Wyspa tajemnicza/XXXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Wyspa tajemnicza
Podtytuł Z 19 ilustracjami i okładką F. Férrat’a
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1929
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Joanna Belejowska
Tytuł orygin. L’Île mystérieuse
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXII.

Budowa szalupy. — Nowa roślina więcej przyjemna, niż pożyteczna. — Wieloryb wpobliżu. — Harpun. — Pocięcie wieloryba. — Zastosowanie fiszbinu. — Koniec maja. — Spełnione pragnienie Penkroffa.

Gdy Penkroff powziął jaki zamiar, nie uspokoił się i nie dał innym spokoju aż doprowadził go do skutku. Otóż obecnie chciał zwiedzić wyspę Tabor, a że do tego statek większych rozmiarów był koniecznie potrzebny, więc myślał tylko o tem, aby go zbudować. Wkońcu, po długiej naradzie jego z inżynierem, stanęło na tem, że obaj zajmą się zbudowaniem statku większych rozmiarów z pomostem, dwoma kajutami, opatrzonego w maszty i żagle — słowem, zdatnego do żeglugi około brzegów i na pełnem morzu. Z początku wahano się co do wyboru drzewa jodłowego, jako łatwiejszego do obróbki i również dosyć trwałego.
W osiem dni później już zwieziono drzewo, założono warsztat między Kominami i Granitowym pałacem. Cyrus Smith nie przystępował na ślepo do tak ważnej pracy, lecz obrachował wszystko dokładnie i odrysował na papierze cały plan statku. Penkroff był mu bardzo pomocny, gdyż, pracując przez lat kilka w warsztatach okrętowych w Brooklynie, nabył praktycznych wiadomości. Oddał się też gorąco pracy, gdyż całą duszą pragnął, aby przedsięwzięcie powiodło się szczęśliwie.
Raz tylko oderwał się dość chętnie od zajęcia w dniu 15 kwietnia, gdy wypadło powtórne żniwo, które stosunkowo dało plon równie pomyślny jak pierwsze.
— Panie Cyrusie! mamy już półtrzeciej ćwiartki — zawołał marynarz, przemierzywszy pszenicę.
— W takim razie — rzekł inżynier — rachując po dwieście sześćdziesiąt tysięcy ziarn na ćwiartkę, mamy już sześćset pięćdziesiąt tysięcy ziarn.
— I te zasiejemy znowu, odłożywszy małą tylko cząstkę na nieprzewidziany wypadek?
— Tak, Penkroffie. A jeżeli przyszły zbiór będzie równie pomyślny, będziemy mieli pięćset korcy pszenicy i to z jednego ziarnka.
— I będziemy jedli chleb?
— Będziemy.
— Ale nie mamy jeszcze młyna.
— Postawimy go.
Gedeon i Harbert wychodzili często na polowanie i zapuszczali się w nieznane im dotąd części Dalekiego Zachodu. Reporter brał w takim razie busolę kieszonkową, aby nie zabłądzić w tej gęstej kniei, gdzie dochodziły zaledwie promienie słońca. W czasie jednej z takich wycieczek Gedeon Spilett, wyprzedziwszy Harberta o kilkadziesiąt kroków, wszedł na małą polankę, gdzie uwagę jego zwróciła swym zapachem pewna roślina o kwiatach, ułożonych w kiście, i drobniutkich nasionkach. Reporter zerwał kilka gałązek i rzekł, przystępując do towarzysza:
— Cóż to za roślina, Harbercie?
— A gdzieś ją pan znalazł?
— Tam na tej polance, gdzie rośnie w wielkiej obfitości.
— Panie Gedeonie, to odkrycie nadaje panu prawo do nieograniczonej wdzięczności ze strony Penkroffa.
— Więc to tytoń?
— Tak, a choćby nie był w najlepszym gatunku, to zawsze Penkroff będzie miał co palić.
— Jakże się ucieszy nasz poczciwy marynarz! A i dla nas będzie to jedna więcej przyjemność, bo przecie nie wypali wszystkiego.
— Przyszła mi wyborna myśl, panie Spilett. Nie mówmy nic Penkroffowi, dopóki nie przyrządzimy tytoniu, a wtedy podamy mu nałożoną już fajkę.
— Dobrze, Harbercie. W tym dniu spełnione będą gorące życzenia naszego zacnego towarzysza.
Zebrali znaczną ilość liści drogocennej rośliny a, wróciwszy do Granitowego pałacu, ukryli tak starannie, jakgdyby Penkroff był strażnikiem celnym. Przypuszczono do tajemnicy inżyniera i Naba. Marynarz, zajęty ciągle budową statku, nie domyślał się nawet, jaka czeka go przyjemność, choć trzeba czekać dwa miesiące czasu, aby wysuszyć liście, pokrajać i poddać, pewnemu rodzajowi prażenia na rozgrzanych kamieniach.
Około pierwszego maja marynarz raz jeszcze musiał się oderwać od swego ulubionego zajęcia. Przez kilka dni zrzędu spostrzegano o dwie lub trzy mile od wyspy ogromnego wieloryba, który, jak się zdawało, musiał należeć do gatunku, znanego pod nazwą wielorybów południowych.
— A! — zawołał marynarz — gdybyśmy mieli odpowiedni statek i dobry harpun, umiałbym rozpocząć polowanie na tego olbrzyma.
— Prawdę mówiąc, Penkroffie — rzekł Spilett — radbym widzieć cię, ciskającego harpunem. Musi to być ciekawe polowanie.
— Ciekawe i dość niebezpieczne — powiedział inżynier — ale jak na teraz, przechodzące naszą możność.
— Dziwi mię to, że widzę wieloryba pod tą szerokością geograficzną.

