Wyspa tajemnicza/LX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Wyspa tajemnicza
Podtytuł Z 19 ilustracjami i okładką F. Férrat’a
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1929
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Joanna Belejowska
Tytuł orygin. L’Île mystérieuse
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ LX.

Wrażenia. — Budowa okrętu — 1 stycznia 1869 r. — Dym nad wulkanem. — Pierwsze oznaki wybuchu. — Ayrton i Cyrus w zagrodzie. — Wyprawa do groty Dakkara. — Co kapitan Nemo mówił inżynierowi.

Nadedniem koloniści dostali się w milczeniu do wejścia pieczary, którą przez pamięć kapitana nazwali „grotą Dakkara”. Był właśnie odpływ morza, mogli więc z łatwością przejść pod arkadą bazaltową.
Burza ustała ze świtem. Ostatnie odgłosy grzmotów przycichały na zachodzie; deszcz już nie padał, lecz niebo było pokryte chmurami. Miesiąc październik nie obiecywał pięknej pory, a wiatr nieustannie zmienny stałej nie zapowiadał pogody.
Cyrus Smith z towarzyszami opuścili grotę Dakkara, udając się zpowrotem do owczarni. Nab i Harbert, idąc, zdejmowali drut, zaprowadzony przez kapitana między owczarnią a pieczarą, który mógł im się przydać później.
Zaledwie po kilka słów zamienili z sobą. Wydarzenia, zaszłe w nocy z 15 na 16 października, nader żywe na nich wywarły wrażenie. Nieznajomy, którego dobroczynna opieka dopomagała im tak skutecznie, którego uważali za opiekuńczego ducha wyspy, kapitan Nemo już nie żył. „Nautilus” wraz z jego zwłokami zatonął w otchłaniach morskich. Każdemu z nich zdawało się, że teraz będą daleko więcej osamotnieni. Przywykli już liczyć zawsze na potężną pomoc, więc wszystko to nader przykro oddziałało nawet na reportera i Cyrusa. Około dziewiątej z rana wrócili do Granitowego pałacu.
Postanowili pracować jak najpilniej około okrętu. Cyrus Smith poświęcał temu cały swój czas i naukę. Któż mógł przewidzieć, co im gotuje przyszłość? Otóż posiadanie statku mocnego, trwałego, mogącego oprzeć się burzom i tak dużego, aby w razie potrzeby mógł odbyć i wytrzymać dłuższą podróż morską — dawało kolonistom wielką rękojmię bezpieczeństwa. Jeśliby po ukończeniu okrętu nie chcieli zaraz opuścić wyspy, to powinni przynajmniej jak najśpieszniej udać się na wyspę Tabor, aby tam zostawić zawiadomienie, odnoszące się do Ayrtona. Przezorność ta była niezbędna, jeśliby jacht szkocki miał się zjawić na tych morzach. Pod tym względem niczego zaniedbywać nie należało.
Wznowiono więc przerwaną pracę i tylko w razie naglącej potrzeby kilku odrywało się od niej. Chcąc dopłynąć do wyspy Tabor, zanim wichry, panujące podczas porównania dnia z nocą, przeprawę do niej uniemożliwią, trzeba było, aby okręt był skończony w początkach marca, to jest za pięć miesięcy; to też cieśle pracowali wytrwale, nie tracąc ani chwilki. Zresztą nie potrzebowali wyrabiać lin, żagli i innych przyrządów okrętowych, bo te zachowali nieuszkodzone z okrętu „Speedy”. Przedewszystkiem tedy trzeba było zbudować pudło.
Ważna ta praca zajęła prawie wyłącznie koniec roku 1868. Po upływie dwóch i pół miesięcy robota tak daleko już postąpiła, iż można było poznać, że Cyrus Smith nakreślił doskonały plan budowy, i że okręt będzie mógł bezpiecznie puścić się na morze. Penkroff pracował zawzięcie i szemrał bez ceremonji, gdy który z towarzyszy rzucał topór, a chwytał broń, bo marynarz, zajęty pracą przy okręcie, ani pomyślał, że trzeba przygotować zapasy na zimę! Nic go teraz nie obchodziło, i nie lubił, aby robotnicy opuszczali warsztat. W takich razach poczciwy marynarz gniewał się, mruczał i w uniesieniu pracował za sześciu.
