Zęby tygrysa (1924)/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Zęby tygrysa
Rozdział Szekspir, tom ósmy
Data wyd. 1924
Druk J. Filipescu
Miejsce wyd. Czerniowce
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Dents du tigre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.
Szekspir, tom ósmy.

Dwa pawilony, pochodzące ze starej epoki, jak cała reszta tego domu, otaczał z prawej i lewej strony dosyć niski mur, wznoszący się pomiędzy głównym dziedzińcem a placem Palais-Bourbon. Pawilony te połączone były z głównem skrzydłem budowli, znajdującem się w głębi dziedzińca, całym szeregiem budynków, stanowiących razem całość.
Z jednej strony znajdowały się remizy, stajnie, garaże, oraz mieszkania dla służby, z drugiej strony widać było pralnie, kuchnie, w końcu zaś wznosił się budynek, zajmowany przez pannę Levasseur.
Budynek ten miał tylko jeden parter, składający się z ciemnego westybulu i wielkiego pokoju, którego najważniejsza część służyła za salon, druga zaś, zamieniona w pokój mieszkalny, była w rzeczywistości tylko pewnego rodzaju alkową. Portyera zasłaniała tam łóżko i urządzenia tualetowe. Dwa okna wychodziły na plac Palais-Bourbon.
Po raz to pierwszy don Luis znalazł się w apartamentach panny Levasseur. Mimo natłoku myśli, gnieżdżących mu się w mózgu, odczuł po wejściu przyjemność panującej tam atmosfery. Ujrzał tam proste meble, stare fotele i machoniowe krzesła, biurko stylowe oraz ustawione rzędem książki. Jasna barwa firanek rozweselała ten pokój. Na ścianach wisiały reprodukcye obrazów słynnych mistrzów, rysunki przedstawiające pomniki i rozsłonecznione pejzaże miast włoskich, świątyń sycylijskich...
Panna Levasseur zatrzymała się stojąc. Wraz z zimną krwią odzyskała swą twarzyczkę enigmatyczną, tak onieśmielającą wskutek nieruchliwości jej rysów i przez ten świadomy wyraz powagi, pod którym Perenna jednak dostrzegał wartki żywioł namiętności, bujny tok wewnętrznego życia, lawinę uczuć, które najczujniejszej energii trudno byłoby utrzymać w karbach. Spojrzenia jej nie były ani bojaźliwe, ani prowokujące. Możnaby istotnie przypuścić, że panna Levasseur niema żadnego powodu do obawy.
Don Luis przez długą chwilę zachowywał milczenie. Rzecz szczególna, z której nie bez irytacyi zdawał sobie sprawę, że czuł się zaambarasowanym wobec tej kobiety, przeciw której gromadził w głębi swej duszy jaknajpoważniejsze zarzuty. Nie śmiąc ich sformułować, nie śmiąc powiedzieć wyraźnie co myśli, zaczął:
— Pani wie, co zaszło rano w tym domu?
— Dziś rano?
— Tak jest, w chwili, gdy kończyłem rozmowę telefoniczną.
— Dowiedziałam się o tem później od służby.
— Nie wcześniej?
— W jaki sposób mogłabym się dowiedzieć o tem wcześniej?
Kłamała! Było rzeczą niemożliwą, aby mówiła prawdę! A jednak, w jakiż spokojny sposób dawała odpowiedzi!...
Perenna znów zaczął:
— Opowiem pani w kilku słowach o tem, co się zdarzyło. Wychodziłem właśnie z kabiny, gdy żelazna zasuwa ukryta w górnej części ściany, zapadła w dół tuż przedemną. Upewniwszy się, że nic nie podołam przeciw podobnej zaporze, postanowiłem, mając telefon do rozporządzenia, zawezwać pomocy jednego ze swych przyjaciół. Zatelefonowałem więc do komendanta d’Astrignaca. Przybiegł natychmiast i przy pomocy służby uwolnił mnie z tego więzienia. Oto co pani zapewne opowiadano.
— Tak, panie! Wróciłam już wówczas do swego pokoju, wskutek czego nic nie wiedziałam ani o tym wypadku, ani o przybyciu komendanta d’Astrignaca.
— Być może. Jednak z tego, co się następnie dowiedziałem, wynika, że kamerdyner, że cała służba tutejsza i że pani także, logicznie rzecz biorąc, że słowem wszyscy tutaj wiedzieli o istnieniu tej żelaznej zasuwy.
— Oczywiście!
— Od kogo?
— Od hrabiego Malonescu. Od niego dowiedziałam się, że w czasie rewolucyi jego prababka przez trzynaście miesięcy ukrywała się w tej kabinie. Wówczas żelazna tafla, o której pan mówi, była zaklejona tapetą taką samą, w jaką przyozdobiony był cały pokój.
— Szkoda, że mnie o tem nie powiadomiono, albowiem mało brakowało do tego, ażebym został jej ciężarem zmiażdżony.
Ewentualność powyższa zdawała się wcale nie wzruszać panny Levasseur.
— Należałoby — rzekła — zbadać mechanizm, aby wykryć przyczynę wypadku. Wszystko tu jest stare i źle funkcyonuje.
— Przeciwnie, mechanizm działa doskonale Przekonałem się już o tem. I dlatego nie można całego wydarzenia przypisywać przypadkowi.
— Kto zatem mógł się do tego przyczynić jeżeli nie przypadek?
— Któryś z nieznanych mi wrogów.
— To bylibyśmy go widzieli.
