uczyniony przezeń wpuścił nieco światła do wnętrza, tak, iż mógł posuwać się naprzód pomiędzy dwoma rzędami nagromadzonych tutaj rupieci aż do drugiego końca stodoły, gdzie było nieco przestronniej. Szedł więc naprzód. Oczy poczęły stopniowo przywykać do mroku, mimo to jednak uderzył się nagle czołem o coś zawieszonego w górze, a kołyszącego się przy dotknięciu i wydającego jakiś dziwny, suchy chrzęst.
Wydobył z kieszeni elektryczną latarkę i nacisnął sprężynę.
— Do stu piorunów! — zaklął, cofając się jednocześnie w tył z przerażeniem.
Nad jego głową kołysał się zawieszony u belki ludzki szkielet!...
Naraz nowe przekleństwo wyrzuciły usta Perenny, gdyż oto ujrzał obok tamtego jeszcze jeden szkielet, również kołyszący się w powietrzu...
Oba kościotrupy wisiały na grubym powrozie, przywiązanym do potężnych haków, wbitych w belkę. Perenna podsunął sobie jedną z beczułek, aby lepiej przyjrzeć się szkieletom. Zwrócone były do siebie twarzą w twarz. Były to szkielety kobiety i mężczyzny, przyczem jeden był znacznie większy od drugiego.
Nie poruszane nawet przez nikogo kościotrupy te chwiały się pod wpływem wdzierającego się do wnętrza stodoły wiatru, zbliżając, to znów oddalając się od siebie w jakimś powolnym, rytmicznym tańcu.
Co jednak wywierało największe wrażenie, to ta okoliczność, iż oba szkielety, pozbawione nawet śladu odzieży, miały na swych palcach złote obrączki, zbyt obszerne oczywiście wskutek braku ciała, jednak utrzymujące się mimo to na zagięciach kości.
Z przykrem jakiemś uczuciem Perenna zdjął te obrączki. Każda z nich miała wyrytą jednakową datę 12 sierpnia 1892 roku, oraz imiona: Alfred i Wiktorya.
— Mąż z żoną! — szepnął Perenna. — Jestże to podwójne samobójstwo? Czy może zbrodnia? Jakimże jednak cudem nie wykryto dotychczas tych szkieletów? Czyż mam przypuścić, że znajdują się tutaj od chwili śmierci Langernaulta, od czasu przejęcia tej posesyi przez administracyę publiczną, to jest od chwili, gdy posesya ta przestała być przez ludzi odwiedzana?


„...nad jego głową kołysał się ludzki szkielet...“

Zamyślił się.
— Czy nikt wejść tu nie może? Nikt absolutnie?... Wszak dziś właśnie dostrzegłem ślady obecności czyjejś w ogrodzie, dziś weszła tu jakaś niewiasta...
Pod wpływem myśli o tajemniczej tej osobie zszedł z beczki. Mimo odgłosu, jaki uprzednio doszedł jego ucha, nie mógł przypuścić, że owa nieznajoma weszła do wnętrza stodoły. Po kilkominutowem rozejrzeniu się dokoła zamierzał już wyjść, gdy w tem z lewej strony rozległ się stukot spadających rupieci. Kilka obręczy z beczek padło nieopodal niego...
Przedmioty te spadały z pomieszczenia przedstawiającego się jako rodzaj strychu, na który można było wejść po szczeblach drabiny. Czy należało przypuścić, że nieznajoma, spłoszona przez Perennę, szukała tam kryjówki i że ona spowodowała runięcie tych przedmiotów.
Don Luis ustawił swą latarkę elektryczną na beczułce w ten sposób, iż światło jej padało w otwór, prowadzący na strych. Nie widząc nic podejrzanego, jak tylko arsenał starych rupieci, bron, kos i sierpów, nie nadających się do użytku, przypisywał obsunięcie się spadających przedmiotów poruszeniu jakiegoś chowającego się dziko kota. Chcąc się jednak o tem naocznie przekonać, zbliżył się do drabiny i począł piąć się w górę po szczeblach.
Nagle jednak, w momencie właśnie, gdy miał wejść już na strych, posypały się z góry z łoskotem dalsze przedmioty. I oto w otworze stanowiącem wejście na strych pojawiła się sylweta ludzka, czyniąca giest straszny...
Stało się to z szybkością błyskawicy. Don Luis spostrzegł długie ostrze kosy, przecinającej powietrze. Sekunda wahania tylko, a straszna ta broń odcięłaby mu głowę od tułowia!
Pora istotnie była najwyższa przytulić się do drabiny. Ostrze kosy przeszyło powietrze tuż przy nim, ocierając się o jego kamizelkę. Perenna szybko zsunął się w dół po drabinie.
Widział jednak to, na czem mu zależało. Zobaczył mianowicie straszną twarz Gastona Sauveranda, poza nim zaś dostrzegł oświetloną światłem elektrycznem, skrzywioną jakby w skurczu bolesnym twarzyczkę panny Levasseur.


——o——




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: anonimowy.