Lato było brzydkie. Przez kilka dni panowały gwałtowne upały i atmosfera, nasycona elektrycznością, szukała dla niej ujścia w gwałtownych burzach, wstrząsających nader silnie warstwy powietrza. Ciągle prawie dochodził ich zoddali huk grzmotów i był to szmer głuchy, lecz nieustanny, jaki daje się słyszeć w podrównikowych strefach.
Dnia 1 stycznia 1869 roku wybuchła nadzwyczaj gwałtowna burza: kilka piorunów uderzyło na wyspie; kilka olbrzymich drzew uległo zdruzgotaniu, a między niemi wielka obrotnica, osłaniająca podwórze.
Czy miało to związek ze zjawiskami w łonie ziemi? Tak przypuszczał Cyrus Smith, gdyż jednocześnie z burzą zaczęły silnie występować objawy wulkaniczne.
Dnia 3 stycznia Harbert udał się o świcie na płaszczyznę Pięknego Widoku, w celu osiodłania onagi, i spostrzegł ogromny pióropusz, powiewający na wierzchołku wulkanu; zawiadomił o tem niezwłocznie towarzyszy.
— Oto! — zawołał Penkroff. — Tym razem to już nie para: olbrzym już nie oddycha, lecz dymi!
To określenie marynarza doskonale malowało zmianę, zaszłą w otworze wulkanu. Już od trzech miesięcy krater wyrzucał gęstszą lub rzadszą parę, która była tylko wynikiem wewnętrznego wrzenia materyj mineralnych; teraz owe pary zastąpił gęsty dym, wznoszący się w kształcie szarej kolumny, przeszło trzysta stóp szerokiej u podstawy, która rozrastała się jak olbrzymi grzyb na wysokosci siedmiu do ośmiuset stóp ponad wierzchołkiem.
— Ogień jest w kominie! — zawołał Gedeon Spilett.
— A niepodobna go zgasić! — odrzekł Harbert.
— Powinnoby się wycierać wulkany jak kominy — rzekł Nab z najpoważniejszą miną.
— Zapewne, lecz czy chciałbyś, Nabie, zostać kominiarzem wulkanów? — odrzekł Penkroff, głośnym wybuchając śmiechem.
Cyrus wpatrywał się uważnie w gęsty dym i przysłuchiwał się bacznie, czy nie usłyszy oddalonego grzmotu; poczem rzekł, zwracając się do towarzyszy:
— Niema co taić, przyjaciele, że nastąpiła nader ważna zmiana; materje wulkaniczne nie są już tylko w stanie wrzenia, lecz zajęły się ogniem, i zagraża nam bliski wybuch wulkanu.
— No to i cóż, panie Smith, będziemy mieli na co patrzeć, a jak się wulkan popisze, to mu przyklaśniemy, boć zresztą, sądzę, że nas to nic a nic nie może obchodzić.
— Kto wie, Penkroffie — odrzekł inżynier. — Wprawdzie dawne ujście lawy pozostaje otwarte i dzięki jego położeniu dotąd krater zawsze wyrzucał lawę od strony północnej, jednak...
— Jednak, ponieważ wybuch wulkanu żadnej nie przynosiłby korzyści, więc najlepiej, żeby go nie było — rzekł reporter.
— A może też — rzekł marynarz — wulkan wyrzuci substancje, które będziemy mogli zużytkować?
Cyrus potrząsł przecząco głową; on wiedział, że ten niespodziewany wybuch nic dobrego nie wróży. Chociaż z powodu położenia krateru lasom ani uprawnej części wyspy nie zagrażało bezpośrednio niebezpieczeństwo, mogły jednak wywiązać się groźne następstwa. Często wybuchom wulkanicznym towarzyszy trzęsienie ziemi, a w takim razie wyspa, utworzona z najróżnorodniejszych materjałów, jako to: z jednej strony z bazaltu, z drugiej z granitu, od północy z lawy, od południa z granitu ruchomego, skutkiem czego części te jej nie mogły być bardzo silnie połączone z sobą — nie miała dostatecznej siły oporu; choćby więc wybuch i rozlanie się substancyj wulkanicznych samo przez się nie stanowiły zbyt groźnego niebezpieczeństwa, to jednak wstrząśnienie w łonie ziemi mogło stać się nader zgubne dla wyspy.
— Zdaje mi się — rzekł Ayrton, który, leżąc, przyłożył ucho do ziemi — zdaje mi się, że słyszę głuchy odgłos, tak, jakgdyby po bruku toczył się wóz, naładowany żelazem.