— Tylko jedna osoba mogła była go widzieć, a tą osobą jest pani, ponieważ przechodziłaś właśnie przez gabinet w chwili, gdy telefonowałem i wydałaś okrzyk przerażenia, usłyszawszy treść rozmowy, dotyczącej pani Fauville.
— Istotnie, wiadomość o próbie samobójstwa dotknęła mnie bardzo. Nieskończenie żal mi jest tej kobiety, bez względu na to, czy jest winna, czy nie.
— Ponieważ pani znajdowała się w pobliżu kabiny, w odległości nie większej niż długość ręki, przeto obecność złoczyńcy nie mogła ujść uwagi pani.
Mimo tak wyraźnego oskarżenia nie spuściła wcale oczu, tylko słaby rumieniec ubarwił nieco jej twarzyczkę.
— Istotnie spotkałabym go przynajmniej, gdy, jak widzę, wyszłam na kilka sekund przed wypadkiem — odrzekła.
— Z pewnością! — oświadczył. — Lecz co jest w tem wszystkiem ciekawego, a nawet... nieprawdopodobnego, że pani nie słyszała łoskotu zapadającej się przedemną żelaznej płyty, ani mych nawoływań, jak również hałasu, jaki następnie czyniłem.
— Zamknęłam już wtedy bezwątpienia drzwi gabinetu, albowiem nic nie słyszałam.
— W takim razie muszę przypuścić, że ktoś znajdował się w tym momencie ukryty w moim gabinecie i że ta osoba jest w spółce z bandytami, którzy dopuścili się podwójnego mordu na bulwarze Suchet, gdyż prefekt policyi znalazł pod poduszką, leżącą na mojej kanapie, część laski, należącej do jednego z tych zbrodniarzy.
Słowa te odbiły się na jej twarzy wyrazem zdziwienia. Ta świeża historya zdawała się być dla niej całkiem nową.
Perenna zbliżył się do niej i patrząc jej prosto w oczy, recytował sylabę po sylabie:
— Niechaj pani przynajmniej przyzna, że jest to dziwne.
— Co jest dziwne?
— Ta cała serya wydarzeń, z których każde zwrócone jest przeciw mojej osobie! Wczoraj brulion artykułu znaleziony przezemnie na dziedzińcu, artykułu wydrukowanego w „Echo de France”... Dziś zaś rano to nagłe zatrzaśnięcie się tafli żelaznej, właśnie w chwili, gdy znajdowałem się prawie pod jej obuchem, następnie wykrycie u mnie tej laski... a wreszcie... wreszcie... ta karafka z wodą zatrutą...
Panna Levasseur potrząsnęła głową:
— Tak... Jest to cykl wypadków...
— Cykl wypadków — dokończył za nią z mocą Perenna — których znaczenie jest tego rodzaju, że bez żadnego wahania muszę uważać za pewną bezpośrednią interwencyę najniezłomniejszego i najzuchwalszego z moich nieprzyjaciół. Obecność jego jest niewątpliwa, czynność nieustająca, a cel widoczny. Przy pomocy artykułu anonimowego, przy pomocy odłamka laski, chciał on mnie skompromitować i doprowadzić do tego, aby mnie aresztowano. Przez zatrzaśnięcie nad moją głową żelaznej zasuwy chciał mnie zabić, a w najlepszym razie przetrzymać w kabinie przez kilka godzin. Teraz zaś... trucizna. Trucizna zabijająca skrycie, podstępnie, którą wrzucono do meqo naczynia z wodą i którą wrzuci się jutro do mego posiłku... Później przyjdzie kolej na sztylet, a później jeszcze na kulę rewolwerową lub dławiący postronek... na cokolwiek wreszcie... ażebym tylko zszedł z drogi, gdyż tego tylko się pragnie, zgładzenia mojej osoby! Jestem przeciwnikiem, jestem tą osobą, która budzi obawę, jestem tym, który prędzej lub później dopnie swego i zagarnie miliony, budzące zbrodniczy apetyt u innych, pragnących je zagrabić! Jestem intruzem! Do mnie należy straż nad milionami Morningtona, więc na mnie kolej! Cztery ofiary już nie żyją. Ja mam być piątą! Zadecydował o tem Gaston Sauverand! Gaston Sauverand lub ktoś inny kierujący sprawą. I wspólnik ich jest tutaj, w tym domu, w samem centrum terenu przeciwnika, przy moim boku! Szpieguje mnie! Czołga się za śladem moich stóp! Żyje w mym cieniu! Stara się mnie dosięgnąć w chwili stosownej i w miejscu odpowiedniem. Zobaczymy! Mam tego dosyć! Pragnę wiedzieć, tak, chcę wiedzieć i będę wiedział! Więc... kto to taki?
Panna Levasseur cofnęła się nieco i oparła o stojący poza jej plecami glerydon.
Ferenna postąpił za nią jeszcze krok naprzód i nie spuszczając jej z oczu, szukając na jej niezmąconej twarzy śladów pomieszania, dreszczów niepokoju, powtarzał coraz gwałtowniej:
— Kto więc jest owym wspólnikiem?! Kto tu zaprzysiągł mi śmierć?!
— Nie wiem... — odrzekła. — Być może, wbrew pańskiemu przypuszczeniu, niema żadnego spisku... lecz są to wydarzenia przypadkowe...
Miał ochotę powiedzieć jej przez „ty”, jak to było u niego w zwyczaju, gdy miał przed sobą przeciwnika:
— Ty kłamiesz, piękna, ty kłamiesz! Wspólnikiem jesteś ty!... Ty jedna, coś podsłuchała moją rozmowę w Mazeroux, ty jedna mogłaś pospieszyć na pomoc Sauverandowi, czekać na niego z autem na skręcie bulwaru i w zmowie z nim przynieść tu odłamek kompromitującej mnie laski! Ty, piękna, jesteś tą, która pragnie mnie pozbawić życia dla nieznanego mi celu. Ręka, godząca we mnie wśród ciemności, to twoja ręka!..