— Dlaczego, panie Spilett? — odezwał się Harbert — Znajdujemy się właśnie w części oceanu Spokojnego, zwanej przez angielskich i amerykańskich rybaków „Whale-Field” (pole Wielorybów), i tu właśnie, między Nową Zelandją i Ameryką południową,
— Jakiż to potwór! — krzyknął Nab.
spotkać można najwięcej statków, trudniących się połowem wielorybów na półkuli południowej.

— Harbert ma słuszność — rzekł Penkroff. — Mnie to właśnie dziwi, że dotąd ich nie widzieliśmy.
Penkroff wrócił do roboty z westchnieniem żalu, gdyż każdy marynarz ma pociąg do takiego polowania, a tu prócz przyjemności podobna zdobycz byłaby bardzo korzystna dla kolonji, gdyż pozwoliłaby zaopatrzyć się w tłuszcz i fiszbin, dające się w rozmaity sposób zużytkować.
Tymczasem wieloryb, jak na przekorę, nie oddalał się od wyspy, i koloniści mogli ciągle śledzić jego ruchy przez lunetę. Pływał szybko po obszernej zatoce Unji od przylądka Szczęki do przylądka Szponów. Czasami tak blisko podpływał do wyspy, że mu się dobrze przyjrzeć można było. Był to rzeczywiście wieloryb południowy, całkiem czarny, z głową bardziej spłaszczoną, niż u wielorybów północnych. Wyrzucał wgórę nozdrzami wysokie słupy pary czy wody, bo chociaż to się może wydawać dziwnem, naturaliści nie zgadzają się jeszcze pod tym względem; przemaga jednak zdanie, że to para zgęszczona nagle przez zetknięcie z zimnem powietrzem, spada w rzęsistych kroplach wody.
Ciągła obecność tego morskiego ssącego zwierza drażniła kolonistów, a najwięcej Penkroffa, który nawet we śnie marzył o nim. Gdyby nie brak harpuna i statku, zdolnego utrzymać się na pełnem morzu, byłby gotów rozpocząć walkę z wielorybem.
W dniu trzecim maja krzyki Naba, stojącego w oknie kuchni, uwiadomiły kolonistów, że morze wyrzuciło na brzeg wieloryba. Wszyscy natychmiast porzucili robotę i, uzbroiwszy się w okute drągi, pobiegli na wybrzeże cypla Skrzyni, gdzie leżał wieloryb. Chociaż musieli zrobić trzy mile angielskie drogi, stanęli zaledwie po dwudziestu minutach przy olbrzymiem zwierzęciu, nad którem unosiły się już liczne stada ptaków.
— Jakiż to potwór! — krzyknął Nab.
Wrażenie to było całkiem usprawiedliwione, gdyż wieloryb miał osiemdziesiąt stóp długości i mógł ważyć około stu pięćdziesięciu tysięcy funtów! To tylko dziwne, że potwór nie poruszał się i nie usiłował wrócić do morza, korzystając z przypływu. Wkrótce i ta zagadka została wyjaśnioną, gdy po odpływie morza koloniści zdołali się zbliżyć do zwierzęcia. Przekonali się, że leży bez życia z utkwionym w lewym boku harpunem.
— Są więc w tej stronie statki, zajmujące się połowem wielorybów! — zawołał Gedeon Spilett.
— Z czego to wnosisz? — zapytał marynarz.
— Najlepszym dowodem jest ten harpun.
— O! panie Spilett! — odpowiedział Penkroff — widziano już nieraz wieloryby, które przepłynęły tysiące mil z harpunem utkwionym w ciele. Nie byłoby więc nic dziwnego, gdyby i ten, będąc ranionym w północnej stronie Atlantyku, zakończył życie w południowej części oceanu Spokojnego.
— Bardzo to być może — powiedział inżynier — ale przedewszystkiem obejrzymy harpun, może też, stosownie do dosyć rozpowszechnionego zwyczaju, wyryto na nim nazwę statku.
Penkroff wyciągnął harpun, spostrzegł na nim napis i przeczytał:

Marja-Stella
Vineyard.