Wszyscy zaczęli przysłuchiwać się bacznie i przekonali się, że Ayrton się nie mylił. Obok jakby turkotu kół słychać teraz jeszcze było świst podziemny, jakgdyby gwałtowny wicher dął gdzieś w łonie ziemi — ale właściwy wybuch dotąd słyszeć się nie dawał. Można więc było wnosić, że ponieważ gazy znalazły wolne ujście przez szeroki komin centralny, zatem niema się co obawiać gwałtownych wstrząśnień, ani wybuchu.

— Kroć sto tysięcy! — krzyknął Penkroff. — Nie traćmy czasu i chodźmy do roboty. Niech sobie góra dymi, jęczy, ryczy, bucha ogniem i płomieniami, niech się bawi, jak sama chce, ale my nie próżnujmy. Dalej! Ayrtonie, Nabie, Harbercie, panie Cyrusie, panie Spillet, dziś wszyscy bez wyjątku musimy pracować pilnie. I dla
Odrazu można było odgadnąć, z jakiego to ogniska rozchodzą się te jasne promienie, oświetlające jaskinię.
dwustu ludzi dość byłoby pracy około ukończenia naszego nowego „Bonawentury”, bo chciałbym, aby już za dwa miesiące mógł być spuszczony na wodę.

Gorliwie zajęci pracą, zapomnieli o wulkanie, którego zresztą nie było widać z wybrzeża około Granitowego Pałacu. Kilka razy zdawało się, jakby czarne chmury zasłoniły słońce, błyszczące na nadzwyczaj czystem niebie, co dowodziło, że gęste obłoki dymu przesuwają się między wyspą a tarczą słoneczną. Silny wiatr wszystkie te chmury pędził ku wschodowi. Cyrus Smith i reporter uważali dobrze na to przejściowe ściemnianie się i, nie przerywając pracy, rozmawiali o niezaprzeczonem wzmaganiu się objawów wulkanicznych. Wszystko to nakazywało wszelkich sił dokładać, aby statek jak najprędzej był ukończony, gdyż, kto wie, czy w razie mogących zajść wydarzeń, nie stanie się dla kolonistów jedyną arką zbawienia.
Po wieczerzy Cyrus, Gedeon i Harbert udali się na płaszczyznę Pięknego Widoku. Noc zapadła, a w ciemności, roztaczającej się dokoła, łatwo było rozpoznać, czy wśród dymów, buchających z krateru, niema płomieni.
— Krater w ogniu! — krzyknął Harbert, który jako najmłodszy i najzwinniejszy, wbiegł na płaszczyznę.
Góra Franklina, odległa o jakie sześć mil, wydawała się jakby olbrzymia pochodnia, na której wierzchu unosiły się płomienie; zapewne mieszała się z niemi tak wielka ilość dymu, a może i popiołu, iż pomimo ciemności nocnej blask płomieni był bardzo słaby. Mimo to dziwne światło roztaczało się nad wyspą i uwydatniało najbliższe lasy; pod obłokami przesuwały się ciemne kłęby, przez które tu i ówdzie świeciły błyszczące gwiazdy.
— Jakże to szybko wszystko postępuje! — zawołał inżynier.
— Nic dziwnego! — odrzekł reporter. — Wulkan ten już od pewnego czasu zaczynał budzić się z uśpienia. Przypomnij sobie Cyrusie, że pierwsze gazy zaczęły wydobywać się już wówczas, gdyśmy robili poszukiwania w okolicach tej góry, w celu wyśledzenia schronienia kapitana Nemo. Jeśli się nie mylę, było to 15 października.
— Tak — rzekł Harbert — upłynęło już zatem od owego czasu przeszło półtrzecia miesiąca.
— Ogień więc podziemny przez dziesięć tygodni wrzał w łonie ziemi! — rzekł znowu Gedeon. — Nic dziwnego, że tak długo tłumiony, z gwałtowniejszą wybuchnie siłą.
— Czy nie czujesz pewnego drgania ziemi? — zapytał inżynier.
— Rzeczywiście — odrzekł reporter — ależ od drgania do trzęsienia ziemi...
— Nie mówię, że nastąpi trzęsienie ziemi, i niech nas Bóg od niego broni! — rzekł Cyrus. — Drgania te są wynikiem wrzenia ognia wewnętrznego: skorupa ziemi jest jakby ścianą kotła a wiadomo, że pod ciśnieniem gazu ściany kotła drgają.