Ale nie był w stanie tak ją potraktować i tak dalece doprowadzało go do rozpaczy to, iż nie był w stanie wykrzyczeć swej pewności w akcentach wściekłości i oburzenia, że chwycił w dłonie jej ręce, ściskał je okrutnie i swem spojrzeniem, oraz calem zachowaniem się swojem oskarżał tę młodą pannę z większą jeszcze mocą, aniżeli mógłby to był uczynić w najbardziej zjadliwych słowach.
Zapanowawszy nad sobą, osłabił uścisk. Panna Levasseur wymknęła mu się wtedy ruchem raptownym, w którym przejawiał się bunt i nienawiść zarazem.
Don Luis ozwał się w końcu:
— Dobrze więc. Wybadam służbę, a w razie potrzeby wydalę tych, którzy wydadzą mi się podejrzanymi.
— Ależ nie... nie... — ozwała się żywo. — Nie trzeba! Ja znam ich wszystkich!
Czy zamierzała ich bronić? Czy może poruszyły ją wyrzuty sumienia w chwili, gdy przez jej dwuznaczność i upór mieli paść ofiarą służący, o których beznagannej służbie była przekonaną?
Don Luis miał wrażenie, iż w spojrzeniu, jakie ku niemu zwracała, było jak gdyby wołanie o litość. O litość — nad kim? Nad innymi, czy nad sobą?
Zapanowało dłuższe milczenie. Don Luis, stojąc o kilka kroków od niej, myślał o fotografii i ze zdumieniem spostrzegał w stojącej przed sobą dziewicy całe piękno posiadanej przez siebie podobizny, całe to piękno, którego nie zauważył dotychczas, a które jednak spadało nań obecnie jak rewelacya.
Złote jej włosy świeciły nieznanym mu dotychczas blaskiem. Twarz miała wprawdzie wyraz osoby czującej się mniej szczęśliwą, wyraz nieco zgorzkniały, mimo to jednak nie straciła jeszcze zupełnie swego przemiłego uśmiechu, uwidocznionego na fotografii. — Piękne wygięcie podbródka, cud szyi, wyłaniającej się z wycięcia bielizny i bluzki, linia ramion, wdzięczne ułożenie rąk, spoczywających teraz na kolanach, wszystko to oczarowywało wielką słodyczą całej postaci i szlachetnością.
Czyż było rzeczą możliwą, aby ta kobieta była zbrodniarką, trucicielką?!
— Nie przypominam już sobie imienia, którem zarekomendowała mi się pani po raz pierwszy — rzekł. — Ale to nie było pani prawdziwe imię...
— Ależ tak, tak!... — odrzekła.
— Pani jest na imię Florentyna?...
Usłyszawszy dźwięk tego imienia skoczyła z miejsca.
— Co? Co pan powiedział? Florentyna?... Skąd pan się o tem dowiedział?
— Oto pani fotografia, a oto imię pani prawie już niewidoczne...
— Ach! — wykrzyknęła zdumiona, patrząc na swą podobiznę. — Czyż to możliwe?! Skąd się to wzięło w pańskich rękach? Mów pan! W jaki sposób do tego przyszedłeś?...
— Fotografię tę — dodała nagle — dał panu prefekt policyi, nieprawdaż? Tak, on... jestem tego pewna... Jestem pewna tego, że fotografia ta służy do śledztwa i że mnie szukają... mnie także!... I wciąż pan!... Zawsze pan!...
— Nie obawiaj się pani — oświadczył Perenna. — Wystarczy uczynić kilka pociągnięć na tej fotografii, aby uczynić panią niepoznawalną... Uczynię to... Niechaj pani będzie o to spokojna...
Nie słuchała wcale jego zapewnień, lecz skoncentrowała całą myśl i uwagę na swej podobiźnie.
— Miałam wówczas lat dwadzieścia... — mówiła jakby do siebie — Mieszkałam we Włoszech... Mój Boże, jakże byłam szczęśliwą w dniu pozowania do tej fotografii. Jakżem była szczęśliwą, gdym ujrzała już swą podobiznę. Zachwycałam się sama sobą. A później, zginęła mi... Ukradziono mi ją tak, jak pozbawiono mnie później wielu jeszcze innych rzeczy...
— Florentyna!... Florentyna!... — powtarzała jeszcze ciszej, jak gdyby przemawiając do drugiej kobiety, do jakiejś nieszczęśliwej przyjaciółki.
Łzy puściły jej się z oczu.
— Ona nie należy do tych, co knują mordy — pomyślał don Luis. — Jest nawet rzeczą niemożliwą, ażeby ona była wspólniczką... A jednak...
Odsunął się od niej i począł chodzić po pokoju od drzwi do okna. Pejzaże włoskie, wiszące na ścianach, zwróciły jego uwagę. Później począł się przyglądać tytułom książek, stojących na półkach. Były to dzieła literatury francuskiej i cudzoziemskiej, powieści, sztuki teatralne, szkice psychologiczne, tomy poezyi, świadczące o kulturze istotnej i dość wszechstronnej. Ujrzał Racine’a obok Dantege, Stendhala obok Edgara Poe, Montegne’a pomiędzy Goethem i Wirgiliuszem. I nagle, z tą nadzwyczajną przenikliwością, która mu pozwalała dostrzegać nieobserwowane nawet szczegóły, zauważył, że jeden z tomów angielskiej edycyi Szekspira wyjątkowo różnił się nieco wyglądem od innych. Karczek tego tomu, mający czerwoną oprawę, różnił się czemś szczególniej. Był jakiś sztywniejszy, brak na nim było śladów zużycia, dowodzących, iż książka ta była w użyciu.