— Statek z Vineyard! Statek z mego kraju! — wołał z uniesieniem. — Marjo Stella! O! znam go dobrze, piękny to, śliczny statek! A! moi przyjaciele! Ten statek płynął z mojej rodzinnej ziemi, z Vineyard[1].
Ponieważ trudno było przypuścić, aby osada Marji-Stelli zażądała zwrotu wieloryba, koloniści postanowili poćwiartować go jak najprędzej, zanim ulegnie zepsuciu, zwłaszcza, że ptaki drapieżne otoczyły go wkoło i nawet spłoszone wystrzałami po chwili wracały.
Penkroff służył niegdyś na statku, przeznaczonym do połowu wielorybów, mógł więc kierować ćwiartowaniem. Choć jest to bardzo niemiłe zajęcie, wszyscy koloniści brali w niem udział, nie wyłączając Gedeona Spiletta, który, jak się wyraził marynarz, wprawiał się coraz lepiej w prace, właściwe rozbitkom.
Tłuszcz, pokrajany na pasy szerokie na dwie i pół stopy, a następnie podzielony na mniejsze części, z których każda ważyła około tysiąca funtów, został stopiony w wielkich glinianych dzieżach, przyniesionych na wybrzeże. Sam język dostarczył sześć tysięcy funtów tłuszczu czyli tranu. Prócz tłuszczu, koloniści zaopatrzyli się w znaczną ilość fiszbinu, który mógł im się przydać w przyszłości. W górnej części gęby wieloryba znajdują się listwy rogowe, elastyczne, które dają znany powszechnie fiszbin; przypominają one kształtem dwa wielkie grzebienie, których zęby, długie na sześć stóp, służą do przytrzymywania tysiąca rybek i mięczaków, któremi wieloryb się żywi.
Gdy po ukończonej tej pracy koloniści zabierali się zpowrotem do domu, Cyrus wziął kilkanaście kawałków fiszbinu, podzielił je na równe części i zaostrzył na końcu.
— Do czego to będzie służyło, panie Cyrusie? — zapytał Harbert.
— Do zabijania wilków, lisów, a nawet jaguarów.
— Czy zaraz?
— Nie, dopiero w zimie, gdy już lód będziemy mieli.
— Nie rozumiem tego — rzekł Harbert.
— Zaraz ci to wytłumaczę, moje dziecię. Gdy już nadejdą mrozy, zegnę mocno każdy z tych fiszbinów i tak długo będę polewał wodą, aż pokryją się powłoką z lodu, która nie dozwoli im się wyprostować. Następnie posmaruję grubo tłuszczem i porozrzucam na śniegu. Otóż, jak tylko zgłodniałe zwierzę połknie taką przynętę, lód roztopi się w jego żołądku, a fiszbin, prostując się, przebije ostremi końcami jego wnętrzności. — Sposobu tego używają często myśliwi w Alasce.
— To wyborny pomysł! — rzekł Penkroff.
— Czekajmy więc zimy.
— Tak, czekajmy zimy.
Budowa statku postępowała ciągle i przy końcu miesiąca można już było wnosić z jego kształtów, że będzie się dobrze trzymał na morzu. Penkroff pracował tak gorliwie, że musiał mieć żelazne zdrowie, skoro mu sił nie zabrakło; ale też towarzysze przygotowali mu nagrodę za podjęte trudy. 31 maja doznał tak wielkiej radości, że nie zapomniał jej przez całe życie.
Przy końcu obiadu, gdy marynarz chciał wstać od stołu, aby wrócić do roboty, Gedeon Spilett położył mu rękę na ramieniu, mówiąc:
— Nie śpiesz się tak, Penkroffie. — Zapominasz o wetach.
— Dziękuję, panie Spilett, śpieszę do roboty.
— Wypij przynajmniej filiżankę kawy.
— I za to dziękuję.
— No to może wypalisz fajeczkę?
Penkroff zerwał się nagle i pobladł, gdy reporter podał mu nałożoną fajkę, a Harbert rozżarzony węgiel. Nie mógł wymówić ani słowa, ale pochwycił fajkę i, przyłożywszy do niej węgiel, przytknął usta do cybucha i pociągnął kilka razy.
Niebieskawy wonny dym uniósł się w powietrze, a z poza jego kłębów odezwał się głos wzruszony i radosny:
— Tytoń! Prawdziwy tytoń!!
— Tak, Penkroffie, i do tego wyborny tytoń — rzekł inżynier.
— O wszechmocna Opatrzności! Jakże cudowne są Twoje dzieła — rzekł wzruszony marynarz. — Teraz niczego już nie brakuje na naszej wyspie. — I marynarz palił, palił chciwie, rozkoszując się dymem.
— Komuż zawdzięczam to odkrycie? — zapytał nakoniec. — Zapewne tobie, Harbercie?
— Nie, Penkroffie, panu Spilettowi.
— Panie Spilett — zawołał Penkroff i tak silnie przycisnął reportera do piersi, jakby go chciał udusić.
— O! Penkroffie — rzekł nakoniec Gedeon — do wdzięczności twojej równe mają prawo: Harbert, że rozpoznał tę roślinę, Cyrus, że przyrządził tytoń, i Nab, że nie wydał tajemnicy, choć go to wiele kosztowało.

— To też, moi przyjaciele, ja wam wszystkim chciałbym odwdzięczyć się za to i gotówbym oddać za was ostatnią krwi kropelkę.








  1. Port w Stanie Nowego Jorku.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.