— Co za pyszne snopy ogniste!
Jakoż w tej chwili wystrzelił z krateru jakby przepyszny bukiet fajerwerkowy, tak świetlny, że dym nie mógł przyćmić jego blasku; tysiące iskier i ognistych odłamków rozprysły się na wszystkie strony. Niektóre, wznosząc się wgórę, przerzynały kolumnę dymu, zostawiając za sobą jakby tumany złotego piasku. Od czasu do czasu dawał się słyszeć jakby odgłos oddalonych strzałów armatnich.
Cyrus, reporter i Harbert po godzinnym pobycie na płaszczyźnie Pięknego Widoku powrócili do Granitowego pałacu. Inżynier był tak zakłopotany, iż Gedeon Spilett zapytał go, czy nie przewiduje bliskiego niebezpieczeństwa, mającego być pośredniem lub bezpośredniem następstwem spodziewanego wybuchu.
— Tak i nie — odpowiedział inżynier.
— Zdaje się — rzekł reporter — że w najgorszym razie może nastąpić trzęsienie ziemi, które mogłoby grozić bezpieczeństwu wyspy, ale sądzę, że tego niema się co obawiać, skoro para i lawa znalazły ujście.
— Ja też nie obawiam się trzęsienia ziemi, ograniczającego się zazwyczaj na mniej więcej silnych wstrząśnieniach gruntu, które wynikają skutkiem rozszerzalności pary podziemnej, ale tu mogą zajść okoliczności, z których nader groźne wynikają następstwa.
— Jakie okoliczności, kochany Cyrusie?
— Teraz jeszcze nie wiem dobrze... Nie mogę powiedzieć nic stanowczego... Muszę zwiedzić górę i dobrze się w niej rozpatrzeć... Za kilka dni będę mógł wiedzieć na pewno, czego się obawiać mamy.
Gedeon poprzestał na tej odpowiedzi, i wkrótce mieszkańcy Granitowego pałacu w głębokim śnie zatonęli.
Minął czwarty, piąty i szósty stycznia; pracowali gorliwie nad budową statku, a inżynier, nie podając żadnych powodów, wszelkiemi siłami przyśpieszał jego ukończenie. Jednocześnie wierzchołek góry Franklina otaczały coraz czarniejsze kłęby dymu; z otworu wydobywały się płomienie, jakby odłamy skał gorejących; z tych niektóre spadały napowrót do krateru. Widząc to, Penkroff, który w żaden sposób nie chciał wierzyć w niebezpieczeństwo, zawołał, śmiejąc się.
— Oto olbrzym jak dziecko bawi się w piłkę, stary figlarz swawoli sobie!
Pilna praca nad wykończeniem statku nie uwalniała przecież kolonistów od innych zajęć w różnych stronach wyspy. Najpierw trzeba było niezwłocznie udać się do owczarni i zaopatrzyć ją w paszę dla kóz i muflonów; postanowiono zatem, aby Ayrton udał się tam nazajutrz, dnia 7 stycznia. Było to zwykłe jego zajęcie, i nigdy niczyjej nie potrzebował pomocy, to też Penkroff i inni towarzysze zdziwili się niewymownie, gdy inżynier rzekł do niego:
— Pójdę jutro z tobą do owczarni, Ayrtonie.
— Oj, oj! panie Cyrusie! — zawołał marynarz. — Robota taka pilna, każda godzina stracona za dni nam teraz stanie, a pan chcesz iść z Ayrtonem — w takim razie już nie dwóch, ale czterech rąk nam braknie.
— Powrócimy nazajutrz, ale muszę koniecznie iść do owczarni... Muszę zbliska rozpatrzeć się w tym wybuchu...
— Ej! z tym wybuchem! — odrzekł niezadowolony marynarz. — Myślałby kto, że to coś nadzwyczajnego... Cóż pan tam zobaczysz ciekawego?... Przyznam się, że nic mnie nie obchodzi, niech sobie hula; jak się zmęczy, to przestanie!
Pomimo opozycji marynarza, Cyrus Smith nie zmienił postanowienia. Harbert pragnąłby towarzyszyć inżynierowi, ale nie śmiał wyjawić chęci, nie chcąc sprzeciwiać się Penkroffowi.
Nazajutrz o świcie Cyrus i Ayrton wsiedli na wóz, ciągniony przez onagi, i popędzili kłusem drogą, wiodącą do owczarni.