Był to tom ósmy. Perenna sięgnął po niego w sposób nieoczekiwanie żywy.
Nie omylił się! Nie była to bowiem książka, lecz pudełko z tektury, w którem znajdował się papier listowy, koperty, oraz kwadratowe ćwiartki papieru, wszystkie jednakiej wielkości, jak gdyby wydarte z jednego bloku.
I nagle uderzył go wygląd tych kartek, przypomniał mu bowiem ów znaleziony przezeń papier, który stanowił brulion artykułu, umieszczonego na łamach „Echo de France“... Format i rozmiary tych kartek były jednakowe...
Zresztą, wyjąwszy te kartki jedną po drugiej, na przedostatniej z nich zauważył szereg wierszy, zawierających słowa i cyfry, a nakreślonych na podobieństwo notatek, rzuconych na papier z pośpiechem.
Czytał: „Dom na bulwarze Suchet”. Pierwszy list: noc z 15 na 16 kwietnia. Drugi: noc z 25. Trzeci i czwarty: noc z 5 i 15 maja. List piąty i eksplozya: noc z 25 maja.
I skonstatowawszy przedewszystkiem, że data pierwsza była datą nadchodzącej właśnie nocy i że następnie wszystkie te daty następowały po sobie z przerwą dziesięciodniową, zauważył podobieństwo tego pisma z pismem znalezionego brulionu. Brulion ten miał przy sobie w kieszeni, mógł więc sprawdzić analogię obu charakterów pisma, oraz podobieństwo owych kartek.


„...nie była to bowiem książka, lecz pudełko z tektury“...

Wyjął z kieszeni portfel i otworzył.
Rękopis w jakiś cudowny sposób zniknął...
— Do stu piorunów! — zgrzytnął przez zęby. — To spryciarz nielada!
Jednocześnie Perenna przypomniał sobie, że podczas gdy rozmawiał rano przez telefon z brygadyerem, portfel jego znajdował się w kieszeni zarzutki, leżącej na krześle przysuniętem do kabiny. Otóż w tej właśnie chwili panna Levasseur krzątała się bez żadnego celu po gabinecie. Co tam robiła?...
— Ach, kabotynko! — pomyślał rozwścieczony Perenna. — O mało co mnie nie wywiodła w pole. Jej łzy, ten prawy wygląd, te wzruszające wspomnienia, tyle mamideł! Pochodzi ona z tej samej rasy i z tej samej bandy, co Marya Anna Fauville, co Sauverand. Podobnie, jak oni, jest kłamczynią i komedyantką aż do najbagatelniejszych giestów, w każdym tonie swego głosu, zdającego się świadczyć o niewinności.
Gotów był rzucić się na nią. Dowód był tym razem niewzruszony. Z obawy przed śledztwem, które mogło było dotrzeć aż do niej, nie chciała pozostawić w rękach przeciwnika rękopisu zdradzieckiego artykułu. — Czyż można było od tej chwili wątpić w to, że ona właśnie jest wspólniczką, którą posługiwali się ludzie, operujący w sprawie Morningtona i starający się uwolnić od niego? Czyż nie miał prawa przypuścić nawet, że ona to dyrygowała ową bandą i że panując nad nią odwagą i inteligencyą, prowadziła ją do swego nikczemnego celu?
Bo wreszcie była zupełnie swobodną w swoich ruchach i czynach. Przez okna, wychodzące na plac Palais-Bourbon, mogła była z łatwością, pod osłoną cienia, dom opuszczać i wracać doń z powrotem bez zwrócenia na swą nieobecność czyjejkolwiek uwagi. Było więc rzeczą zupełnie możliwą, iż nocy krytycznej, kiedy popełniono zbrodnię, znajdowała się wśród zabójców Hipolita Fauville’a i jego syna. Było więc też rzeczą zupełnie możliwą, iż brała ona udział w tej zbrodni, że nawet trucizna była zastrzykiwana obu ofiarom mordu jej ręką, tą małą rączką, która spoczywała w tej chwili na jej złotych włosach, tak biała i drobna...
Wstrząsnął nim dreszcz. Włożył spokojnie papier do pudełka, mającego wygląd książki, postawił je na swojem miejscu i zbliżył się do panny Levasseur. I oto nagle przyłapał się na mimowolnem studyowaniu dolnej części jej twarzy, jej szczęk. Oto pragnął przeniknąć poprzez owal podbródka i poprzez łuk jej warg. Mimo woli, z mieszanem uczuciem troski i męczącego zaciekawienia, patrzał... patrzał... gotów siłą otworzyć te zaciśnięte usta i szukać odpowiedzi na dręczące go pytanie, czy te zęby, te niewidzialne zęby, nie są przypadkiem tymi samymi, które pozostawiły na owocu u Fauville’a swój ślad oskarżający? Czy owe zęby tygrysa, zęby dzikiej bestyi, były własnością tej, czy tamtej kobiety?...
Hipoteza ta była śmieszna, albowiem stwierdzono już, że tamten ślad pochodził od zębów Maryi Anny Fauville. Lecz czy niedorzeczność jakiejś hipotezy wystarcza do jej odrzucenia?
Sam zdziwiony uczuciami, które w nim wrzały i bojąc się zdradzić z niemi, postanowił przeciąć krótko konferencyę. Stając zatem przed panną Levasseur, ozwał się tonem rozkazującym, agresywnym:
— Proszę całą służbę wydalić. Wypłaci im pani wszystko, co się im należy, nawet odszkodowanie, gdyby się o nie upominali i niechaj odejdą nie zwlekając dziś jeszcze. Inna służba zjawi się tu wieczorem. Przyjmie ją pani w mojem imieniu.
Na oświadczenie to nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Odszedł, unosząc ze sobą z rozmowy tej wrażenie czegoś przykrego, co właśnie cechowało jego stosunki z Florentyną. Atmosfera była zawsze pomiędzy nimi ciężka i dręcząca. Wypowiadane przez nich słowa nie odpowiadały nigdy ich utajonym myślom, czyny zaś słowom. Czyż położenie wytworzone przez bieg wydarzeń nie nasuwało na myśl jedynego logicznego rozwiązania, mianowicie natychmiastowego wydalenia Florentyny? A jednak don Luis wcale o tem nie myślał...
Wróciwszy do swego gabinetu, poprosił natychmiast brygadyera do telefonu i przyciszonym głosem, ażeby nie być przez nikogo podsłuchanym, mówił:
— Czy to ty Mazaroux?
— Ja.
— Prefekt oddał się do mojej dyspozycyi?
— Tak jest.
— Dobrze. Powiesz mu więc, że wyrzuciłem z miejsca całą moją służbę i że poleciłem ci rozciągnąć nad nią baczny dozór. Śledząc ją, można wpaść na ślad wspólników Sauveranda. A teraz inna sprawa. Poproś prefekta, aby dał tobie i mnie upoważnienie do spędzenia tej nocy w mieszkaniu Fauville’a.
— Co takiego? W domu na bulwarze Suchet?
— Tak. Mam wszelkie dane do przypuszczenia, że tam się coś wydarzy.
— Co się wydarzy?
— Nie wiem, ale coś się jednak wydarzy. Zgoda?
— Zgoda. Będzięmy dziś wieczór o dziewiątej godzinie na bulwarze Suchet.
Tego dnia Perenna nie widział się już z panną Levasseur. Wyszedł z domu popołudniu i udał się do kantoru stręczeń służby, gdzie najął służących, szofera, lokaja, kucharkę etc. Potem udał się do fotografa, który zrobił nową fotografię z podobizną panny Levasseur, którą kazał zaretuszować i którą sam pobrudził, aby prefekt nie spostrzegł, że podsunięto mu inną fotografię.
Obiadował dnia tego w restauracyi, o godzinie dziewiątej zaś spotkał się z brygadyerem.
Od chwili popełnienia zbrodni dom Fauville’a znajdował się pod opieką odźwiernego. Pieczęcie nałożono na wszystkie pokoje i wszystkie zamki, tylko wewnętrzne drzwi gabinetu Fauville’a nie były obłożone pieczęciami. Klucz od tych drzwi znajdował się w rękach policyi, która mogła go potrzebować dla prowadzenia śledztwa. Obszerny ten pokój nie zmienił prawie wcale swego wyglądu. Tylko papiery były stamtąd zabrane lub uporządkowane, poza tem zaś na biurku nie pozostało nic z leżących przedtem na niem książek i broszur.
— No i cóż, mój stary? — rzekł don Luis do brygadyera. — Co powiesz na to? Pokój ten budzi w tobie emocyę? Co? Ale tym razem nie będziemy mieli drzwi zabarykadowanych, nieprawdaż? Nie będzie żadnych zasuwek. Jeśli ma tu się coś wydarzyć tej nocy z 15 na 16 kwietnia, to nie stawiajmy temu żadnej przeszkody. Niechaj ci panowie mają zupełną swobodę.
Jakkolwiek don Luis żartował, to jednak pokój ten wywierał na niego szczególne wrażenie, albowiem nasuwał mu na pamięć dwie dokonane tutaj zbrodnie, w których nie udało mu się przeszkodzić. Stały mu teź ustawicznie przed oczami dwa ciała ludzkie, które tu widział. Nie bez istotnej emocyi przypomniał sobie także zacięty pojedynek, stoczony z panią Fauviile, rozpacz tej kobiety i jej aresztowanie.
— Powiedz mi coś o niej! — rzekł do Mazeroux. — A więc chciała sobie odebrać życie?
— Tak — odrzekł zapytany — i to na dobre. Obrała też sobie sposób samobójstwa, który ją samą musiał przerażać. Powiesiła się na postronku, ukręconym z prześcieradła i własnej bielizny. Z trudem przywrócono ją do życia. Obecnie — jak mówią — nie grozi jej już żadne niebezpieczeństwo, ale pilnie nad nią czuwają, albowiem poprzysięgła sobie, iż zamach powtórzy.
— Nie przyznała się do niczego?
— Nie.
— A opinia prokuratoryi, prefektury?...
— Jakże pan chce, aby opinia władz sądowych i śledczych zmieniła co do niej swe zdanie, skoro śledztwo punkt po punkcie stwierdziło wszystkie poszlaki, stwierdziło mianowicie, że ona jedna mogła tknąć się owego jabłka i że mogła to uczynić tylko między godziną jedenastą wieczór a siódmą rano. Jabłko to ma na sobie ponadto niezaprzeczone ślady jej zębów. Czy może pan przypuścić, ze są na świecie dwie szczęki ludzkie, które mogłyby pozostawić całkowicie identyczne nacięcia?