Ponad lasem unosiły się czarne obłoki. Chmury te, ciężko przesuwające się w atmosferze, składały się wyraźnie z różnorodnych substancyj, gdyż sam dym, buchający z wulkanu, nie mógłby być tak ciężki i gęsty. Sproszkowana piana z roztopionych metali, puzzolona (rodzaj ziemi wulkanicznej) i szary, nadzwyczaj miałki popiół unosiły się wśród niego, a wiadomo, że mogą niekiedy unosić się przez całe miesiące w powietrzu. Po wybuchu Hekli w Islandji w 1783 roku, więcej niż przez rok atmosfera tak była przesycona prochami wulkanicznemi, że prawie nie można było dojrzeć promieni słonecznych.
Najczęściej jednak prochy takie opadają na ziemię, co też i teraz się zdarzyło. Zaledwie Cyrus i Ayrton przybyli do owczarni, spadł jakby czarny śnieg, który w jednej chwili zmienił postać ziemi: drzewa, łąki, wszystko dokoła zniknęło pod kilkocalowym jego pokładem. Szczęściem wiatr dął z północno-zachodu i większą część chmury zapędził ponad morze.
— Doprawdy, to rzecz szczególna! — rzekł Ayrton — nie widziałem nigdy nic podobnego.
— To rzecz nader ważna i mogąca sprowadzić bardzo groźne następstwa. Ta puzzolona, sproszkowany pumeks, słowem, wszystkie te prochy mineralne, unoszące się w powietrzu, dowodzą, jak straszne zaburzenia odbywają się w niższych pokładach wulkanu.
— Cóż nam czynić pozostaje?
— Nic, tylko śledzić bacznie postęp tego zjawiska. Zajmij się zaopatrzeniem w paszę owczarni, a ja tymczasem dojdę do źródła Czerwonego strumienia i zbadam północną pochyłość góry — potem...
— Potem... panie inżynierze?...
— Potem zwiedzimy grotę Dakkara... Muszę zobaczyć... Zresztą za dwie godziny wrócę po ciebie.
Ayrton wszedł na dziedziniec owczarni i, czekając powrotu inżyniera, zajął się muflonami i kozami, które okazywały wyraźny niepokój, wywołany pierwszemi objawami wybuchu.
Przedarłszy się przez poprzeczne pasmo gór od strony zachodu, Cyrus obszedł Czerwony strumień i doszedł do miejsca, w którem podczas pierwszej wycieczki odkryli źródło siarczane.
Jakże tu wszystko inną przybrało postać! Tu już nie jeden, ale trzynaście słupów dymu wydobywało się z ziemi, tak, jakgdyby je gwałtowna siła wypierała nazewnątrz. Znać było, że skorupa ziemska podlegała w tem miejscu nadzwyczaj silnemu ciśnieniu. Atmosfera była nasycona gazem siarkowym, wodorem, kwasem węglowym i parą wodną. Cyrus czul wyraźnie drganie kamieni wulkanicznych (tufy), rozsianych po płaszczyźnie, lecz nie widział nigdzie nowych śladów lawy, co dowodziło, że materje wulkaniczne nie dosięgały jeszcze powierzchni otworu głównego komina.
— Wolałbym, żeby to się stało — mówił do siebie. — Mógłbym przynajmniej być pewny, że lawa popłynie dawniejszą drogą — a teraz, być może, nowe sobie otworzy ujścia... Jednak nie w tem leży niebezpieczeństwo... Kapitan Nemo miał słuszność... stąd nic nam nie zagraża...
Zbadawszy starannie miejscowość, Cyrus był pewny, ze ostatni wybuch sięgał bardzo oddalonej już epoki. Przykładając ucho do ziemi, słyszał nieustający grzmot podziemny, a wśród niego niekiedy jakby wystrzały. O dziewiątej rano powrócił do owczarni, gdzie Ayrton oczekiwał go niecierpliwie.
— Uporządkowałem owczarnię i zaopatrzyłem w paszę; muflony i kozy nie boją się już głodu, panie inżynierze, jednak wydają się zaniepokojone.
— Nic dziwnego, Ayrtonie, instynkt ich nie myli.
— Ja już nic tu nie mam do roboty...
— Weź latarkę i krzesiwko, i chodźmy do pieczary.