— Nie... nie... — zapewniał don Luis, który myślał jednak o pannie Lavasseur... Nie... argumentacya ta stoi ponad wszelkiemi wątpliwościami. Mamy tu do czynienia z faktem jasnym jak słońce, z faktem, który równa się schwytaniu na gorącym uczynku. Ale w takim razie jakąby ona odgrywała w tem wszystkiem rolę?...
— Kto, szefie?
— Nikt... Trapi mnie tylko jedna myśl... A zresztą, widzisz, napotykamy w tem wszystkiem na tyle rzeczy anormalnych, tyle okoliczności i sprzeczności osobliwych, że nie śmiem przywiązywać wagi do jednej pewności, którą jutro może obalić...
Rozmawiali przez czas dłuższy zniżonym głosem, rozpatrując sprawę ze wszystkich stron. Około północy zgasili światło elektryczne i umówili się, że kolejno będą czuwać.
I upływały godziny za godzinami całkiem podobne do tych, które już przeżyli owej krytycznej nocy. Te same spóźnione odgłosy dorożek i samochodów. Te same gwizdki lokomotyw. Ta sama cisza. Noc minęła. Nie było żadnego alarmu, żadnego wypadku.
O świcie dzienne objawy życia poczęły się budzić i don Luis w swoim okresie czuwania słyszał tylko w pokoju monotonne chrapanie swego towarzysza.
— Czyżbym się pomylił? — myślał. — Czyżby wskazówki znalezione w 8 tomie Szekspira miały inne znaczenie? Czy może odnosiły się one do wydarzeń z roku przeszłego, tylko data była podobna? Mimo wszystko ogarniał go jakiś niepokój w miarę jak światło dzienne poczęło się przedzierać do wnętrza. Przed dwoma tygodniami również nic się nie zdarzyło takiego, co mogłoby być ostrzeżeniem przed mającym nastąpić wypadkiem, a jednak o świcie dwie ofiary zbrodni leżały martwe... i to pod jego okiem...
O godzinie siódmej zawołał:
— Aleksandrze!
— Hę? Co, szefie?
— Czy żyjesz jeszcze?
— Także pytanie! Czy żyję?
— Jesteś tego pewnym?
— To dobre sobie! Skoro pan żyje, dlaczegobym ja miał nie żyć?
— Ach, na mnie także kolej przyjdzie. Mając do czynienia z bandytami tego rodzaju!...
Przekamarzali się jeszcze z godzinę, następnie Perenna podniósł jedną z rolet i otworzył okno.
— Być może, Aleksandrze, iż żyjesz, ale w zamian za to...
— W zamian za to?...
— Pozieleniałeś całkowicie.
Mazeroux uśmiechnął się z przymusem.
— Istotnie, szefie — powiedział — Przyznam się, że kiedy byłem na straży w czasie twego wypoczynku, nie czułem się zbyt dobrze.
— Bałeś się?
— Aż do czubka głowy!
Urwał, zauważywszy na twarzy Perenny nagłe zdumienie.
— Co się stało? — zapytał.
— Spojrzyj na stół... ten... list...
Na stole istotnie leżał list, a raczej pocztówka, tak zwany sekretnik, równo odcięty w miejscu podziurkowanem. Z wierzchu widać było adres, markę, oraz stempel pocztowy.
— Czy ty to położyłeś Aleksandrze?
— Szef żartuje chyba, wiedząc doskonale, że nikt tego nie mógł położyć oprócz pana.
— Nie mógł nikt inny położyć, tylko ja, a jednak nie ja to położyłem...
— Ależ w takim razie...
Don Luis wziął list w rękę i przyjrzawszy mu się, skonstatował, że adres, oraz stemple pocztowe były zamazane w taki sposób, iż nie można było odczytać ani nazwiska adresata, ani dowiedzieć się, gdzie on mieszkał, że jednak miejsce nadania listu, jak również data, były zaznaczone bardzo dokładnie: „Paryż, 4 stycznia 1919 roku”.
— List ten ma więc datę z przed półczwarta miesiąca — zauważył don Luis.
Odwrócił na wierzch jego stronę wewnętrzna, zawierającą kilkanaście wierszy i naraz wykrzyknął:
— Podpis Hipolita Fauville’a!
— I także jego pismo — dodał Mazeroux — poznaję je doskonale! Nie mylę się! Co to właściwie znaczy? List, pisany przez Fauville’a, na trzy miesiące przed śmiercią!...
Perenna zaczął czytać na głos:
„Mój drogi przyjacielu! Mogę, niestety potwierdzić ci tylko to, co pisałem kiedyś. Węzeł się zaciska. Nie wiem jeszcze, jaki jest ich plan, a tem mniej wiem, jak go zamierzają wykonać, ale wszystko świadczy o tem, że rozwiązanie się zbliża. Widzę to z jej oczu. Jak ona dziwnie czasem na mnie patrzy! Ach, co za podłość! Czyby kto kiedy przypuszczał, że będzie zdolna... Czuję się bardzo nieszczęśliwym, mój biedny przyjacielu”.
— I jest to podpisane przez... Hipolita Fauville’a! — ciągnął dalej Mazeroux. — Zapewniam pana, że jest to pisane przez niego... pisane czwartego stycznia 1919 do przyjaciela, którego nie znamy, ale którego nazwisko jednak, zapewniam pana, zdobędziemy. I ten jego przyjaciel dostarczy nam wszystkich potrzebnych dowodów.
Mazercux począł się egzaltować:
— Dowodów! — wołał. — Ależ wcale ich już nie potrzeba! Są one tam! Pan Fauville sam ich nam dostarczył. Rozwiązanie się zbliża. Widzę to z jej oczu“... „Ona”, to jego żona, to Marya Anna Fauville i świadectwo jej męża potwierdza tylko to, co o niej już wiemy. Co szef powie na to?
— Masz racyę — potwierdził Perenna z roztargnieniem — masz racyę. Ten list rozstrzyga zagadkę ostatecznie. Tylko... jakiż dyabeł mógł go tu przynieść? Musiał ktoś wejść do tego pokoju i to w naszej obecności... Czyż to możliwe?... Bo przecież musielibyśmy go zobaczyć lub usłyszeć... Oto co mnie zdumiewa!
— Istotnie...
— Nieprawdaż? Już przed dwoma tygodniami niespodzianka była zastanawiająca, ale wówczas zajęliśmy stanowiska w korytarzu, a złoczyńcy działali tutaj, podczas, gdy dziś znajdowaliśmy się obaj wewnątrz, przy samym nawet stole... I na tym właśnie stole, na którym wczoraj jeszcze wieczór nie było najmniejszego świstka papieru, dziś rano znaleźliśmy to oto pismo...
Szczegółowe przeszukanie całego pokoju nie naprowadziło ich na żaden ślad.
Przeszukali cały dom od góry do dołu i mogli tylko stwierdzić, że nikt się w nim nie ukrywał. Zresztą gdyby nawet się ktoś ukrywał, to i tak pozostawałoby tajemnicą, w jaki sposób mógł wejść do tego pokoju, nie zwracając na siebie ich uwagi? Problemat był nie do rozwiązania.
— Nie szukajmy już więcej — powiedział Perenna — bo to na nic się nie zda. W historyach tego rodzaju dziś czy jutro światło przeniknie przez jakąś niewidzialną na razie szczelinę i wszystko się zwolna wyjaśni. — Zanieś to pismo prefektowi policyi, opowiedz mu o naszem czuwaniu i zawiadom, że chcemy tu wrócić dla wypełnienia straży w nocy z 25 na 26 kwietnia. Nocy tej owa niewidzialna osobistość znów tu się znaleźć powinna i jestem dyabelnie ciekawy dowiedzieć się, czy doręczony nam będzie drugi list za sprawą chyba Ducha świętego!
Zamknęli drzwi i wyszli.
Gdy zwrócili się na prawo, ku ulicy Muette, ażeby wynająć tam samochód i znaleźli się na samym końcu bulwaru Suchet, przypadek chciał, że don Luis zwrócił twarz ku szosie.
Przesunął mu się wtedy przed oczami jakiś człowiek, jadący na rowerze. Don Luis miał tylko tyle czasu, że mógł zobaczyć jego twarz i zwrócone na siebie błyszczące oczy.
— Strzeż się! — zawołał, popychając brygadyera tak gwałtownie, że ten stracił równowagę i upadł.
Nieznajomy wyciągnął przed siebie rękę, uzbrojoną w rewolwer. Padł strzał. Kula świsnęła tylko koło uszu Perennie, który momentalnie się schylił.
— Puśćmy się za nim! — zawołał. — Nie jesteś raniony, Mazeroux?
— Nie, szefie!
Rzucili się za uciekającym, wołając jednocześnie o pomoc. O tak wczesnej porze na szerokich ulicach tej dzielnicy mało pojawiało się jednak przechodniów. Uciekający spotęgował jeszcze szybkość swej jazdy i skręciwszy w ulicę Octave-Feuiliet zniknął.
— Uchodź, łotrze, i tak znajdę ciebie! — zazgrzytał don Luis, rezygnując z pościgu.
— Ależ szef nawet nie wie, kto to jest? — ozwał się Mazeroux.
— Wiem. To on!
— Kto?
— Człowiek z hebanową laską. Ostrzygł sobie brodę i ogolił się. Nie na wiele mu się to przyda, gdyż i tak go rozpoznam. Jest to lis, który wymknął się nam wczoraj rano przez okno. Skąd się jednak ten nędznik mógł dowiedzieć, że przepędziłem noc w domu Fauville’a? A więc mnie śledził, szpiegował? Lecz dlaczego? W jaki sposób?
Mazeroux zastanowił się przez chwilę i oświadczył:
— Przypomina sobie szef zapewne, iż wczoraj popołudniu umawiał się ze mną przez telefon co do naszego rendez-vous. Kto wie? Mimo, iż szef starał się mówić do mnie po cichu, ktoś mógł nas jednak podsłuchać...
Don Luis nic na tę uwagę nie odpowiedział, pomyślał jednak o Florentynie...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Dnia tego panna Levasseur wyręczyła się kim innvm w zakomunikowaniu Perennie zwykłej poczty i on też nie zamierzał bynajmniej jej wzywać. Dostrzegł ją zresztą, jak wydawała rozkazy nowej służbie, potem musiała wrócić do swego pokoju, gdyż znikła mu zupełnie z oczu.
Popołudniu kazał przygotować samochód i udał się do domu Fauville’a na bulwar Suchet, aby wraz z brygadyerem, na rozkaz prefekta, kontynuować tam dochodzenia, które jednak nie doprowadziły do niczego.
Była godzina szósta, gdy stamtąd wrócił. Wieczorem, pragnąc z kolei zrewidować mieszkanie posiadacza hebanowej laski, udał się wraz z brygadyerem autem na bulwar Richard-Wallace.
Samochód minął w poprzek Sekwanę, poczem jechał wzdłuż prawego brzegu rzeki.
— Jedź szybciej! — zawołał przez tubę do swego nowego szofera. — Mam zwyczaj nie tracić czasu.