Ayrton spełnił rozkaz; wyprzężone onagi biegały swobodnie; po dziedzińcu owczarni. Zamknęli drzwi zewnątrz i zwrócili się na drogę wiodącą do groty Dakkara.
Żadne zwierzę, żaden ptaszek nie pokazał się w lesie! Cały grunt pokryty był sproszkowanemi materjałami wulkanicznemi, spadłemi z powietrza; niekiedy, gdy wiatr zawiał, unosząc tumany popiołu, dwaj koloniści, otoczeni nieprzejrzystemi jego kłębami, nie mogli się widzieć; wtedy chustkami zasłaniali oczy i usta, aby się nie zadusić lub nie oślepnąć.
W takich warunkach nie mogli iść śpiesznie. Nadto powietrze było tak ciężkie, jakgdyby część tlenu się wypaliła i przez to stało się niezdolnem do oddychania. Co sto kroków musieli się zatrzymywać dla nabrania tchu; było więc już znacznie po dziesiątej, gdy dostali się na szczyt gromady skał bazaltowych i porfirowych.
Cyrus i Ayrton przebywali tę samą mozolną drogę, którą przechodzili w czasie owej burzliwej nocy, tylko że w dzień i pokryte grubą warstwą popiołu skały nie były tak śliskie, to też pewniejszym krokiem mogli po nich postępować. Wkrótce stanęli nad brzegiem morza i z łatwością znaleźli otwór, prowadzący do groty.
— Łódź musi być pod arkadą tej ostatniej skały! — rzekł inżynier.
— Jest, panie inżynierze! — rzekł Ayrton, przyciągając lekką łódkę.
— Wsiadajmy! — rzekł Cyrus.
Popłynęli na lekko kołyszących się falach, a gdy łódź wpłynęła do groty, Ayrton skrzesał ognia i zapalił latarnię; ustawił ją na przodzie statku, aby przed siebie rzucała światło i, robiąc wiosłami, zapuścili się w ciemne otchłanie pieczary. Ne[1] było już „Nautilusa”, z którego bijące światło wszystko dokoła rozjaśniało. Być może, iż światło elektryczne, podsycane ciągle potężnem ogniskiem, rozchodziło się jeszcze w głębi fal, ale żaden odblask nie dochodził z otchłani, w której spoczywał kapitan Nemo.
Jakkolwiek latarnia słabe rzucała światło, mogli jednak posuwać się coraz dalej, trzymając się prawej strony groty. W pierwszej części panowała grobowa cisza, dopiero dalej Cyrus Smith słyszał wyraźnie jakby huk grzmotów, dochodzący z wnętrza góry.
— To wulkan ryczy! — rzekł do Ayrtona.
Obok tego odgłosu, silna woń siarki czuć się dawała, a duszące wyziewy chwytały za gardło inżyniera i jego towarzysza.
— Tego właśnie obawiał się kapitan Nemo — wyszeptał Cyrus, i twarz jego pobladła nieco. — Ale cóż robić, trzeba wytrwać do końca.
— Więc dalej, w imię Boże! — zawołał Ayrton i, silniej robiąc wiosłami, szybko naprzód posunął statek, który też niezadługo , dopłynął do końca groty i zatrzymał się przy jej krańcowej ścianie.
Z pomocą latarni Cyrus przyglądał się równym częściom tej ściany, oddzielającej grotę od centralnego komina wulkanu. Jaka była jej grubość, czy wynosiła stóp sto, czy kilkanaście, tego oznaczyć było niepodobna — ale odgłos podziemny dochodził tak wyraźnie, iż to kazało wnosić, że nie jest zbyt gruba.
Zbadawszy ścianę w kierunku poziomym, inżynier przytwierdził latarnię do wiosła i zaczął się przyglądać wyższym częściom skały. Tu, przez zaledwie widoczne szczeliny, wydobywał się ostry dym, zatruwający powietrze pieczary. Pęknięcia tworzyły różne zygzaki na ścianie bazaltowej, a wyraźniejsze i głębsze były zaledwie o parę stóp oddalone od powierzchni wody, zalewającej dno groty.
Cyrus zamyślił się głęboko, poczem rzekł zcicha:

— Tak, kapitan miał słuszność; stąd zagraża niebezpieczeństwo, niebezpieczeństwo straszne!...
Ayrton nic nie odpowiedział, tylko na dany znak przez Cyrusa pochwycił wiosła i w pół godziny potem wypłynęli z pieczary Dakkara.








  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Nie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.