— Prędzej, czy później szef narazi się na wypadek — zwrócił uwagę Mazeroux.
— Wypadki są zarezerwowane dla durniów — odparł don Luis.
Zbliżali się do placu de l’Alma. Samochód w tyn momencie skręcał na lewo.
— Na prawo, przed siebie! — krzyknął don Luis. — Jedź przez Trocadero!
Szofer próbował skręcić we wskazanym kierunku, ale samochód uczynił nagle kilka obrotów i w pełnym biegu wpadł na trotuar, gdzie, zderzywszy się z rosnącem tam drzewem, przewrócił się.
— W kilka sekund zbiegła się gromadka gapiów. Wybito w samochodzie szybę i otworzono drzwiczki. Pierwszy wyskoczył don Luis.
— Nic mi się nie stało! — zawołał. — A tobie, Aleksandrze?
Wydobyto z kolei brygadyera. Odniósł on kilka kontuzyi, ale żadna z ran nie zdawała się być poważną. Tylko szofer, który spadł z siedzenia, leżał na trotuarze bez ruchu z rozbitą głową. Przeniesiono go do pobliskiej apteki, gdzie w dziesięć minut potem życie zakończył.
Gdy Mazeroux powrócił z apteki, dokąd się również udał w celu zażycia jakiegoś uspakajającego środka, to na miejscu wypadku zastał tylko dwóch agentów policyi, spisujących protokół ale Perenny już między nimi nie było.


„...i samochód w pełnym biegu przewrócił się...“

Ten bowiem wskoczył natychmiast do przejeżdżającego wehikułu i kazał się co rychlej zawieźć do swego mieszkania. Znalazłszy się na miejscu, jak piorun wypadł z pojazdu i biegnąc przez dziedziniec skierował się ku korytarzowi, wiodącemu do mieszkania panny Levasseur.
Znalazłszy się pod drzwiami, zapukał i nie czekając zaproszenia, wszedł.
Florentyna wybiegła naprzeciw niego, lecz wepchnął ją z powrotem do salonu i tonem pełnym oburzenia i gniewu zawołał:
— Stało się! Wydarzyła się katastrofa! A jednak nikt z dawnych służących nie mógł jej przygotować, raz dla tego, że ich już tu niema, a powtóre, że dziś jeszcze popołudniu samochód był używany przezemnie. A zatem pod koniec dnia, między godziną szóstą a dziewiątą wieczór, musiał ktoś wślizgnąć się do remizy i pewną część mechanizmu w samochodzie odpiłować.
— Nie rozumiem tego... nie rozumiem... — mówiła zmieszana.
— Zrozumie pani zaraz doskonale, że wspólnikiem bandytów nie może być nikt z dawnej służby, ani z świeżo najętych ludzi, że zamach nie mógł się nie udać i że udał się ponad wszelkie oczekiwanie. Jest ofiara, która jednak płaci życiem za mnie!
— Niechże pan jednak wyjaśni sprawę. Pan mnie przestrasza temi niedomówieniami... Jaki wypadek?... Co się stało?...
— Samochód przewrócił się. Szofer zabity!
— Ach, co za okropność! — zawołała. — I pan przypuszcza, że ja byłabym zdolna... Ach, śmierć tego człowieka... Co za okropność!... Biedny człowiek!
Głos jej przycichł. Znalazła się twarzą w twarz wobec Perenny. Blada, chwiejąca się na nogach, przymknęła oczy i padła napoły zemdlona.
W tym właśnie momencie Perenna chwycił ją w ramiona. Chciała się uwolnić z jego objęć, ale nie starczyło jej siły. Perenna usadowił ją w fotelu, na którym siedząc, od czasu do czasu wzdychała:
— Biedny człowiek... biedny człowiek...
Podtrzymując jedną ręką z tyłu jej głowę, drugą Perenna wycierał chusteczką jej spocone czoło i blade policzki, po których zciekały obficie łzy. Musiała stracić całkowicie przytomność, gdyż nie próbowała już stawiać oporu, on zaś, stojąc następnie bez ruchu, przyglądał się z niepokojem jej ustom zazwyczaj tak czerwonym, a teraz jak gdyby zupełnie pozbawionym krwi.
Delikatnie rozchylił palcami czerwone wargi jej ust, oddzielił je od siebie tak, jak się oddziela płatki róż i oczom jego ukazały się dwa rzędy zębów, pysznych swą bielą i formą. Były one może mniejsze od zębów pani Fauville i w szersze może ujęte półkole. Czy stanowiło to jednak jaki dowód? Czy w ukąszeniu nie pozostawiłyby podobnych nacięć? Przypuszczenie to było nie prawdopodobne wprawdzie, o czem Perenna doskonale wiedział, a mimo to jednak ileż poszlak wskazywało na tę młodą pannę, jako na najśmielszą, najokrutniejszą, najuporczywszą i najstraszliwszą ze zbrodniarek...
Piersi jej znów poczęły oddychać regularnie.
Oddech ulatywał z jej ust, muskając twarz Perenny przyprawiającem o zawrót głowy, pachnącem tchnieniem kwiatu. Wbrew woli pochylił się jeszcze... jeszcze bardziej, tak blisko, że poczuł w głowie zamęt... Musiał zdobyć się na prawdziwy wysiłek, aby oprzeć na poręczy fotelu głowę dziewczęcia i oderwać wreszcie oczy od pięknej twarzy, na której rysował się wdzięcznie czerwony kwiat ust wpółotwartych.


——o——




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: anonimowy.